Unia Europejska jak Cesarstwo Rzymskie?

Witold Głowacki
Czy na pewno w dziejach Cesarstwa Rzymskiego warto szukać analogii do wzlotów i upadków Unii Europejskiej? Czy jest cokolwiek - oprócz zasięgu terytorialnego - co uprawnia do takich porównań?

Powołana do życia, by zjednoczyć kontynent, Unia Europejska miała być według Romano Prodiego nowym Rzymem. Dziś pogrążona w wielowymiarowym kryzysie przywołuje znacznie częściej skojarzenia nie tyle z czasami świetności, co erą upadku Cesarstwa Rzymskiego. Słyszymy je często także na krajowym podwórku - wśród polskich polityków ci, którzy odebrali historyczne wykształcenie, są zdecydowanie nadreprezentowani, co pozwala jakoś zrozumieć tę dość powszechną skłonność do poszukiwania historycznych odniesień do współczesności.

Ale czy to naprawdę właśnie nad Tybrem warto szukać analogii historycznych przydatnych do opisu sytuacji Unii Europejskiej? Być może jest i tak, że włoska Lampedusa, u brzegów której toną tysiącami uchodźcy z Lewantu, jest naszym Wałem Hadriana, A2 naszą Via Appia, być może we Frankfurcie i Atenach rzucają koktajlami Mołotowa współcześni popularzy, z Kremla patrzy na nas łakomie Odoaker, a Niesiołowski z Brudzińskim wraz z celebrytami skaczącymi do basenu to takie igrzyska na miarę naszych możliwości.

Ale gdzie w takim razie są nasze legiony maszerujące wszędzie tam, gdzie sięga oko Rzymu? Gdzie te same legiony obalające cesarza, gdy spóźnia się żołd? Gdzie Cezar wyznaczający kolejne kierunki ekspansji? Gdzie niewolnicy, wyzwoleńcy i nieobywatele? Gdzie wszechobecna przemoc, totalne podporządkowanie interesom państwa i władcy, patrycjusze wbijający sobie miecz w brzuch na rozkaz z Palatynu i namiestnicy krzyżujący setki niepokornych wzdłuż dróg? Gdzie złote pomniki Barroso i Merkel, gdzie kapłani składający im za życia ofiary?

O nie, nie chcielibyśmy żyć w "nowym Rzymie". No chyba, że jesteśmy Gérardem Depardieu albo Mateuszem Piskorskim.

***
"Jam Cesarstwo u schyłku wielkiego konania,
Które, patrząc, jak idą Barbarzyńce białe,
Układa akrostychy wytworne, niedbałe,
Stylem złotym, gdzie niemoc sennych słońc się słania".

W tym rzecz. Jeśli konanie, jeśli upadek, jeśli dekadencja (Paul Verlaine pisząc 132 lata temu "Niemoc", użył właśnie słowa "decadence"), to oczywiście Cesarstwo Rzymskie u swych ostatnich dni. Imperium zapadnięte pod własnym ciężarem, państwo tak rozległe i skomplikowane, że już dawno niemożliwe do sterowania, potęga, w której każde "szarpnięcie cuglami" może potrząsnąć tylko tymi najbliżej położonymi lub najbardziej lojalnymi prowincjami. Najpotężniejsze niegdyś państwo świata, nad którym nominalnie panuje dziecko - marionetka w rękach rządzącego z tylnego siedzenia ojca, którego władza i tak sięga ledwie do Rawenny. Kryzys władzy, administracji, moralności, tożsamości. I odliczanie - bo przecież nadchodzi już Odoaker.
Przynajmniej od drugiej połowy XIX w. niemal wszystkie kolejne wizje kryzysów w świecie Zachodu oparte są właśnie na odwołaniach do Cesarstwa Rzymskiego. Może to zasługa klasyków historii, "Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego" Edwarda Gibbona ukazał się już w latach 70. XVII w. - a sto lat później był już w programie każdego gimnazjum. Może to sprawka filozofów - Hegla i jego filozofii dziejów czy Nietzschego, który w swych pismach znalazł poczesne miejsce dla historii Cesarstwa - a zwłaszcza jego upadku tłumaczonego przez filozofa zakażeniem "religią niewolników", czyli chrześcijaństwem.

W XX w. wizja drugiego upadku Cesarstwa należała już do podstawowego zestawu podręcznego szanującego się katastrofisty.
"Urodziliśmy się w tej epoce i musimy dzielnie iść do końca drogą nam wyznaczoną. Nie pozostaje nam nic innego. Jest naszym obowiązkiem wytrwać na straconej pozycji bez nadziei i bez ratunku. Wytrwać jak ów rzymski żołnierz, którego szkielet znaleziono przed bramą w Pompei, a który zginął, ponieważ podczas wybuchu Wezuwiusza zapomniano odwołać go z posterunku. Oto wielkość, to się nazywa być rasowym" - pisał Oswald Spengler w "Zmierzchu Zachodu".

Według Simona Mosesa - patrona dwudziestowiecznego leseferyzmu i zarazem duchowego wuja naszego krajowego Korwina - Rzym upadł na skutek wielowymiarowej implozji przerośniętych instytucji państwa. W swym dziele poświęconym upadkowi Cesarstwa Moses snuł aluzyjne analogie do współczesności - tak jak Rzym upadną także wszystkie inne państwa, których rządy krępują wolny rynek (nakładając podatki czy prowadząc politykę celną - pamiętajmy, że mówimy o leseferyście).

Z kolei Arnold Toynbee posegregował historię Cesarstwa Rzymskiego według swej teorii czterech faz rozwoju: genezy, wzrastania, dezintegracji oraz rozkładu. Gdybyśmy mieli sytuować współczesną Europę na schemacie Toynbeego trafilibyśmy w okres dezintegracji. A ściśle mówiąc, w jego drugą fazę - utopijnego państwa uniwersalnego (to byłaby Unia) skazanego na implozję, po którym następuje faza trzecia - interregnum.

Całkiem niedawna historia idei zdaje się więc wyznaczać dość jednoznaczne ramy retoryce związanej z kryzysem Unii - kryzys Zachodu to zawsze odtworzenie kryzysu Cesarstwa - a zatem tak rzecz się musi mieć także z największą strukturą Zachodu, czyli Unią.

Ale do utożsamiania Unii z tradycją Cesarstwa Rzymskiego przyczynili się także ludzie, których na co dzień nie podejrzewamy o ciągoty do powoływania kolejnych legionów.

W dawnych szczęśliwych czasach, czyli w roku 2000, ówczesny szef Komisji Europejskiej Romano Prodi wołał, że po raz pierwszy od upadku Cesarstwa Rzymskiego mamy szansę zjednoczyć Europę. W roku 2007, tuż po uzgodnieniu traktatu lizbońskiego, na czołówce polskiego "Dziennika" ukazał się tekst Roberta Krasowskiego "Nowe imperium Europa". "Europa ogłosiła, że ma swoją dumę i ambicję" - pisał naczelny "Dziennika".

O Unii i Cesarstwie mówił też zaledwie dwa lata temu polski minister spraw zagranicznych. - Pamiętając, że wszelkie analogie historyczne mają ograniczoną użyteczność, porównałbym Unię Europejską do Cesarstwa Rzymskiego, organizmu, który na stulecia - przynajmniej w Europie Zachodniej - określił schemat osadnictwa, siatkę dróg i dorobek prawny, z którego korzystamy do dzisiaj - stwierdził wtedy w Sejmie Radosław Sikorski. Ale optymizmem nie tryskał - Unia Europejska jest nadal w kryzysie i jej przetrwanie nie jest gwarantowane - mówił, snując analogie do wydarzeń IV i V w. nad Tybrem.
Od marca 2013 r. minęły dwa wyjątkowo długie lata. Nawet "barbarzyńce białe" zdają się już stać u naszych murów - uzbrojone w grady, smiersze i iskandery.

Tylko czy aby na pewno to właśnie barbarzyńce? A może raczej legiony nowego Rzymu?
W XX w. tylko jedno, bardzo zresztą efemeryczne, imperium powstało w sposób, który jakoś uprawnia odwołania do Cesarstwa Rzymskiego. Również tylko jedno - ono z kolei zdołało przetrwać siedem dekad - załamało się w wyniku procesów, które rzeczywiście przywołują analogie historyczne z końcem Rzymu.

W roku 1941 panując nad niemal całą Europą, Adolf Hitler mógł rzeczywiście poczuć się na moment następcą Juliusza Cezara. Pod panowaniem III Rzeszy znalazło się terytorium nawet przewyższające stan posiadania Cesarstwa Zachodniego. Ale tak przecież miało być - nie było w historii nowożytnej Europy filozofii państwa bliższej rzymskiej doktrynie niepohamowanej ekspansji niż hitlerowska idea Lebensraum dla Niemców. Cała nazistowska retoryka - nie mówiąc już o ideologii włoskiego faszyzmu - przeładowana była odwołaniami do obu rzymskich cesarstw - i tego Zachodniego, i tego Narodu Niemieckiego. Adolf Hitler rojąc z Albertem Speerem o totalnej przebudowie Berlina, wyobrażał sobie, że to tam, w Germanii (tak miała się nazywać nowa stolica) urzeczywistni się nowy Rzym. Na szczęście dla świata nowy Rzym pod znakiem swastyki upadł zaledwie cztery lata później - powstrzymany jedynym możliwym sposobem - militarną siłą przewyższającą tą, za pomocą której miał być urzeczywistniony.

Entropię imperium pozwalającą na względnie uzasadnione skojarzenia z upadkiem Cesarstwa - choć w porównaniu z nim przebiegającą wręcz błyskawicznie - obserwowaliśmy natomiast u schyłku zimnej wojny. Ekonomiczny, a następnie polityczny rozpad Związku Radzieckiego trwał nieledwie dekadę. Ale w jego wyniku runęła światowa potęga, a obszar geopolitycznej hegemonii Kremla skurczył się z kilkunastu państw do zaledwie kilku dawnych republik ZSRR. Dziś Władimir Putin usiłuje odwrócić los. I naprawdę nie przypadkiem powraca do retoryki trzeciego Rzymu - naprawdę nie przypadkiem obecnej w rosyjskiej tradycji od czasów Piotra I. Putinowska Rosja to właśnie przykład państwa, które próbując odzyskać imperialny status, sięga po rzymską filozofię państwa-koszar, w którym państwo uosobione jest przez armię, a armia jest fundamentem państwa.

Na nasze szczęście Unia Europejska nie była, nie jest i nie będzie żadnym drugim Rzymem. Analogie wobec Cesarstwa Zachodniego może uzasadniać tylko terytorialny zasięg zjednoczonej Europy.

W rzeczywistości jednak to nie tę utopię próbujemy - czy może próbowaliśmy - w Europie urzeczywistnić. Stojące u fundamentów Unii Europejskiej idee civilian power - pokojowego mocarstwa i Europy narodów - czyli wspólnoty suwerennych państw, to powody, dla których analogii historycznych lepiej szukać po drugiej stronie Adriatyku. Kilkaset lat przed pierwszą wyprawą Juliusza Cezara, a prawie tysiąc przed abdykacją Romulusa Augustulusa - w tradycji greckich związków międzypaństwowych.
To w Helladzie mali i średni wyrzekali się wzajemnej przemocy i łączyli siły po to, by razem osiągnąć więcej. Dopiero regionalny pokój i współpraca gospodarcza na poziomie ponadpaństwowym tworzyły warunki, w których poszczególne polis mogły uwalniać swój potencjał rozwojowy. Bez tego nie pozostawało im nic innego, niż koncentrować się na przetrwaniu i wikłać w nieustanne wojny z najbliższymi sąsiadami.

Tak naprawdę wiele łączy motywy, dla których w VI w. p.n.e. powstał Związek Beocki, z tymi, które legły u fundamentów Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali i później EWG. Dwudziestowieczne państwa Zachodu szukały formuły, która zapewni trwały pokój na kontynencie - znalazły ją, wiążąc się wzajemnymi zależnościami gospodarczymi - z udziałem głównego winowajcy dwóch największych apokalips stulecia, czyli Niemiec. 2600 lat wcześniej niewielkie polis Beocji nie chciały dłużej wikłać się konflikty z militarystycznym lokalnym hegemonem, czyli Tebami, z kolei Teby wolały sobie odpuścić nieskończone próby pacyfikowania okolicy, po to by przenieść swą politykę zagraniczną w ponadlokalny wymiar. Tak powstał związek polis Beocji, w którym Teby odgrywały rolę wiodącą, lecz daleką od totalnej dominacji. Po pierwszych kilkudziesięciu latach wzajemnego sprawdzania się przez polis członkowskie związek rozpoczął nawet bicie wspólnej monety - czyli beockich staterów. Wspólnota przeżywała liczne upadki i wzloty, rozpadła się ostatecznie dopiero w IV w. - notabene niedługo po tym, jak Teby postanowiły sięgnąć po całkowitą hegemonię.

Z kolei Związek Helleński - a następnie Ateński Związek Morski - czyli dwie ponadpaństwowe wspólnoty stanowiące równocześnie sojusz militarny, pozwoliły Grekom przeciwstawić się potędze Persji. Następnie stanowiły doskonałe zaplecze i narzędzie do zabezpieczania greckiej globalnej ekspansji - która nie miała jednak przecież charakteru terytorialnego, lecz przede wszystkim gospodarczy.

Najdoskonalszą zaś formę, jeśli chodzi o zasady współpracy między państwami członkowskimi, przyjął Związek Achajski. Obowiązywała w nim zasada pełnej równości wszystkich państw i wszystkich ich obywateli, stworzony został też całkiem funkcjonalny system wielostopniowego podejmowania decyzji. Ustrój Związku Achajskiego jest wymieniany jako jeden z prawzorców konstytucji Stanów Zjednoczonych - opierając się na prawach podstawowych i zasadach zbliżonych do monteskiuszowskiej zasady trójpodziału władzy.

To właśnie tam, na naradach 10 demiurgów i na zgromadzeniach synodos i synkletos Związku Achajskiego, we wspólnej walucie Związku Beockiego i na polu bitwy pod Platejami, gdzie powołany przez 31 niezależnych polis Związek Helleński zadał decydujący cios armii Kserksesa, warto szukać historycznych analogii dla idei zjednoczonej Europy.

Ale też tam, tyle że na polu bitwy pod Ismos, kryje się najpoważniejsza przestroga dla współczesnych Europejczyków. W roku 198 p.n.e. Związek Achajski wsparł Rzym w wojnie przeciw Macedonii - porozumienia między greckimi sojuszami tym razem zabrakło, a poza tym Achajowie stawiali na coś w rodzaju znanej nam z czasów Monachium polityki appeasement - licząc na to, że Rzym zadowoli się podbiciem państwa spadkobierców Aleksandra. Zaledwie pół wieku później, w roku 146 p.n.e., wojska Związku Achajskiego poniosły pod Ismos ostateczną klęskę w rozpaczliwej wojnie przeciw dominującemu już nad Grecją od dekad Rzymowi. To był koniec niezależnej greckiej państwowości - i kolejny krok milowy na drodze rzymskiej ekspansji.
Tak jak dla greckich związków państwowych największym zagrożeniem okazał się Rzym, tak też czerpiąca z ich tradycji Unia powinna obawiać się przede wszystkim jednego. Drugiego albo trzeciego Rzymu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze 1

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

f
fjfhc
Muzułmanie i Murzyni zalewają Unie jak barbarzyńcy Cesarstwo Rzymskie. Analogia jest bardzo wyrazna.
Wróć na i.pl Portal i.pl