Student Uniwersytetu Śląskiego popełnił samobójstwo. Rodzice czekali pięć godzin, aż zabiorą z działki ciało Łukasza

Bartosz Wojsa
Dlaczego karetki pogotowia przyjeżdżają często za późno?
Dlaczego karetki pogotowia przyjeżdżają często za późno? ARC
Łukasz Baranek miał 23 lata, był studentem Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Na co dzień uśmiechnięty, przyjazny, miał wielu znajomych. Niespodziewanie odebrał sobie życie na rodzinnej działce, niedaleko domu. Na tym jednak dramat się nie zakończył, bo w Mikołowie żaden lekarz nie chciał przyjechać i wypisać karty zgonu. Rodzice musieli czuwać przy ciele 23-latka przez kilka godzin.

Niedziela wieczór, 25 lutego, Łukasz Baranek wychodzi z domu. Rodzicom mówi, że jedzie do Bierunia na strzelnicę, po raz kolejny postrzelać z kupionej 14 lutego na 23. urodziny broni czarnoprochowej. Takiej, na której posiadanie nie jest wymagana licencja. Chłopak od zawsze interesował się militariami, a posiadanie broni, choćby takiego rodzaju, było jego marzeniem, które rodzice postanowili spełnić.

- Nawet przez myśl nam nie przeszło, że syn może ją wykorzystać w ten sposób - mówi Artur Baranek, ojciec Łukasza.

Z nim i z jego żoną Barbarą spotkaliśmy się na terenie ogródków działkowych Krokus przy ul. Zawilców w Mikołowie. To właśnie stamtąd feralnej nocy do kuzynki pana Artura dobiegł głośny huk. Na początku pomyślała, że to dzieciaki znów rzucają petardami, ale kiedy wskazówki zegara wskazywały już niemal godz. 23, rodzice Łukasza zaczęli się o niego niepokoić.

- Zobacz, może poszedł na działkę ze znajomymi - zasugerowała mężowi pani Barbara, a ten postanowił to sprawdzić. Brama była otwarta, furtka do działki też. Ogródki znajdują się niedaleko domu, może z kilkaset metrów.

- W chatce na działce znalazłem porozrzucane rzeczy syna. Wyszedłem na zewnątrz, zacząłem się rozglądać. W końcu na posadzce, tuż obok chatki, go znalazłem. Leżał w kałuży krwi, z roztrzaskaną głową - mówi łamiącym się głosem pan Artur. Jego żona zalewa się łzami. - Nie żył - dodaje.

Łukasz był studentem Uniwersytetu Śląskiego. Miał wielu przyjaciół, zawsze chodził uśmiechnięty, był pozytywnie nastawiony do życia. Niedługo przed tragedią rodzice kupili mu mieszkanie. Dbali też o to, by niczego mu nie brakowało, zabezpieczali finansowo.

- Nic nie wskazywało na to, że coś może się w jego życiu dziać złego - mówi pani Barbara. - Nie zostawił żadnego listu, wiadomości. Do dziś nie wiemy, dlaczego to zrobił - dodaje pan Artur.

Dzień przed tragedią Łukasz był na strzelnicy ze swoim kolegą, który również nie zauważył niczego podejrzanego. Tydzień wcześniej, 18 lutego, Łukasz organizował imprezę urodzinową dla znajomych i rodziny. Jego ojciec nagrał kamerą, jak syn uśmiecha się i cieszy z broni, którą dostał. To ostatnie nagranie z jego udziałem.

- Policjanci i psycholog oglądali to nagranie, ale nie zauważyli w nim nic, co mogłoby wskazywać na jakieś zaburzenia syna lub budzić inne obawy - mówi pan Artur. Śmierć dziecka sama w sobie jest ogromnym dramatem. Ale ten nie zakończył się wraz z odnalezieniem Łukasza. Jego rodzice musieli bowiem przez kilka godzin czuwać nad zwłokami jedynego syna. Dlaczego?

- W Mikołowie nie znalazł się żaden lekarz, który przyjechałby na miejsce i wystawił kartę zgonu, a bez niej zakład pogrzebowy ani pracownicy medycyny sądowej nie mogli zabrać ciała Łukasza - tłumaczy pan Artur. Na miejsce dwa razy przyjechała karetka pogotowia - za każdym razem wyłącznie z ratownikami medycznymi. Godziny mijały, a lekarza nie było. W końcu po godz. 3 rodzice Łukasza ściągnęli zaprzyjaźnioną lekarkę, która im pomogła...

Problem, który dotknął rodzinę z Mikołowa, jest od lat nierozwiązany. Państwo Barankowie postanowili powiedzieć o nim głośno, kiedy rany po utracie syna nieco się zagoiły. - Taka sytuacja nie powinna się powtórzyć, to straszne przeżycie - mówią.

Tragiczna historia Łukasza Baranka, który odebrał sobie życie na terenie ogródków działkowych Krokus w Mikołowie, obnaża wady skostniałej ustawy, która nie przewiduje między innymi tego, ile czasu ma lekarz na wypisanie karty zgonu zmarłej osoby. W praktyce oznacza to, że rodzina musi niekiedy czuwać nad ciałem bliskiego nawet kilka godzin, zanim służby je zabiorą.

Tego typu dramat może dotknąć tak naprawdę każdego obywatela, którego bliski zginie w wypadku, popełni samobójstwo lub choćby umrze z przyczyn naturalnych.

W przypadku małżeństwa z Mikołowa sytuacja okazuje się nawet bardziej skomplikowana. Już za pierwszym razem, kiedy pan Artur dzwonił pod numer 112, poinformował dyspozytora jasno, że jego syn nie żyje.

- Mam uprawnienia ratownika medycznego, potrafiłem to ocenić - mówi pan Artur.

Mimo tego na miejsce wysłano karetkę z ratownikami medycznymi. Bez lekarza, który mógłby wystawić kartę zgonu.

- Ten wyjazd w takiej sytuacji nie powinien mieć miejsca - mówi Wojciech Miciński, zastępca dyrektora ds. ratownictwa medycznego Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach. - Trzeba byłoby odsłuchać nagranie rozmowy tego pana z dyspozytorem, bo jeśli ten dostał taką informację, to nie powinien wysyłać ratowników. Oni wyjeżdżają tylko do stanu nagłego zagrożenia zdrowotnego, czyli do osoby żywej. Jeśli tutaj mieliśmy jasną informację, że osoba nie żyje, to taki oddział nie powinien zostać zadysponowany - dodaje.

A jednak został. Ratownicy na miejscu mieli powiedzieć rodzinie, że nie mogą zabrać ciała ani wystawić karty zgonu, a nie ma z nimi lekarza, który mógłby to zrobić. Po około dwóch godzinach od tej sytuacji pod numer 112 ponownie miał zadzwonić policjant.

- Ale znów wysłano karetkę z ratownikami - mówi pan Artur.

Służby próbowały ściągnąć na miejsce lekarza, bezskutecznie. W okolicy ogródków znajdują się dwie placówki medyczne - żadna z nich nie miała wolnego lekarza, który mógłby przyjechać i wystawić kartę zgonu. Po około czterech godzinach panu Arturowi udało się ściągnąć na miejsce zaprzyjaźnioną lekarkę.

- Była w szoku, nie wiedziała też, czy może wystawić kartę zgonu, bo nigdy tego nie robiła, ale ostatecznie zgodziła się - mówi.

Wówczas na miejsce można było wezwać pracowników medycyny sądowej. Po godz. 4. w nocy, pięć godzin od odnalezienia ciała Łukasza przez ojca, zabrano zwłoki. Ale makabryczne przeżycia zostaną w rodzicach na zawsze.

Ustawa z 1959 r. o chowaniu zmarłych i cmentarzach definiuje działanie służb w tego typu sytuacjach, ale jest w niej sporo niedomówień. Nie ma na przykład określonego czasu, jaki lekarz ma na stwierdzenie zgonu zmarłej osoby. - To ustawa sprzed 60 lat, pełna luk, nad którą ministerstwo pracuje od lat, a efektów nie widać - przyznaje Wojciech Miciński.

Ministerstwo Zdrowia przewidywało pod koniec 2017 r. powołanie w każdym mieście instytucji koronera. O co chodzi? Otóż w przypadku niedostępności lekarza rejonowego lub lekarza podstawowej opieki zdrowotnej na miejsce zdarzenia wzywany byłby przez policję właśnie lekarz koroner, który stwierdzi zgon i wystawi kartę.

Do dziś plan nie został zrealizowany, a takie instytucje działają w niewielu miastach w Polsce, w tym między innymi w pow. rybnickim i będzińskim.

W powiecie mikołowskim koronera jednak nie ma. Jest za to umowa starostwa z Centrum Zdrowia w Mikołowie. Dlaczego więc lekarz stamtąd nie pojechał na miejsce? Nieoficjalnie ustaliliśmy, że w tamtym momencie nie było wolnego lekarza, który mógłby to zrobić.

To problem na dużą skalę, który wciąż nie został rozwiązany
Historia państwa Baranków z Mikołowa nie jest odosobnionym przypadkiem, wręcz przeciwnie. To problem, który dotyka bardzo wielu osób w całej Polsce.

Poniżej kilka przykładów:

  • 3 kwietnia 2018, Czarna Wieś, woj. wielkopolskie. Mężczyzna zmarł w domu z przyczyn naturalnych kilka minut po godzinie 18. Lekarz przyjechał stwierdzić zgon dopiero po 14 godzinach.
  • 6 czerwca 2017, Gniezno. W jeziorze nad ranem znaleziono ciało kobiety. Lekarz pojawił się na miejscu dopiero po sześciu godzinach. Do tej pory ciało leżało na trawniku przy akwenie.
  • 25 maja 2016, Poznań. Policjanci czekali dwie godziny na jednej z ulic na lekarza, który stwierdzi zgon mężczyzny. Ciało leżało przez cały ten czas na jezdni.
  • 16 sierpnia 2016, Bydgoszcz. W mieszkaniu zmarł mężczyzna, o jego śmierci służby powiadomili sąsiedzi. Stwierdzeniem zgonu lekarz zajął się dopiero po dziesięciu godzinach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Student Uniwersytetu Śląskiego popełnił samobójstwo. Rodzice czekali pięć godzin, aż zabiorą z działki ciało Łukasza - Plus Dziennik Zachodni

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl