Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Witold Pyrkosz: dziadek Lucjan jest jeden

Ryszarda Wojciechowska
T. Bołt
To mistrz w kreowaniu serialowych postaci. Jego Wichura, Pyzdra czy Balcerek nie grali co prawda pierwszych serialowych skrzypiec, ale zapadli telewidzom na zawsze w pamięć. Podobnie było choćby z Duńczykiem w filmie "Vabank". Z Witoldem Pyrkoszem o tym, że w życiu trzeba mieć byle szczęścia łut, rozmawia Ryszarda Wojciechowska.

Spotykamy się podczas jubileuszu serialu "M jak Miłość". Właściwie można powiedzieć, że bez Pana i Teresy Lipowskiej nie byłoby tej najpopularniejszej w Polsce telenoweli.
No nie, może nie tylko bez nas dwojga.

Ale bez was nie byłoby tej całej wielkiej rodziny Mostowiaków.
Skoro tak, to rzeczywiście oboje mamy pełne prawo do tego, żeby się tu na zlocie w Gdyni czuć najważniejszymi osobami... (przerywa, żeby do dziewczyny podającej mu wodę powiedzieć: - Niech ci Pan Bóg w dzieciach wynagrodzi, i w odpowiedzi słyszy: - Właśnie jestem w ciąży).

Rozumiem, że nie miał Pan żadnych wątpliwości, żeby przyjąć rolę w tym serialu.
Tak samo jak nie miałem wątpliwości, czy przyjąć rolę kaprala Wichury w "Czterech pancernych...", rolę Pyzdry w "Janosiku" czy wreszcie Balcerka w serialu "Alternatywy 4". Za Balcerka zresztą od ówczesnego prezesa radia i telewizji dostałem dyplom z podziękowaniem za stworzenie najsympatyczniejszej postaci warszawskiego lumpenproletariatu. Nie, nie miałem wątpliwości co do roli Lucjana Mostowiaka. Była skrojona jak na mnie. Zresztą nawet o nią sam zabiegałem.

Czyli to łatwo nie przyszło?

Był casting, taki trochę utajniony, w prywatnym mieszkaniu chyba pani Ilony Łepkowskiej. Tam ze mną rozmawiano. Obfotografowano mnie z każdej strony. I dopiero po tym castingu ustalono, że się do roli nadaję. Przyjąłem ją. Ale nigdy bym nie pomyślał, że to będzie trwać aż 10 lat.

I że się Pan znowu tak mocno przypomni telewizyjnej widowni.
Nie powiedziałbym, że się przypomniałem. Bo ja nie miałem momentów aktorskich przestojów, podczas których odchodziłbym w niepamięć.

No tak, biję się w piersi. Grał Pan niemal bez przerwy. Z serialu przechodził Pan do... serialu. Ale na czym polega fenomen miłości do "M jak Miłość", Pana zdaniem?
Nie mam zielonego pojęcia. To pytanie do socjologa, a nie do aktora. Ja tylko twierdzę, że udało się trafić serialem do normalnych, przeciętnych ludzi. I nie chcę tu mówić, że jest Polska A i Polska B. Chcę tylko powiedzieć, że to świetnie skrojony serial na przeciętnego polskiego inteligenta. Bo o czym ten serial jest? Umówmy się, że on jest o "d... Maryny, jak jej na imię", czyli właściwie o niczym. Zwłaszcza teraz, kiedy główny nurt serialowy ma już tyle odnóg, dorzeczy i odrzeczy, człowiek może się pogubić. Moja żona ogląda każdy odcinek serialu. Ja nie oglądam go konsekwentnie od samego początku. Ale czasami, kiedy przypadkiem przejdę koło telewizora i zerknę na fragment jakiegoś odcinka, to ona mi podpowiada, kto jest kim. Ja już nie nadążam. Właściwie boję się, czy to nie jest początek końca serialu. Może jednak nie.

Ja też nie sądzę. Tutaj, na zlocie w Gdyni, w trzydziestostopniowym upale, na spotkanie z serialowymi aktorami czeka co najmniej kilka tysięcy ludzi. Zamiast na plaży, oni się cisną przy barierkach.

No tak, ale jacy ludzie?

Fani. Młodzi.
Bardzo młodzi, proszę pani.
Ale to rokuje dobrze serialowi, bo to przecież przyszli telewidzowie.
Nie (przerywa śmiechem), to są wszystko marzyciele. Marzą, że ta telewizja będzie kiedyś pracowała z nimi. I że to oni będą kiedyś oglądani.

Że będą kiedyś braćmi Mroczkami czy Kasią Cichopek?

Ależ tak. Takie są ich marzenia. To jest to samo, co się działo pod krzyżem przed prezydenckim pałacem. Tam nie wszyscy walczyli o krzyż dlatego, że byli fanatykami. Tylko dlatego walczyli, że... krzyczeli do kamer. Taką magię ma dzisiaj telewizja.

Czy Panu kiedyś z powodu popularności woda sodowa uderzyła do głowy? I zachowywał się Pan jak gwiazdor?
Nigdy mi się to nie przydarzyło.

Impregnowany na takie uderzenia?

Nie wiem, czy jestem impregnowany. Ale być może ustrzegłem się wody sodowej między innymi dlatego, że nigdy się nie dorobiłem takiej fortuny, która by mi pozwoliła powiedzieć, że teraz mam głęboko gdzieś telewizję.

Ale grał Pan w bardzo popularnych przed laty serialach, które oglądały też miliony.
No i co z tego? Ani ja, ani tym bardziej moje dzieci nie miały z tego powodu poczucia jakiejś odmienności. Nigdy nie chodziły i nie opowiadały, że ich tata jest aktorem i pracuje w telewizji. Syn, już bardzo dorosły, prowadzi szkołę fotograficzną. Jest byłym fotografem teatralnym, ale wcześniej skończył zarządzanie na Uniwersytecie Warszawskim.

I nie kusiło go, żeby pójść w Pana ślady?
Nie. Ja zresztą nic mu o tym zawodzie nie mówiłem. Nie namawiałem go ani nie odwodziłem. Może tylko czasami opowiadałem mu o życiu aktora. Zresztą czego nie dopowiedziałem, to sam zobaczył. Widział, że ojca nigdy nie było w domu. Do pewnego wieku to nawet fajne. Ale potem człowieka uwiera. Te wyjazdy to zupełny koszmar. Bo ja od dziecka, proszę pani, nawet dzień dobry nie powiedziałem do kamery za darmo.

O aktorstwie, które Pan od wielu już lat uprawia, chyba wie Pan wszystko?
No nie. Wszystkiego nigdy nie będę wiedział.

Ale to był dobry wybór?
Muszę sam siebie teraz zacytować, bo już to kiedyś w książeczce, którą spłodziłem, napisałem, że aktorem zostałem z lenistwa. W czasie okupacji nie mogliśmy się kształcić. Do małej matury były tajne komplety. I gdyby nas Niemcy nakryli, to wysłaliby pewnie do obozu. Małą maturę zresztą zdawałem w czasie okupacji. A dużą zrobiłem dzięki temu, że byłem w liceum przemysłu gospodniego.
Tak się naprawdę nazywało?
Tak, chociaż myśmy ją nazywali szkołą przemysłu... dospodniego (śmieje się). To była taka szkoła hotelarska w Krakowie. Na maturze pisemnej wiedziałem, gdzie usiąść, i zdałem. Usiadłem między dwiema siostrami, które podniosły kiecki, ponieważ na udach miały pod pończochami ściągi. Ściągałem na zmianę, raz z jednych ud, raz z drugich. I tak zdałem celująco, a one ledwo z wynikiem dobrym.
Dowód na to, że Pan wiedział, gdzie usiąść. I tak się udawało dobrze siadać przez całe życie?
Przyznaję, los mi często pomagał.

Ten zawód nie ma jednak samych dobrych stron?
Oczywiście. Ja zresztą ciągle to młodym powtarzam, że zanim pomyślą o szkole aktorskiej, niech najpierw skończą jakiś inny kierunek na dobrej uczelni. Warto mieć inny zawód, bo aktorstwo jest ryzykowne. Można grać, ale też można czekać długo na role.

Ale Panu się zawodowo udało.
Tak, z tym że mnie się udało... "bez lenistwo". Bo mi się nie chciało uczyć. Gdybym się uczył, to byłbym może księgowym.

Utalentowanemu zawsze się uda?

W życiu trzeba mieć byle szczęścia łut. Ja to szczęście miałem.

Z której swojej roli jest Pan najbardziej dumny?

Nie czuję dumy. Mogę mówić o zadowoleniu. A najbardziej byłem zadowolony z roli w... "półkowniku" - filmie, który przeleżał na półkach osiem lat. To była "Meta" Antka Krauzego.

Pan ma rzeczywiście szczęście, bo już jako emeryt od lat, pracuje Pan tak ciężko jak trzydziestolatek. Codziennie trzeba wstawać na plan...
To prawda, ale gdyby nie ta praca, to pewnie bym już nie żył. No i gdyby nie wspaniała żona. Dla niej chce mi się żyć. Poznaliśmy się przed 42 laty. Jestem starszy od niej o 17 lat i jakoś mi się układa, odpukać (rozgląda się za czymś do odpukania).

Najlepiej w czoło...

Ale ja mam heblowane (śmieje się). A wracając do żony, poznałem ją w Krakowie, w czasach Nowej Huty. Zakochałem się. Pobraliśmy się. Mamy córkę, która ma już trzy córki. Ja mam jeszcze syna, który ma dwie córki. Tak że właściwie nie będę miał następców. Po moim synu nazwisko Pyrkosz wygaśnie.

Kto na planie serialu rządzi?

Na pewno nie ja. Ja wykonuję tylko polecenia reżyserów. Mogę z nimi dyskutować, przekonywać ich nawet, ale na pewno nie rządzę. To jest praca zespołowa. Ja sobie nie wyobrażam, że mogę się spóźnić na plan, jak pewien młody aktor, który na zdjęcia przyjechał trzy godziny spóźniony, bo... zaspał. Mnie się to nigdy nie zdarzyło.

Dziadku Lucjanie - wołają nastoletni fani do Pana.

I dobrze, bo dziadek Lucjan jest tylko jeden. Dziś, po 10 latach śmiało mogę powiedzieć, że ja jestem Lucjanem, a on jest mną. Ma moją twarz, mój głos, trochę moich zalet i wad.

Wcześniej też Pan jeździł z innymi serialami na zloty. I też pewnie było takie szaleństwo jak tutaj?
Proszę pani, pamiętam czasy największej popularności serialu "Czterej pancerni i pies". Kiedy wjeżdżaliśmy z ekipą gazikiem na stadion, zobaczyliśmy, że ten cały stadion wypełniony jest dziećmi. Niestety, ochrona ich nie upilnowała. Barierki puściły i tłum rzucił się nam niemal pod koła. Tak wtedy wyglądała popularność.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki