Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kultowy Kalambur

Krzysztof Kucharski
"Spartolino" Urszuli Kozioł w reżyserii Bogusława Litwińca. Kalambur, rok 1982
"Spartolino" Urszuli Kozioł w reżyserii Bogusława Litwińca. Kalambur, rok 1982 Tadeusz Szwed
W szaroburym PRL-u wrocławski teatr Kalambur był orchideą. Takich kwiatów na kulturalnej mapie było ledwie kilka.

To była zbieranina młodych i twórczych ludzi, studentów, pracowników naukowych i początkujących artystów.
Pół wieku temu w Młodzieżowym Domu Kultury przy ul. Kołłątaja 20 we Wrocławiu porwała publiczność "Konfiskata gwiazd" w reżyserii młodego fizyka z wykształcenia - Bogusława Litwińca. "Konfiskata..." miała się nazywać "Kompromitacją gwiaździstych autorytetów". Cenzorowi jednak nie podobało się dodanie do słów "gwiaździstych autorytetów" owej "kompromitacji". Niestety, gwiazdy i autorytety nie kojarzyły mu się z amerykańskimi gwiazdami na fladze i zaoceaniczną cywilizacją - co byłoby słuszne - że się kompromitują, ale z żółtą gwiazdą i autorytetem w charakterze sierpa i młota na czerwonym tle, która absolutnie nie była kompromitacją, a siłą przewodnią postępowej części ludzkości po lewej stronie Odry. Dziś już takiej flagi nie ma, ale wtedy był to święty symbol Wielkiego Brata zza wschodniej granicy.

Autorzy scenariusza - Jerzy Lukierski, Eugeniusz Michaluk (pomysłodawca nazwy Kalambur) i reżyser Litwiniec wymyślili kilkanaście surrealistycznych, ale też symbolicznych scenek i skeczy ubarwionych piosenkami. Dominował w nich sceptycyzm i dystans do rzeczywistości. Był to rok 1958, dwa lata po polskim Październiku, pierwszej - po mrocznych czasach - fali optymizmu i wiary, że w socjalizmie da się żyć. Jednak raptownie poluzowana "śruba" już zaczęła się dokręcać w przeciwną stronę. Śmiech i ironię uważano za najwredniejszą broń.

Tak do rodziny Melpomeny wtargnął Studencki Teatr Kalambur przez całe lata jeden z szyldów Wrocławia. Kto to dziś pamięta? Ostatnia premiera zmieniającej oblicze firmy Kalambur odbyła się czternaście lat temu. To spory kawałek historii tego wspaniałego miasta spotkań, ale nie doczekał się nawet przyzwoitej monografii. Skoro z taką pieczołowitością wkraczamy w najdawniejszą historię tego grodu nad Odrą, z taką tolerancją i dumą podchodzimy do tego, co było przed 1945 rokiem, pieczołowicie odnawiamy stare budynki nie przez nas budowane, to dlaczego tak bardzo wstydzimy się niektórych powojennych kart? Czysto polskich i... naprawdę pięknych. W szaroburym PRL-u Kalambur był orchideą. Takich kwiatów na kulturalnej mapie było ledwie kilka. Warszawski Studencki Teatr Satyryków, gdański Bim-Bom, łódzki Pstrąg, a potem Siódemki, krakowski Teatr STU i Pleonazmus i jeszcze lubelska Scena Plastyczna KUL. To były oazy, jak dziesiątki mniej znanych grup entuzjastów teatralnych.
Wszyscy nasi miejscy dygnitarze udają Europejczyków, a nawet światowców, a przełknąć tego nie mogą w swojej niewyobrażalnej tolerancji, że liderem teatru przy ul. Kuźniczej był człowiek o lewicowych poglądach, a jednocześnie jedna z najbarwniejszych postaci w historii tego miasta (i nie tylko). Wielkie Otwarte Miasto Spotkań powoli historię Kalambura zamiotło pod dywan i nie chce o nim pamiętać.

To była zbieranina młodych, aktywnych i twórczych ludzi, studentów, pracowników naukowych wrocławskich uczelni, początkujących artystów w rozmaitych dziedzinach sztuki. Chcieli wszystkim powiedzieć, co myślą o świecie. Jak na niego patrzą, czego pragną i o czym marzą. Strasznie to banalne, prawda? Na ich czele całe lata stał Litwiniec. Dziś nikt tak nie manifestuje swoich myśli. Nie ma teatrów studenckich, coraz mniej jest amatorskich. Ta forma ekspresji nie jest dziś już prawie nikomu potrzebna.

Każdy, kto bywał w Kalamburze, a w Kalamburze bywał każdy wrocławski inteligent, musiał się nauczyć kalamburowego hymnu, który śpiewało się po każdej premierze. Uczył się z ochotą, bo była to jednocześnie zachęta do pierwszego toastu...

O, Edulu, Tyś prymusem
Gębą całą!
Ty się karmisz spirytusem,
A my chałą!

Kto to był Edul, już tłumaczę. Opój, oportunista, birbant i buntownik, patron piwnicy "Pod Edulem" w Pałacyku przy ul. Kościuszki 34, gdzie rozplenił się kabaret Kalamburek. Duży Kalambur, zanim objął scenę na piętrze przy ul. Kuźniczej 29a, przez sześć lat błąkał się po różnych pomieszczeniach i teatrach: stołówka studencka (róg Kuźniczej i Uniwersyteckiej), klub Hades, Klub Milicjanta, Opera Wrocławska, Teatr Kameralny, Teatr Rozmaitości (dziś Współczesny).
Swoimi kolejnymi premierami zdobywał coraz większe uznanie. Posypały się pierwsze zagraniczne zaproszenia do Francji, Austrii, Szwecji i Niemiec Zachodnich. Uznanie zdobywali poetyckimi montażami i własnymi próbami dramaturgicznymi. Najgłośniejsze ich premiery wtedy to "Dwunastu" według Aleksandra Błoka, "Kurt" według poematu Mariana Grześczaka czy "Futurystykon", oparty na wierszach polskich poetów.

Pierwszą premierą na własnej scenie Kalambura byli "Szewcy" Witkacego w reżyserii Włodzimierza Hermana z roku 1965. Wtedy o studenckim teatrze z Wrocławia usłyszała cała Polska. O spektaklu pisali najwybitniejsi krytycy teatralni.

Jego największą zaletą była prostota. Natomiast sztuką było przekonanie cenzury, że to nie o tę rewolucję (październikową zresztą) chodzi, którą wszyscy mają na myśli. Szewcy byli świadomym proletariatem, a arystokracja - jak zawsze - budziła obrzydzenie. Jako ciekawostkę tylko wtrącę, że młodziutka Ewa Dałkowska grała w tym przedstawieniu Dziwkę Bosą. Herman starał się nie poprawiać autora i uciekał od metafor. Zagrali ten spektakl 120 razy.

Od Kalambura nie da się oderwać Międzynarodowych Festiwali Teatru Otwartego. Miały one wielki wpływ na polskie życie teatralne. Dwa lata po "Szewcach" wystartowało to drugie dziecko Litwińca. Powstał festiwal, który za psie pieniądze, wikt i opierunek ściągał do Wrocławia najwybitniejsze i najbardziej kontrowersyjne spektakle światowej awangardy. Tu też zjeżdżała się polska elita kulturalna, żeby je oglądać, najwięksi polscy reżyserzy z Andrzejem Wajdą na czele. Temu festiwalowi kibicował czynnie, bo spotykał się z młodymi twórcami, którzy patrzyli w niego jak w słońce - Jerzy Grotowski. To było w PRL-u teatralne okno na świat.

Kalambur na miano gospodarza musiał sobie zasłużyć. W roku 1970 na żółtym afiszu pojawił się tytuł poematu wrocławskiej poetki Urszuli Kozioł wydrukowany czarnymi literami - "W rytmie słońca". Wyreżyserowane przez Litwińca widowisko, utrzymane w prościutkiej hipisowskiej poetyce, objechało cały świat. Wymieniane jest jednym tchem z takimi dokonaniami studenckich, a coraz bardziej alternatywnych scen, jak: "Spadanie" i "Sennik polski" Teatru STU, "Wprowadzenie do..." (parodia uroczystości z okazji 100-lecia urodzin Lenina) i "Jednym tchem" Teatru Ósmego Dnia, "Koło czy tryptyk" Teatru 77.
Kalamburowe "W rytmie słońca" w poetyckiej formie opowiadało o młodych ludziach zmuszonych żyć w świecie bez nadziei i wiary w to, że świat może być inny. Krytycy nazywali przedsięwzięcie spółki Kozioł-Litwiniec antytotalitarnym moralitetem.
W roku 1974 studencki teatr prze-obraził się w Akademicki Ośrodek Teatralny jako "zrzeszenie twórcze ochotników, a więc studentów i absolwentów uczelni, artystów i organizatorów oraz wszystkich młodych wrocławian, którzy szukają miejsca, by ujawnić swą wyobraźnię, energię i społeczną wolę działania".

Pięć lat później, pod szyldem Ośrodka Teatru Otwartego, stał się teatrem zawodowym. Przestał błyszczeć, mimo paru zrywów. Pożegnał się z publicznością bez fanfar i łez "Papierowymi kwiatami" Egona Wolffa w reżyserii Roberta Czechowskiego w roku 1994. W ciągu trzydziestu sześciu lat dał 107 premier.
Została legenda pielęgnowana jedynie przez byłych kalamburowców. Gdyby ich dziś wszystkich skrzyknąć, można by sporo namieszać. Według spisu z roku 1998 (liczyłem "na piechotę") było ich aż 782. Nawet nie wymienię ludzi bardzo dziś znanych, którzy przewinęli się przez kalamburową historię, bo jest ich kilka setek. W tym zawodowych aktorów (m.in. Halina Skoczyńska, Jerzy Schejbal, Maciej Tomaszewski), uznanych plastyków (m.in. Elżbieta "Lalka" Terlikowska, Eugeniusz Get-Stankiewicz), kompozytorów (m.in. Grażyna Pstrokońska-Nawratil, Bogusław Klimsa) czy poetów (m.in. Urszula Kozioł, Ewa Sonnenberg) będzie najmniej setka, wielu nadal związanych z Dolnym Śląskiem. Ogólnopolską popularność zdobyli m.in. Anna German, Ewa Dałkowska, Pola Raksa, Edward Lubaszenko i Cezary Żak.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska