Rotunda: Tajny raport dla Gierka

Andrzej Dworak
Był czwartek, 15 lutego 1979 roku. Na centralnym rondzie w Warszawie służbę pełnił sierżant milicji Andrzej Grzegorczyk. Kierował ruchem i marzł. Ruch nie był duży, więc sierżant poszedł do pobliskiego gmachu Rotundy PKO, żeby się trochę ogrzać. W pewnej chwili zauważył jednak, że nieoznakowanym samochodem na rondo zajechał jego przełożony. Grzegorczyk wyszedł z budynku. Tym kilku krokom zawdzięcza życie...

O 12.40. rozległ się potężny huk. Milicjantem targnął gwałtowny podmuch, a budynek banku uniósł się nad ziemię i opadł. Sierżant natychmiast krzyknął w radiotelefon, że Rotunda wyleciała w powietrze, i popędził w kierunku gmachu, spod którego dochodziły krzyki ludzi. Był pierwszym człowiekiem, który zaalarmował o katastrofie, w której zginęło 49 0sób.

Nieznany dokument
W Instytucie Pamięci Narodowej dokumenty na temat eksplozji w Rotundzie PKO zajmują sześć jasnozielonych teczek. Są w nich zeznania świadków, raporty specjalistów, zdjęcia, plany budynku, notatki urzędowe i służbowe oraz wiele mniejszych i większych kart i karteczek zapisanych ręcznie i na maszynie. Wśród nich tajne raporty prokuratury warszawskiej, datowane na 5 i 6 marca oraz 15 marca 1979 r. Ten ostatni, najobszerniejszy dokument trafił na biurka 19 najważniejszych osób w PRL-u, z I sekretarzem KC PZPR Edwardem Gierkiem, premierem Piotrem Jaroszewiczem i I sekretarzem KW w Warszawie Alojzym Karkoszką na czele.

To właściwie nieznany dokument. - Nie pamiętam żadnej naukowej publikacji na temat wybuchu w Rotundzie - mówi dr Antoni Dudek z IPN. - Tego raportu też nie znam, bo nigdy się tym tematem nie zajmowałem. Były artykuły prasowe, ale publikacji naukowych raczej żadnych. Z raportu wynika, że katastrofę spowodowały nie tylko nieszczęśliwy splot zdarzeń i zima stulecia. Winna była władza. Do katastrofy nie doszłoby, gdyby nie bałagan i zaniedbania. Trzy lata wcześniej z powodu migracji gazu podobna eksplozja miała miejsce w Gdańsku. Zginęło 17 osób, ale nikt nie wyciągnął z tego wniosków.

Tymczasem w Warszawie w czasie budowy ronda obok Rotundy, jak wynika z tajnego raportu, nieprzepisowo wytyczono kanał telekomunikacyjny - wykonano go zbyt blisko sieci dystrybucyjnej gazu. Gaz, który przedostał się do archiwum banku i był przyczyną wybuchu, nie wydostał się stamtąd na zewnątrz, ponieważ nie działała klimatyzacja (do naprawy zabrakło bezpieczników!). Od roku nieczynny był też wentylator wyciągowy. Administracja banku nie reagowała również na sygnały pracowników, że czują gaz. A kontroli pobliskiej sieci gazowniczej zaniechano ze względu na braki kadrowe. W podsumowaniu raportu znalazło się zdanie: "Uznać należy, że przy skoordynowanym i zgodnym z obowiązującymi przepisami działaniu służb miejskich i kierownictwa Rotundy uniknięcie wypadku było prawdopodobne".

A zatem zawiniły nie tylko przypadek i zima stulecia.
- Cały PRL się sypał - mówi dr Marcin Zaręba z Instytutu Historycznego UW. - Sprawa Rotundy to jeden z wielu tego przykładów. Katastrof, wypadków przy pracy, wypadków drogowych i na kolei było wówczas bardzo wiele. Eksplozję w Warszawie trzeba widzieć w kontekście ówczesnej epoki, rozłażenia się socjalizmu. A jeśli nawet byli winni, to nie zrobiono im procesów, tylko wszystko wyciszono.

Fakt, że oficjalnie w PRL-u nie było wypadków, potwierdza Andrzej Krzysztof Wróblewski, wówczas reporter "Polityki". - Władza była zdania - ba, nawet my, dziennikarze, uważaliśmy to za coś zupełnie normalnego - że są sprawy, o których się nie pisze. A jeśli już, to w specjalny sposób. W takich ekstremalnych sytuacjach wychodziła nieudolność partii, niedomagania systemu, które należało ukrywać. Nie atakowaliśmy władzy - wspomina dziennikarz.

W sprawie wybuchu w Rotundzie kilku osobom postawiono zarzuty niedopełnienia obowiązków. Jednak nikt nigdy nie stanął przed sądem. Ówczesnemu dyrektorowi Rotundy Stanisławowi Kabzińskiemu, którego oskarżano o zaniedbania, kazano odejść na emeryturę. - Ja nie czuję się winny - zarzeka się Kabziński. Dziś ma 80 lat i rzadko wychodzi z mieszkania. Od dwóch lat nie bierze udziału w rocznicowych uroczystościach pod Rotundą. - Nie lubię nawet myśleć o tej tragedii. Życia zmarłym nikt nie zwróci - mówi ze smutkiem. Kabziński w chwili wybuchu był w oddziale PKO na ulicy Nowogrodzkiej i tam usłyszał: "Pański bank wyleciał w powietrze".

Na ratunek!
Zaraz po wybuchu na chodniku obok Rotundy rozpoczęła się akcja ratunkowa. Do pomocy rzucili się przechodnie, wyciągając rannych i udzielając im pierwszej pomocy. Ludzie krzyczeli, słychać było płacz. W powietrzu bezszelestnie unosiły się dokumenty i pieniądze. Pierwsza karetka przyjechała po kilku minutach. - Byłam wówczas lekarzem karetki wypadkowej - wspomina dr Julia Borkowska--Gomez. - O godzinie 12.44 dyspozytorka na Hożej powiedziała do mnie: "Jedź, bo mówią, że Rotunda wyleciała w powietrze".

To, co zobaczyła na miejscu, było straszne. - Postrzępione elementy betonowe, kołyszące się na wietrze żaluzje w dziurawych ścianach - ciągnie opowieść pani doktor. - Krzyknęłam przez radiotelefon, żeby przysyłali wszystkie karetki, jakie są w Warszawie, ale przez wiele minut nikt nie dojechał. Było okropne zamieszanie. Ludzie krzyczeli, ciągnęli mnie we wszystkie strony, bo tu ranny, tam ranny, wyciągnęli nogę z butem. Nakazałam znosić wszystkich koło głównego wejścia. Pierwsze trzy najcięższe przypadki wysłałam swoją karetką do szpitala na Lindleya.

Zanim przyjechały następne karetki, ranni byli odwożeni prywatnymi autami, których właściciele podbiegali, krzycząc, że mogą kogoś zabrać. W pierwszych minutach po wybuchu pani doktor pomagali przypadkowi ludzie z ulicy: młodzi chłopcy, którzy z wielkim poświęceniem wpadali w gruzy i wyciągali żywych i martwych. Ranni mieli ciężkie urazy czaszki, zmiażdżenia, złamania, oderwane kończyny, urazy brzucha: sanitariusze ze szpitala na Lindleya opowiadali, że musieli wylewać krew z noszy, zanim je znów zapakowali do karetki. Jednak przeważali martwi. Ciała układano na chodniku i nie było czym ich przykryć.

Żywi i martwi
- Miałam przeprawę z przedstawicielami władzy - uśmiecha się z przekąsem pani doktor. - Pojawili się i od razu z wrzaskiem do mnie, żeby niczego - czyli pieniędzy i dokumentów - nie ruszać. Próbowali wyrzucić z gruzów wszystkich, którzy do tej pory pomagali. Krzyczeli, żeby najpierw do karetek wsadzać trupy, próbowali ukryć rozmiar katastrofy. Oczywiście, nie pozwalałam na to i ratownicy dalej wywozili najpierw rannych. Z którymś z tych partyjniaków starłam się ostro. Miał takie nazwisko na B - Bronicki, Bielecki.

- Kiedy zaczynałem pisać w "Polityce", pracował tam taki chłopak, którego nazywaliśmy kierownikiem działu kanał Wieprz - Krzna, bo pochodził gdzieś ze wschodu - wspomina Andrzej Krzysztof Wróblewski. - Nazywał się Staś Bielecki. Grał na organkach, jeśli nie było nic do roboty, głównie poprawiał ą i ę - głupi, ale poczciwy. Namawiał mnie, żebym wstąpił do partii. Co jakiś czas mówił: "Ale naprawdę, Andrzej, wstąp". A ja na to: "Ale naprawdę, Stasiu, nie. Zostańmy przyjaciółmi i wyp...". Ten Bielecki został wiceprezydentem Warszawy, a ja go spotkałem właśnie przy Rotundzie - mówi Wróblewski, który dotarł na miejsce osiem minut po wybuchu.

Przedostał się przez pierścień gapiów i zobaczył ludzi, którzy spinali paski od spodni, żeby nimi odciągać zbrojenia i robić przesmyk do uwięzionych w gruzach ludzi. Jego relacja stała się częścią dużego artykułu w "Polityce", który ukazał się 24 lutego. To był porządny, nienachalny propagandowo materiał, ale jego autorzy żartowali między sobą w redakcji, że prędzej czy później katastrofa zostanie przez władzę przerobiona na sukces. Bo wtedy wszystko było sukcesem: walka z zimą stulecia, 85. urodziny Jarosława Iwaszkiewicza, a także rewolucja Chomeiniego w Iranie i bohaterska obrona Wietnamczyków przed wrażym atakiem Chin.

30 litrów krwi
W szpitalach lekarze potrzebowali krwi. - Kończyliśmy pracę, bo było koło godz. 15 - opowiada Barbara Surmacka, pielęgniarka ze stacji krwiodawstwa na ul. Saskiej. - Ale kazano nam zostać, ponieważ był wybuch w Rotundzie. Zaraz też zajechały przed stację autobusy MZK - chyba ze sześć - z ludźmi, którzy chcieli oddać krew.

Po chwili przed stacją i w środku kłębił się tłum. - Było tylu chętnych, że nie wszyscy zostali przyjęci, bo tego dnia do godz. 21 krew oddało tylko około 150 osób - ciągnie pani Barbara. - Tylko ludzie z miejsca katastrofy i ci, którzy o niej się dowiedzieli… Pamiętam taką podniosłą, serdeczną atmosferę, jaka zapanowała w stacji: żadnych nerwów, kłótni, mimo że był tłok - uśmiecha się pani Barbara. Honorowi krwiodawcy z większym stażem oddają jednorazowo do 400 ml krwi, ale tego dnia w stacji pobierano głównie po 200 ml. Pod wieczór uzbierało się około 30 litrów.

Teoria spisku
Andrzej Bulej, dziennikarz "Polski", właśnie dotarł na Centralny z Zakopanego. - Już w pociągu usłyszałem, że w Warszawie zdarzyła się katastrofa - wspomina. - Postanowiłem zobaczyć, jak to wygląda, i zrobić zdjęcia, więc poszedłem Alejami w kierunku ronda.

Andrzej miał przy sobie aparat fotograficzny Praktika VLC 2 z obiektywem 2,8/100, ale zanim jej użył, przegnali go mundurowi. Wówczas schował aparat pod kurtkę i podszedł z innej strony. Udało mu się parę razy strzelić migawką z brzucha. Odwrócił się, żeby odejść i wtedy zatrzymał go funkcjonariusz po cywilnemu, który zamierzał na miejscu wyciągnąć kliszę i zniszczyć zdjęcia. Andrzej przekonywał go, żeby tego nie robił, że wrócił właśnie z Zakopanego i na filmie są pamiątkowe zdjęcia z gór. W pewnej chwili radiotelefon funkcjonariusza zachrypiał gwałtownie, ten oddał praktikę i poszedł sobie.

- Przyjechałem do domu i od razu wywołałem film - opowiada. - Sam, bo się bałem, że zakłady fotograficzne mogły dostać jakieś polecenie, żeby zgłaszać istnienie takich zdjęć. Miałem poczucie, że są ważne. Pamiętam, jak potem warszawiacy powtarzali między sobą, że eksplozja nastąpiła o jedno rondo za daleko (nie przy gmachu Komitetu Centralnego) - mówi Bulej.

Czyja wina?
Najczęściej spekulowano o zamachu: miała go dokonać może jakaś opozycja, a może Sowieci przed zaplanowanym już na czerwiec przyjazdem papieża. Do władz docierały donosy i anonimy wskazujące na konkretnych sprawców zamachu - cinkciarzy, tajemniczego brodacza, podejrzanego mieszkańca Krakowa, a nawet... Niemców. Jaka była prawda?

- W Rotundzie wybuchł gaz. Metan - tłumaczy prof. Edward Włodarczyk z WAT. - W samym budynku nie było instalacji gazowej, ale obok, pod chodnikiem, przechodziła nitka gazociągu. Gaz dostał się do podziemi Rotundy kanałem telekomunikacyjnym. Profesor Włodarczyk był członkiem komisji badającej okoliczności katastrofy. Dotarł do robotnika, który w sierpniu, pół roku przed eksplozją, być może zbyt mocno dokręcił zawór bezpieczeństwa gazociągu przy Rotundzie.

- Oglądałem ten zawór, miał pęknięcie - opowiada profesor. - Ponieważ warstwa śniegu uniemożliwiała gazowi ulatnianie się na powierzchnię, zbierał się w archiwum banku. Metan jest lżejszy od powietrza, więc lokował się przy suficie i czekał. Według prof. Włodarczyka ostatnie chwile przed wybuchem miały następujący przebieg: po godz. 12 jedna z pracownic, będąca w ciąży, zeszła do archiwum i zapaliła papierosa.

Firanki ciotki Klary
Sprawdził się scenariusz redaktorów "Polityki" - katastrofa szybko przemieniła się w sukces.
Inżynier Leszek Gojan z Mostostalu rozbudowywał w lutym 1979 r. zakłady w Ursusie, ale rano 16 lutego polecono mu natychmiast pojechać do Rotundy.

- Zaczęliśmy od podpierania dachu, żeby się te firanki ciotki Klary, jak nazywaliśmy Rotundę, nie zawaliły do końca - wspomina Leszek Gojan. - A potem nastąpiła rozbiórka. Cały czas pod kontrolą SB. Najlepszym przykładem psychozy i podejrzliwości był los mojego następcy na stanowisku kierownika odbudowy, któremu przydarzył się w czasie prac spawalniczych drobny pożar na budowie. Aresztowano go, śledczy wrzeszczał na niego, że to sabotaż i że znowu chce wysadzić Rotundę. Wypuszczono nieboraka po dwóch tygodniach. Cieszyłem się, że już wówczas byłem z powrotem w Ursusie - uśmiecha się inżynier.

Jego dzieło trwa do dziś w centralnym punkcie miasta, właściwie bez zmian. Dookoła jest tylko bardziej kolorowo. O wydarzeniach sprzed 30 lat przypomina pamiątkowa tablica. Tymczasem pojawiają się głosy, że budynek też musi się zmienić, bo dusi narożnik Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, bo jest smętny i martwy, kiedy w banku kończy się praca. Urbaniści woleliby, żeby w tym miejscu była restauracja, galeria czy ośrodek informacji miejskiej. Bank - ich zdaniem - utrudnia urządzenie miejskiego placu. Zamiast niego jest zaniedbana i niezdefiniowana przestrzeń, a gdyby budynek miał inną funkcję, bardziej otwierałby się na miasto. Marzy im się fajne miejsce na placówkę z wielkomiejskim widokiem, może nawet z rozsuwanymi szybami. Dziewięć lat temu powstał dla PKO BP projekt proponujący na miejscu Rotundy stumetrowy walcowaty wieżowiec. Na taki budynek nie chciały jednak zgodzić się władze Warszawy, przychylając się do opinii, że Rotundę trzeba zachować w jej oryginalnym kształcie, bo to jedno z charakterystycznych miejsc stolicy.

Dziś PKO BP nie chce słyszeć o oddaniu Rotundy. Argumentuje, że trudno wyobrazić sobie np. restaurację w miejscu, gdzie zginęło tyle osób. Szykuje jednak lifting budynku - bez zmieniania jego bryły. Wygląda zatem na to, że Rotunda przetrzyma i wszystkie zamachy na swoje istnienie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl