Wspinam się, więc jestem

Andrzej Dworak
Na co dzień jest biznesmenem i jedyne ekstremum, z którym ma do czynienia, to jazda autem po gierkówce. Tomasz Kobielski jest jednak też zdobywcą Korony Ziemi. Ostatnią, pełną przygód wyprawę po to trofeum do Nowej Gwinei wspierał dziennik "Polska".

Gna go w góry od dziecka. Dlatego pewnie jest najmłodszym z piątki polskich zdobywców najwyższych szczytów na siedmiu kontynentach.

Który ze szczytów Korony Ziemi był najtrudniejszy?

Technicznie - Piramida Carstensz na Nowej Gwinei, najwyższy szczyt Australii i Oceanii. Wchodzi się tam skalną ścianą, która wprawdzie we wspinaczkowej skali trudności jest tzw. piątką (dwunastka to najwyższy stopień - red.), ale ta piątka ma ponad 700 m! Baza jest na wysokości 4000 tys. m n.p.m. Dochodziliśmy do niej przez dżunglę, tak gęstą, że trzy dni nie widziałem nieba, pełną różnych nieprzyjemnych żyjątek, zamieszkałą przez plemiona Papuasów. Walczą one stale między sobą, a na dodatek do niedawna były ludożercami.

Zetknął się Pan z nimi?

Było to spotkanie pełne adrenaliny. Nasi przewodnicy - podobno nieludożercy - od początku byli potwornie podekscytowani, ponieważ dzień przed naszym pojawieniem się na ich wioskę napadło sąsiednie plemię. Cztery osoby zginęły, a naszym towarzyszom aż ręce chodziły, żeby się zemścić. Nie chcieli nawet z nami iść, ale kiedy zaczęliśmy wybierać się przez dżunglę sami, ostatecznie poszli. Oni byli uzbrojeni, my nie, więc różne myśli chodziły mi po głowie. Dobrze, że nie zaprzyjaźnili się z nami, bo ich przodkowie uwielbiali zjeść akurat tych, których lubili. Po sześciu dniach doprowadzili nas do bazy pod ścianą.

Który szczyt jest w Koronie najłatwiejszy?

Zdecydowanie afrykańskie Kilimandżaro. To właściwie trasa trekkingowa. Jednak odetchnęliśmy dopiero po wyprawie Citrosept Expedition na Mount Vinson na Antarktydzie - ostatnim w Koronie. A weszliśmy na ten szczyt jednocześnie całą trójką, razem z Januszem Adamskim i Bogusiem Ogrodnikiem, trzymając się pod pachy, żeby zdobyć ją naprawdę razem. Jesteśmy dopiero trzecią polską ekipą, której się to udało. Wyobraża Pan sobie, że zamiast w góry idzie Pan na plażę? Szczerze mówiąc, nie. Nad morzem wytrzymuję jeden weekend.

I od dawna tak z Panem jest?

Od dawna, bo w klubie wysokogórskim jestem od 17. roku życia, czyli 18 lat. A chodzę w ogóle od małego, odkąd pamiętam. Wspinanie zacząłem, kiedy zapisałem się do klubu. |

Po co to Panu? Po jaką cholerę ryzykuje Pan życiem? Żeby zobaczyć yeti?

Byłoby fajnie zobaczyć yeti, ale do tej pory nie udało mi się go spotkać… Lubię góry, dlatego. I druga odpowiedź: dla samego wspinania. Było rzeczą naturalną, że wchodziłem coraz wyżej, a zainteresowałem się wysokimi górami, ponieważ w harcerstwie miałem drużynową, której ojciec był himalaistą. W końcu to się stało moją pasją i sposobem na życie.

Ale jest Pan też zwyczajnym mieszczuchem, ma firmę… Jaki to jest więc sposób na życie?

Mam firmę handlową z artykułami medycyny sportowej oraz drugą w dziedzinie team buildingu i rzeczywiście na co dzień zachowuję się normalnie. Natomiast mam też niezwykłą, ekstremalną odskocznię - góry są dla mnie fenomenalnym sposobem na pozbycie się stresu. Wyprawy, w których biorę udział, trwają przynajmniej miesiąc, a zdobycie Everestu klasyczną drogą Hillary’ego i Tenzinga (pierwszych, którzy tam weszli - red.) - od wyjazdu do powrotu zajęło nam dwa miesiące. W ogóle himalajskie wyprawy zajmują minimum miesiąc, a te krótsze w inne rejony świata - dwa, trzy tygodnie. Można się wyłączyć. Chociaż przyznam: moi bliscy zarzucają mi, że wszystko ustawiam pod góry, że niewinne początkowo hobby przerodziło się w uzależnienie.

Niewinne hobby! Przecież wspinaczka to absolutne ekstremum. Trzeba uczyć się techniki, poznawać sprzęt, ćwiczyć ciało, dłonie, palce, być przygotowanym psychicznie na ryzyko i fizyczne wycieńczenie. Musiało to Panu zająć kawał życia.

Wciąż zajmuje. Ćwiczę w zasadzie cały czas, wspinam się i utrzymuję kondycję, jeżdżąc często w góry. W wysokich górach jest trochę mniej elementów czysto wspinaczkowych, technicznych, a zasadniczym czynnikiem staje się wytrzymałość.

Wchodził Pan kiedyś do momentu, po którym już nie można było się wycofać, zejść w dół?

Jest taki rodzaj euforii, który powoduje, że jesteś niesiony w górę jak na skrzydłach, aż zapominasz o bezpieczeństwie. Mnie to się jeszcze nie zdarzyło i pewnie dlatego zawsze udało mi się zejść.

Góry łączą ludzi czy dzielą? Himalaiści stanowią wąską grupę…

W Polsce może by się zebrało z dziesięć, piętnaście osób - takich, które intensywnie chodzą po najwyższych górach. Jest wśród nich parę kobiet: Ania Czerwińska, Kinga Baranowska, Sylwia Bukowicka… Znamy się wszyscy, ale nie wszyscy się przyjaźnimy. Ludzie gór to z reguły same samce alfa - nie wyłączając kobiet.

A wszystko po to, żeby dojść na szczyt… i co? Widok? Poczucie zwycięstwa? Satysfakcja?

Z widokiem jest tak, że raz zapiera dech w piersiach, a innym razem go nie ma, bo nic nie widać. Ja na szczycie mam poczucie spełnienia. Nawet nie zwycięstwa nad własną słabością, bo zwykle w drodze słabości nie odczuwam. Kwestia przygotowania. Na Evereście spędziłem dwie godziny, oddychając bez pomocy butli z tlenem, podczas gdy najczęściej na szczycie jest się 15, 20 minut.

Mówią, że to strefa śmierci.

To jest strefa śmierci. W dłuższym okresie nawet dla osób zaaklimatyzowanych. Gdyby osoba z nizin znalazła się nagle na Evereście, to jej śmierć byłaby kwestią minut. Himalaiści przechodzą długi okres adaptacji. Żeby podejść tylko do bazy pod Everestem, trzeba się aklimatyzować, bo jest na wysokości 5400 m, czyli dużo wyżej od alpejskich szczytów. W tej bazie i powyżej trzeba spędzić miesiąc.

Jest jakieś życie towarzyskie w takich obozach? Disco?

W himalajskim disco jeszcze nie tańczyłem, ale życie towarzyskie nieraz kwitnie. Wszystko zależy od inwencji ludzi w bazie. Myśmy rozgrywali mecze piłki nożnej na zamarzniętym jeziorze pod Everestem. Zawsze zabieram ze sobą MP3 z muzyką i książki. Życie grupy jest ożywione w namiocie mesie, ale spokojne w prywatnych namiotach, bo musi być azyl, miejsce na wyciszenie. Zdobywanie takiej dużej góry bardzo obciąża psychicznie…

A fizjologicznie? Jak załatwiacie naturalne potrzeby?

W jednym wyznaczonym miejscu, gdzieś za namiotami. W bazie są szalety, a w obozach ustalamy takie miejsce, żeby nie robić tego gdzie popadnie, bo głupio by było potem nabrać śniegu z takiego miejsca i zrobić z tego herbatę. W bazie pod Everestem jest ogromny ruch - przybywa tam mnóstwo wypraw z całego świata, więc nieczystości są stamtąd wynoszone przez specjalnych tragarzy i przez poganiaczy z jakami.

Zabrałby Pan swoją kobietę na taką wyprawę?

Gdyby była osobą, która się wspina, to tak. Nie chciałbym, żeby ktokolwiek był zmuszany do rezygnowania z realizacji swojej pasji. Nie wyobrażam sobie, żeby mi ktoś mógł zabronić chodzenia po górach. Nawet żony czy narzeczonej bym nie posłuchał.

Spotkał Pan takie pary, które testowały swój związek w czasie ekstremalnych wypraw?
Widziałem wiele par, które nie wytrzymały tej próby. Po wyprawach się rozchodziły. Wspominałem już o samcach alfa, którymi są himalaiści, a ponieważ himalaistki też są silnymi, ambitnymi osobami, dochodzi do ostrej rywalizacji. Myślę, że to jest główna przyczyna rozstań. Proszę sobie wyobrazić sytuację, że kobieta wchodzi na szczyt, a jej facet nie. Chyba więc musi sobie poszukać innego.

Widział Pan śmierć w górach?

Widziałem, niestety. W grupie, która wchodziła na Lhotse, była dwójka Czechów. To byli nasi znajomi, odwiedzaliśmy się, piliśmy kawę, herbatę, a potem dowiedzieliśmy się, że jeden z nich nie żyje. Spadł, a my przechodziliśmy obok jego ciała owiniętego w namiot. Leżał trzy metry od ścieżki. Kiedy szedłem do góry, nie zorientowałem się, że w środku jest nieboszczyk. Dopiero w drodze powrotnej. Chyba tak było lepiej dla mnie…

Spadał już Pan?

Oczywiście, że spadałem. Nie w Himalajach, ale w Dolomitach i Tatrach. Mój najdłuższy spadek w dół wynosił około ośmiu metrów. Całkiem pokaźny kawałek, ale bezpiecznie, bo z asekuracją. Bez niej w zasadzie nie ma znaczenia, czy leci się osiem, czy trzysta metrów. Jedyna różnica to długość krzyku. Gorsze są lawiny, nie zawsze do przewidzenia.

Miał Pan z jakąś do czynienia?

Kiedyś w Alpach lawina oderwała mi się niemal spod nóg, ale na szczęście udało mi się utrzymać na nogach i nie poleciałem z nią. Na Evereście zeszła nieduża lawina i przysypała mnie i szerpów z koreańskiej wyprawy. Najadłem się strachu, bo kiedy usłyszałem, jak ludzie krzyczą nad nami, nie wiedziałem jeszcze, o co chodzi. A potem zobaczyłem wyskakującą znad progu masę śniegu. Zdążyłem tylko rzucić się na plecak i ochronić głowę. Efekt jest. Robi wrażenie.

Reinhold Messner, guru alpejczyków i himalaistów, ma odmrożenia, amputowane palce stóp…

To jednak było dawno. Inna epoka, inny sprzęt, inne buty. Dziś to się zdarza na szczęście trochę rzadziej, choć oczywiście się zdarza. Messner poodmrażał się w czasie tragicznego zejścia z Nanga Parbat, jego pierwszego ośmiotysięcznika. To była koszmarna wyprawa, w czasie której zginął jego brat, a on ledwo przeżył. Zdobył górę za bardzo wysoką cenę.

Robi się to dla sławy?

Dla sławy trochę może tak. Dla pieniędzy już nie - przynajmniej u nas. Nie zdarzyło mi się pojechać na wyprawę i do niej nie dołożyć. Zdobycie Korony Ziemi kosztowało prawie 100 tys. dolarów. Oczywiście, część tych pieniędzy pochodziła od sponsorów, ale wiele wypraw finansowaliśmy sami. Wspinaczka to raczej zwariowane hobby, a nie biznes. Zresztą, dla sławy tego też nie robię.

A może właściwym celem jest doznanie wręcz metafizyczne - obcowanie z majestatem gór i potęgą przyrody?

Ewidentnie tak. Nie wspinam się tylko dla sportu. Dla mnie jest to jak oczyszczenie. Szukam go nie tylko w Himalajach, ale jeżdżę w Beskidy, Tatry… To nie musi być od razu Everest, taki stan daje każda góra.

Tomasz Kobielski - rocznik 1973. Od 17 lat jest członkiem Klubu Wysokogórskiego w Gliwicach. Należy do czołówki polskich himalaistów.

Góry zdobyte:
2002 r. Monte Rosa (Alpy) - wejście na siedem szczytów,
2003 r. Chan Tengri (Tien-Szan) 7010 m n.p.m,
2004 r. Mont Blanc (Alpy) 4808 m n.p.m.,
2004 r. Cho Oyu (Himalaje) 8201 m n.p.m. i Korona Ziemi

Korona Ziemi
Aconcagua (6959 m) Ameryka Południowa
Mount Everest (8848 m) Azja
Elbrus (5642 m) Europa
Kilimandżaro (5895 m) Afryka
Piramida Carstensz (4884 m) Australia i Oceania
Mount McKinley (6194 m) Ameryka Północna
Mount Winson (4897 m) Antarktyda

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl