Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbrodnia w białych rękawiczkach

Redakcja
Pogódki pod koniec wojny. Fotografię zrobiono z miejsca, gdzie stał ówczesny posterunek policji
Pogódki pod koniec wojny. Fotografię zrobiono z miejsca, gdzie stał ówczesny posterunek policji
Zbrodnia mieszkała gdzieś głęboko w ludzkiej pamięci. Zbrodnia nie nazwana imieniem ofiary ocalałej z hitlerowskiego pogromu, a zamordowanej już w wolnej Polsce. Zabili ją ludzie w białych rękawiczkach, milicjanci w wojskowych mundurach. Wyprowadzili z posterunku, powiedli do zagajnika przy rozstaju dróg, prowadzących na Malary i Jaroszewy. Świadek widział, jak kobieta klękała przed zabójcami, składała ręce, błagała o litość. Potem rozległy się strzały - piszą Dorota Abramowicz i Edward Zimmermann

Miejsce zbrodni - okolice pięknej, rozpostartej nad Wierzycą, otoczonej lasami kociewskiej wsi Pogódki. Czas zbrodni - koniec marca 1945 roku.

Gnali je po lodzie

To miał być ostatni etap zagłady. Na przełomie stycznia i lutego, przed zbliżającą się ofensywą 2 Frontu Białoruskiego, hitlerowcy podjęli decyzję o ewakuacji Żydówek, uwięzionych w Świeciu, Grudziądzu i Kwidzynie, do portu w Gdyni. Dr Józef Milewski, badacz historii Kociewia, pisał, że z kolumny Żydówek, która przy wyjściu z Włocławka liczyła 1600 osób, do wsi Stara Kiszewa dotarło tylko 600 kobiet. Reszta zginęła z głodu lub od esesmańskich kul na trasie "marszu śmierci".
- Gnali je tędy po 20 stycznia - opowiada Magdalena Turzyńska z Pogódek. - Biedne kobiety, aż serce się ściskało. Niektórzy im pomagali. - Pędzono je na wschód z Kościerzyny na Skarszewy - twierdzi Maria Angelelli-Byczkowska, nauczycielka z Pogódek, z pasją gromadząca materiały o dziejach wsi. - Według relacji świadków kolumna liczyła ok. 70 kobiet, szła czwórkami z dziećmi, również malutkimi. Kobiety niosły je na rękach. Widok był straszny!

Pod wsią Kobyle zastrzelono trzy Żydówki. Do ich pogrzebania zapędzono przetrzymywanych w okolicy angielskich jeńców. Jeden z nich, żyjący do dziś Leslie Newell opowiadał później, że w pobliżu mogiły jego koledzy znaleźli maleńkie, płaczące dziecko. Prawdopodobnie matka - jedna z trzech zastrzelonych Żydówek - ukryła je tuż przed śmiercią.
Dziewczynkę w tajemnicy zanieśli najpierw do jednego z domów w Pogódkach.
- Gospodarz nie przyjął dziecka i Leslie wsiadł na rower i zawiózł je do wsi Więckowy - mówi Maria Angelelli-Byczkowska.
- Tam mała pozostała na wychowaniu pewnej rodziny. Leslie opowiadał historykowi, Wiesławowi Brzoskowskiemu, że "w połowie lat 60. podczas wizyty w Polsce przypadkowo został zaproszony do domu, w którym odbywała się uroczystość zaręczyn, a wybranką losu była dziewczyna, którą przed laty od niechybnej śmierci uratowali angielscy jeńcy".
Później na grobie zamordowanych kobiet Magdalena Turzyńska postawiła gwiazdę Dawida, dbając, aby to tragiczne wydarzenie nie uległo zapomnieniu.

Józef Fijał z Malar ukrył dwie uciekinierki

Ludzie opowiadają, że musiał być bardzo odważnym człowiekiem. W jego domu właśnie rozsiedli się przy stole niemieccy żołnierze. Nagle gospodarz zobaczył dwie wychudzone postacie, wygarniające z koryta gotowane obierki wrzucone dla kur. Pod jakimś pretekstem wybiegł z domu, wepchnął kobiety do stodoły, natychmiast ukrył w stercie słomy, a wieczorem wyprowadził w bezpieczne miejsce.

Felicja Kamińska, córka Józefa Fijała, wie od ojca, że te i inne Żydówki ukrywała potem z narażeniem życia rodzina Falkowskich i Walkuszów z Malar. Był to wyjątkowy akt odwagi, bo w sąsiednich Więckowach swoją siedzibę mieli słynący z bezwzględności miejscowi SA-mani. To właśnie oni wzmocnili obstawę konwoju Żydówek na odcinku do Starej Kiszewy. Znając doskonale teren, skutecznie tropili zbiegłe kobiety.

Syn Józefa, Jan Fijał, opowiadał, że na Kutryi pod Malarami pewna Żydówka weszła na polanę, gdzie obozowało kilku żołnierzy Wehrmachtu wycofujących się z Prus Wschodnich. Widząc słaniającą się na nogach młodą kobietę, jeden z żołnierzy podał jej ciepłą zupę, inny dał koc do okrycia i kazał uciekać do lasu. Nie zdążyła. Zanim dobiegła do zagajnika pojawił się miejscowy SA-man i chwyciwszy ustawiony przy ognisku karabin, jednym strzałem zabił nieszczęsną kobietę.
Te, którym udało się uciec, kryły się po lasach. Wśród ocalałych była i Ona.

Zagajnik

W marcu nadeszła Armia Czerwona. W Skarszewach rządziła komenda NKWD, we wsiach zaczęły powstawać posterunki milicji. W Pogódkach milicjanci zajęli budynek dawnej szkoły. Naprzeciw budynku mieszkał Augustyn Reich. Dziadek świadka.
Świadkiem jest Karl Heinz Hahn, zwany przez przyjaciół z Polski Karolem. Karol mieszka w Berlinie. Urodził się w przedwojennym Sopocie, pod koniec wojny został wysłany przez matkę na kociewską wieś, do dziadków. Z Polski wyjechał do Niemiec w późnych latach 50., ale póki mu zdrowia wystarczyło - przyjeżdżał do dawnych znajomych i dalszej rodziny.
- Jako dziecko widziałem morderstwo - opowiadał zaufanym osobom Karol. - Zabito przy mnie młodą kobietę. Nigdy w życiu nie zapomnę jej krzyku.

Karol dopiero w ubiegłym roku zdecydował się dokładnie opowiedzieć wstrząsającą historię. Odwiedził Polskę, zaprowadził nas do zagajnika przy drodze na Malary. Pamiętał, że był tu grób, na którym kilka lat po wojnie ktoś kładł kwiaty. Krążyliśmy po lesie, ale po mogile nie pozostał ślad.
- Było już popołudnie, wyraźnie szarzało - wspominał drżącym głosem. - Ciotka Gertruda, siostra mamy, kazała mi się ubrać, mieliśmy iść do lasu po żerdzie. W lesie nagle usłyszeliśmy męskie głosy. Ukryliśmy się. Zobaczyłem pięciu mężczyzn z bronią. Widywałem ich wcześniej, pracowali w posterunku naprzeciw domu dziadka. Mieli białe rękawiczki, prowadzili młodą kobietę. Nagle stanęli, wypchnęli ją przed siebie. Chyba zrozumiała, że chcą ją zabić. Uklękła, błagała o litość. Wtedy rozległy się strzały.

Karol krzyknął, może nastąpił na gałąź. Mężczyźni zauważyli intruzów, wycelowali broń w ich kierunku. Gertruda chwyciła siostrzeńca za rękę, ruszyła do ucieczki. Kule świstały nad ich głowami.
- Nie trafili, bo zniknęliśmy w gęstym zagajniku - twierdzi Karol. - W domu opowiedzieliśmy o wszystkim dziadkowi Augustynowi. A on kazał nam milczeć. Powiedział, że jeśli się zdradzimy, to i nas zabiją.

Niedługo później Karol opuścił dom dziadków i wrócił do mamy w Sopocie. Klepiąc biedę, mieszkali w kamienicy przy obecnej ulicy Niepodległości i marzyli o wyjeździe do Niemiec. W drugiej połowie lat 50. cała rodzina wyjechała do Berlina. Ciotka Gertruda, drugi świadek zbrodni w malarskim lesie, zmarła pod koniec ubiegłego wieku.
- Tak często w myślach wraca scena z malarskiego lasu, że chciałbym poznać chociaż nazwiska ludzi, którzy zabili tamtą kobietę, a potem do mnie strzelali - poprosił Karol podczas ostatniego pobytu w Polsce. - I ich dalsze losy. Ciekawe, czy dosięgła ich sprawiedliwość.
Dwie zbrodnie
Odkrycie prawdy nie jest łatwe. - W oficjalnych dokumentach nie ma śladu informacji o pojedynczej śmierci - słyszę od Mieczysława Abramowicza, pisarza, sekretarza gdańskiej gminy żydowskiej.
Wykruszają się też świadkowie tamtych wydarzeń, pamięć ucieka, mieszają się fakty.
Zwłaszcza że w zagajniku, który pokazał nam Karol, zwanym malarskim lasem, doszło do innej zbrodni.

- Ofiarą była Niemka - wyjaśnia Maria Angelelli-Byczkowska. - Rodacy uznali ją za zdrajczynię z powodu miłości do jeńca - Anglika, z którym to była w ciąży. Doniesienie do gestapo wykonał niemiecki policjant Detlaff, który mieszkał w sąsiedztwie. O zabójstwie, dokonanym już po odejściu Niemców, nic nie słyszałam. Od jednego z mieszkańców wsi słyszałam o przemarszu kilkunastu Żydówek przez Pogódki latem 1945 r. Szły od strony Skarszew na Niedamowo. Grupę mieli prowadzić uzbrojeni w karabiny Polacy.

Nam jednak udało się dotrzeć do świadka, który opowiedział o drugiej zbrodni. To Jadwiga Bałachowska, dziś już 89-letnia mieszkanka Pogódek. Historia jej życia nadaje się na oddzielną opowieść. Młoda Jadwiga - wtedy jeszcze Tywusik - wraz z matką ukryła przed okupantem, za cudami słynącą, średniowieczną figurkę Pięknej Madonny z przydomowej kapliczki. Niemiec ewangelik, który zajął karczmę Tywusików, podejrzewając ich o schowanie figurki, w odwecie załatwił wysłanie rodziny Jadwigi na przymusowe roboty do Niemiec. Dziewczynę przed wywózką uratował w gruncie rzeczy dobry człowiek, komendant miejscowej policji, Seitzinger. Zatrudnił ją jako gosposię... na posterunku. I gdy wojna przetoczyła się przez Kociewie, zabierając Niemców i przywracając je Polsce, pani Jadwiga wiosną 1945 znów podjęła pracę w milicyjnej kuchni.

- Milicjanci przyprowadzili tę Żydówkę na posterunek, który mieścił się w starej szkole - mówi w zarejestrowanej przez nas na taśmie rozmowie pani Jadwiga. - Musiała wcześniej uciec z tego marszu. Ona była taka nie do końca normalna... Trzymali ją w piwnicy. Widziałam potem, jak ją wyprowadzali. Mieli broń, komendant rozdał im białe rękawiczki. Słyszałam, że nie wszyscy dostali ostrą amunicję. Poszli w kierunku na Malary.
- Mówili pani, że idą ją rozstrzelać?
- Nie. Powiedział mi to później szwagier, Erwin Siemiątkowski. W biurze milicji pracował, w Pogódkach. Szwagier już nie żyje.
Pani Jadwiga nie pamięta, czy to szwagier, czy kto inny opowiadał jej, że Żydówka podczas pobytu w komisariacie zachowywała się dziwnie. Podobno kiedy ktoś wchodził do piwnicy, zaczynała się rozbierać.
- Teraz zakopana jest w lesie, przy drodze na Malary. Po prawej stronie. Tam, gdzie jest górka.
Sprawcy wrócili do wsi. Niektórzy z nich założyli rodziny, zrobili kariery w milicji i Urzędzie Bezpieczeństwa, zmarli jako szanowani mężowie, ojcowie, dziadkowie.

Twarz zabójcy

Na zdjęciu ślubnym swojej siostry z 1945 r. Magdalena Turzyńska zaznaczyła krzyżykiem postać mężczyzny, stojącego w tłumie gości. To ówczesny komendant posterunku.
- Straszna świnia z niego była - mówi z przekonaniem pani Magdalena.
Nazywał się Kiełpiński (choć niektórzy twierdzą, że Kempiński). Przyjechał do Pogódek z nową władzą. Skąd? Gdzieś z Polski.

- Jedno nie ulega zmianie: jeszcze ciągle mówi się o nim jak najgorzej, z wyjątkiem jednej, zaprzyjaźnionej z nim rodziny - dodaje Maria Angelelli- Byczkowska. - Starsi mieszkańcy wsi twierdzą, że Kiełpiński/Kempiński doigrał się za swoje. Krąży niepotwierdzona opowieść, że w lipcu 1945 też kogoś zabił. Ale czy to prawda? Miał zostać powieszony kilka lat później w Warszawie. Za co konkretnie - też nie wiadomo. Ludzie mówili coś o zbrodni na polskim wojsku.
Dzięki pomocy pani Jadwigi ustalamy także dane pozostałych milicjantów. Mamy pięć nazwisk. Z komendantem do malarskiego lasu miało pójść czterech. Kto został?
Śmierć wygrała z próbą znalezienia prawdy. Nie żyje już Józef A. Zmarł Konrad K. Oraz ich dwaj koledzy B. i E., których imion nie poznaliśmy. Za zbrodnię nigdy nie dosięgła ich sprawiedliwość. Przynajmniej ta ziemska...
- W Gdańsku poszukajcie najmłodszego z milicjantów, Henryka P., zwanego przez kolegów "Synkiem", który w Pogódkach podczas wojny pasał krowy u niemieckiego bauera - radzą w Pogódkach. - Może mieć koło osiemdziesiątki. Zrobił karierę, był oficerem, pracował w Komendzie Wojewódzkiej Milicji.

Dostajemy adres, odwiedzamy dom w centrum Gdańska.
- Pan P. ? - wzrusza ramionami mężczyzna w średnim wieku. - Zmarł w 1988 roku.
Mężczyzna nie wie, czy P. opowiadał coś bliskim na temat wydarzeń w Pogódkach. Bierze wizytówkę, obiecuje przekazać bratu byłego milicjanta.
Brat nie zadzwonił.
Porządek na swoim terenie
- Sprawa nadaje się do podjęcia śledztwa przez IPN - mówi, po wysłuchaniu naszej relacji prok. Maciej Schulz, naczelnik oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Gdańsku. - Czekamy na oficjalne zawiadomienie.

Rozmawiamy o Kełpińskim/Kempińskim, ponoć straconym w Warszawie za inne przestępstwa. Czy wśród nich są także morderstwa dokonane w białych rękawiczkach na cywilach?
- W tamtych latach wyroki śmierci wykonywano z reguły w dwóch przypadkach - jeśli dana osoba współpracowała z podziemiem niepodległościowym, lub wcześniej - z nazistami - wyjaśnia prokurator Maciej Schulz. - Stawiałbym na to drugie. Taka informacja powinna zachować się w archiwach.

Pozostaje jeszcze jedno pytanie - dlaczego pięciu mężczyzn po wojnie rozstrzelało młodą, niewinną kobietę? Czym komendantowi zawiniła ofiara uratowana z hitlerowskiego pogromu?
- Zabił, bo był głupim sk... - mówi dosadnie Mieczysław Abramowicz. - Pewnie chciał mieć porządek na swoim terenie, a tu po lasach pętała się jakaś obszarpana Żydówka. Wydał rozkaz i problem zniknął.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki