Syberyjska golgota Polaków. Z Kresów na nieludzką ziemię

Pawel Stachnik
Pawel Stachnik
Zesłane polskie dzieci
Zesłane polskie dzieci archiwum
28/29 CZERWCA 1940. Rozpoczyna się kolejna deportacja polskich obywateli z Kresów w głąb ZSRR. Zesłańców czekają choroby, głód i praca ponad siły. Nie wszyscy wrócą z katorgi.

Zajęte po 17 września 1939 r. wschodnie tereny Polski Stalin od samego początku traktował jako trwałą zdobycz ZSRR. Zachodnia Białoruś i Zachodnia Ukraina nie były chwilowym nabytkiem, miały już na zawsze stać się częścią ojczyzny światowego proletariatu.

Temu właśnie miały służyć fasadowe wybory do Zgromadzeń Ludowych, a następnie ich prośba do Rady Najwyższej o włączenie do ZSRR. Drugim krokiem była neutralizacja osób potencjalnie niebezpiecznych. Tę sprawę wzięło w swojej ręce NKWD. Kresowe więzienia zapełniły się więc urzędnikami, działaczami politycznymi, duchownymi, inteligentami, przemysłowcami i innym wrogim wobec władzy sowieckiej elementem.

Biuro Polityczne decyduje

Trzecim krokiem było natomiast szersze oczyszczenie nowych ziem z mieszkańców politycznie niepewnych, niebezpiecznych i przywiązanych do byłego państwa polskiego. 5 grudnia 1939 r. Rada Komisarzy Ludowych ZSRR przyjęła uchwałę o wysiedleniu osadników wojskowych, kolejarzy i służby leśnej. Do realizacji uchwały przystąpiono w mroźną noc z 9 na 10 lutego 1940 r. Tak rozpoczęła się pierwsza deportacja.

Wywożono Polaków, którzy stanowili 70 proc. deportowanych, na pozostałe 30 proc. złożyli się Białorusini i Ukraińcy. Wywózka objęła około 140 tys. osób. Kierowano ich do północnych obwodów Rosji, m.in. archangielskiego, czelabińskiego, irkuckiego, nowosybirskiego, omskiego, także do Jakucji i Baszkirii, Kraju Krasnojarskiego i Ałtajskiego. Zesłańców, określanych jako specprzesiedleńcy-osadnicy, kierowano do pracy w kołchozach, zakładach, kopalniach i przy wyrębie lasu. Formalnie nie byli więźniami, ale nie mogli opuszczać miejsca osiedlenia. Fatalne warunki zakwaterowania, słabe wyżywienie, praca ponad siły i ciężkie warunki atmosferyczne skutkowały wysoką śmiertelnością.

2 marca 1940 r. Biuro Polityczne KC WKP(b) podjęło decyzję o kolejnej wywózce. Zgodnie z sowiecką praktyką miała ona objąć rodziny osób uznawanych za wrogów ustroju: wojskowych, policjantów, strażników więziennych, urzędników, nauczycieli, działaczy społecznych, kupców, przemysłowców i bankierów. 10 kwietnia 1940 r. Rada Komisarzy Ludowych zatwierdziła instrukcję o sposobie przeprowadzenia deportacji. Praktyczną realizacją miał się zająć Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych. Rozpoczęto ją w nocy z 12 na 13 kwietnia 1940 r. Zabierano przeważnie mieszkańców miast, kobiety, dzieci i osoby starsze. Miejscem, do którego ich kierowano był północny Kazachstan. Wywieziono około 60 tys. osób.

Trzecia deportacja nastąpiła w nocy z 28 na 29 czerwca 1940 r. Objęto nią głównie uchodźców z zachodniej i centralnej Polski, którzy uciekając przed frontem znaleźli się na terenach zajętych przez ZSRR. Byli to w większości polscy Żydzi, ale do transportów dołożono też trochę rolników, rodzin urzędniczych oraz Ukraińców i Białorusinów. Wywożonych określano jako specprzesiedleńcy-bieżeńcy. Trafili do Jakucji, Komi, Kraju Krasnojarskiego i Ałtajskiego, obwodów archangielskiego, irkuckiego, nowosybirskiego, omskiego. Umieszczano ich w specjalnych osadach pod kontrolą NKWD.

14 maja 1941 r. Komitet Centralny podjął decyzję o dalszym oczyszczaniu zajętych obszarów. I tak 22 maja zaczęto wywozić ludzi z Zachodniej Ukrainy, 14 czerwca mieszkańców zaanektowanych w 1940 r. Litwy, Łotwy i Estonii, a w nocy z 19 na 20 czerwca ruszyła deportacja ludności z tzw. Zachodniej Białorusi. Ostatnie transporty kolejowe wyjeżdżały 22 czerwca, czyli w dniu niemieckiej ataku na ZSRR, często pod bombami.

- Trzy deportacje objęły ludzi mocno związanych z państwem polskim: urzędników, policjantów, leśników, inteligencję. Wielu z nich miało za sobą służbę w Legionach lub podczas wojny 1920 r. Można się było spodziewać, że nie zaakceptują oni władzy sowieckiej na polskich ziemiach. Nie zapominamy, że wywózki objęły także równie niechętnie nastawionych do ZSRR Ukraińców, Litwinów, Łotyszy i Estończyków - mówi Monika Odrobińska, autorka książki „Dzieci wygnane”, w której opisała losy wywiezionych z Kresów polskich rodzin. - Był to sposób na oczyszczenie zdobytych terenów i przygotowanie ich na nową władzę - dodaje.

Polszy uże niet!

Jak w praktyce wyglądała wywózka? Mieczysław Pogodziński mieszkał w osadzie Trauguttówka. Jego ojciec był legionistą i żołnierzem z 1920 r. i jako osadnik wojskowy otrzymał ziemię na Wołyniu. Nad ranem 10 lutego 1940 r. do domu Pogodzińskich przyszło dwóch sowieckich żołnierzy i trzech miejscowych Ukraińców. Zapytali o broń, a potem kazali się spakować. Dziewięcioosobową rodzinę Pogodzińskich przewieźli saniami na stację w Rafałówce, a tam wśród płaczów, krzyków i lamentów razem z innymi Polakami załadowaną ją do towarowych wagonów.

Do jednego wagonu kierowano kilka rodzin, w wagonie, do którego trafili Pogodzińscy stłoczono prawie 30 osób. Wszyscy mieli ze sobą bagaże, to co zdołali zabrać ponaglani przez żołnierzy: ubrania, naczynia, pościel. Wzdłuż ścian wagonu ciągnęły się prycze, a w podłodze wycięto dziurę o średnicy 15 cm, która miała służyć jako toaleta. By z niej skorzystać ustawiano zasłonki z koców i prześcieradeł.

Podczas trwającej całe tygodnie podróży na wschód zesłańcy dostawali do jedzenia tylko chleb i trochę wody. Nie mogli się umyć, spali na gołych deskach prycz. Szybko pojawiły się choroby układu pokarmowego, więc wagonowa toaleta była oblegana. Po minięciu Wołogdy na północy wschód od Moskwy Pogodzińscy trafili do miejscowości Obirkowo nad rzeką Suchoną, a potem do posiołka Pieredwiżnoje. Zostali zakwaterowani w drewnianych barakach uszczelnianych mchem. W mchu tym gnieździł się insekty, który następnie atakowały mieszkańców.

Baraki miały niewielkie okna, pośrodku stał jeden piec. W jednym takim baraku mieszkały cztery rodziny. Żadnych mebli. Żadnych przepierzeń, by każda rodzina miała choć pozór intymności. Jeszcze wtedy nie odczłowieczyliśmy się na tyle, by bez poczucia wstydu rozbierać się do snu przy obcych ludziach” - opowiada w książce Mieczysław Pogodziński.

Jego rodzina - podobnie jak tysiące innych zesłanych polskich rodzin - od razu pognana została do pracy przy wyrębie lasu. Nie każdy umiał ścinać, więc na początku dochodziło do wielu wypadków: drzewa zabijały ludzi lub okaleczały. Pracować trzeba jednak było, bo obowiązywało sowieckie hasło: „Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet”. Obok drugiego, równie często powtarzanego: „Polszy uże niet!”. Niepracujące kobiety i dzieci dostawały po 20 gramów chleba, pracujący - 400 gramów, ale i to było za mało.

Praca, choroby, głód

Mieczysław Pogodziński, tak jak i inni rozmówcy Moniki Odrobińskiej, mimo młodego wieku też poszedł do pracy. Razem z dziesięcioletnim bratem przygotowywał drzewa do ścinki, odgarniając wokół niego głęboki śnieg. Drzewo ścinała matka, potem było klasyfikowane przez nadzorcę, a jeszcze potem przekazywane do transportu. Dzieci zajmowały się też pilnowaniem ogniska, przy którym pracjący dorośli mogli się ogrzewać. Mały Mieczysław rozpalał więc ognisko i pilnował ognia, dorzucając do niego gałązek.

Nie była to jedyna jego praca. Od jednego z miejscowych nauczył się robić walonki, najlepsze buty na syberyjskie mrozy. Wyrabiał je z wełny odpadowej, którą rwał na drobne części, mieszał z mąką żytnią i uklepywał. Tak przygotowaną masę zanurzał w gorącej wodzie i w ten sposób powstawał filc, który kształtowano w formę butów. Za buty Mieczysław dostawał jedzenie. Trzecim jego zajęciem było rąbanie drzew na metrowe kawałki.

Płacono za to 5 rubli dziennie. W miejscowym sklepiku można było kupić za to mąkę i ciemny chleb. Wszystko to dawało nie więcej niż 1 tys. kalorii dziennie. Tymczasem norma dla lekko pracującego człowieka to 2,5 tys., a dla pracującego ciężko - co najmniej 3 tys. Nic więc dziwnego, że wszyscy zesłańcy byli wychudzeni jak szkielety, słabi i nękani chorobami. Dotykały ich szkorbut, biegunka, kurza ślepota. Co trzecia osoba umierała. W baraku Pogodzińskich zmarła w całości jedna z rodzin: ojciec, matka, córka, synowie…

Głód był dominującym uczuciem. By zdobyć coś do jedzenia zesłańcy wyprzedawali lub wymieniali przywiezione ze sobą rzeczy: ubrania, buty, zegarki, biżuterię. Wiosną i latem chodzili do lasu zbierać grzyby, jagody, korzenie. - Pan Mieczysław nauczył się od miejscowych jak jeść sosnową celulozę. Należało wejść na młodą sosnę, naciąć ją u góry i wydobyć miąższ. Był on słodkawy i do pewnego stopnia zapełniał żołądek - opowiada Monika Odrobińska. Jadano też pokrzywy i rozmaite rośliny cebulowe, pito sok z brzozy.

Dobre relacje z miejscowymi były bardzo ważne dla przetrwania. - Wielu tamtejszych mieszkańców było źle nastawionych do Polaków, bo władze zapowiedziały im, że przyjadą przestępcy i wrogowie ludu. Szybko jednak okazywało się, że przybysze dzielą taki sam los i cierpią tę samą biedę. We wspomnieniach często pojawiają się opowieści o pomocy, wsparciu i życzliwości, dzięki którym Polacy mogli przeżyć - mówi autorka.

Innym sposobem na dorobienie była dla Mieczysława praca jako posłaniec. Za 5 rubli i bochenek chleba przenosił listy od naczelnika jednego posiołka do drugiego. Wiązało się tym niebezpieczeństwo napotkania wilków. I rzeczywiście, pewnego razu w połowie drogi opadła go sfora tych zwierząt. Schronił się przed nią na drzewie i czekał aż odejdą. One jednak cierpliwie czekały kręcąc się u dołu. Zapadała ciemność, chłopcu drętwiały ręce, robiło się coraz zimniej. Wyprawa skończyłaby się tragicznie, gdyby nie nadjechały trzy furmanki, które odstraszyły drapieżniki.

Wyrwać się z piekła

Co dodawało Polakom siły, by przetrwać w tak strasznych warunkach? - Wydaje mi się, że najważniejsza była osoba matki. Bo to najczęściej ona zostawała sama z dzieci, bo mężowie i ojcowie siedzieli w obozach lub więzieniach. I to ona brała na siebie trud opieki nad dziećmi. Musiała zapewnić im jedzenie, ubrania, bezpieczeństwo. To heroicznym wysiłkom matek zawdzięczają oni przetrwanie - wyjaśnia Monika Odrobińska.

Sytuacja zesłańców poprawiała się po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej i podpisaniu układu Sikorski-Majski i ogłoszeniu amnestii dla Polaków. Władze zaczęły traktować ich inaczej. Zaczęli być zwalniani z więzień, obozów i przymusowych osiedleń. Pojawiły się organizowane przez polską ambasadę punkty opieki nad Polakami, na południu Rosji powstawała polska armia. Zesłańcy ruszyli, by dostać się do jej szeregów.

Jak trudna była ta droga świadczą opowieści niektórych bohaterów książki. Podróż w toczącym wojnę Związku Sowieckim stawała się drogą przez mękę. Nie wszyscy zdążyli, a po zerwaniu przez Moskwę stosunków z rządem w Londynie Polaków znów zaczęto szykanować. Jeszcze wcześniej, na początku 1942 r. przeprowadzono akcję paszportyzacji, czyli przydzielania sowieckich paszportów, co oznaczało również przydzielenie sowieckiego obywatelstwa. Wielu zesłańców nie godziło się na to i trafiali do więzień. Tak było np. z ojcem Mieczysława Pogodzińskiego.

Szansą na wyrwanie się z sowieckiego piekła stała się kolejna polska armia, tym razem formowana pod egidą komunistów w Sielcach nad Oką. Teraz tam ruszyli ci Polacy, którzy nie zdążyli do Andersa. Do 1. Dywizji wstąpił zwolniony z więzienia ojciec pana Mieczysława, a obowiązek opieki nad siódemką dzieci spadł na matkę. Okazało się, że jest to wysiłek ponad jej możliwości. Osłabła, zachorowała na zapalenie płuc i zmarła. Opiekę nad rodzeństwem przejęła 21-letnia Hela.

W 1944 r. dzięki pomocy Związku Patriotów Polskich Pobiedzińscy zostali przetransportowani na południe, w okolice Odessy, gdzie panowały lepsze warunki klimatyczne i było więcej jedzenia: kukurydzy, zboża, warzyw, winogron. Na Ukrainie do Pobiedzińskich doszedł list od ojca. Przeszedł on szlak bojowy od Lenino do Berlina, stracił lewą rękę, a prawą mu przestrzelili. Leżał w szpitalu w Sopocie. Po trzech latach, w 1946 r., dzieci wreszcie mogły wrócić do Polski. Trafili do Wrocławia, a potem do Wołowa. Mieczysław Pogodziński ukończył potem Politechnikę Warszawską i został konstruktorem silników odrzutowych. Dziś ma 90 lat.

To tylko jedna z historii opisanych w książce i jedna z tysięcy historii Polaków wywiezionych z Kresów. - Przez 50 lat nie mogli o tym mówić, bo to często zamykało drogę na studia czy do pracy. Ta część ich życiorysu musiała być w oficjalnym życiu przemilczana. Czasami nawet nie rozmawiali o tym w domu. Dopiero po 1989 r. mogli publicznie o tym opowiadać. Działają w Związku Sybiraków, biorą udział w uroczystościach i spotkaniach. Gdy się z nimi rozmawia to widać, że syberyjskie doświadczenia nadal w nich żyją, chcą o nich mówić. Podczas pracy nad książką spotkałam się tylko z jedną odmową. To, co ich tam spotkało to były potworne dramaty, jakich dziś nie potrafimy sobie nawet wyobrazić - mówi Monika Odrobińska.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Najlepsze atrakcje Krakowa

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Syberyjska golgota Polaków. Z Kresów na nieludzką ziemię - Plus Dziennik Polski

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl