Prof. Antoni Dudek: Pierwszomajowe pochody służyły legitymizacji władzy

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Pochód pierwszomajowy w Warszawie, 1969 rok
Pochód pierwszomajowy w Warszawie, 1969 rok NAC
- Utopia nad Wisłą opierała się na projekcie budowy systemu totalitarnego, w którym wszystkim miała rządzić partia komunistyczna. Ona miała monopol władzy nie tylko politycznej, ale także nad gospodarką, kulturą, nad sportem, nad wszystkimi właściwie dziedzinami życia. Okazało się, że Polska jest wyjątkowa odporna na tę utopijną wizję – mówi prof. Antoni Dudek, historyk.

Co odzwierciedlały pierwszomajowe pochody w czasach PRL-u? Kto szedł w pochodzie, bo chciał, a kto szedł, bo musiał?

Zacznę od końca, dlatego że panują na ten temat dwa stereotypy. Pierwszy jest taki, że pochody były przymusowe i że nikt nie chciał w nich chodzić, a władza przymusem ściągała na nie ludzi. To jest oczywiście nieprawda, bo też wielu ludzi traktowało pochody jako kapitalną rozrywkę w tej szarej, dość ponurej rzeczywistości. Widziano w nich pretekst do towarzyskiego spotkania, do pewnego rodzaju zabawy. Z kolei na drugim biegunie istnieje pogląd, że na pierwszomajowe pochody wszyscy biegli radośnie, że to był przejaw ogólnego optymizmu społecznego, a także, że wielu ma do nich sentyment. Ten obraz również nie jest prawdziwy.

To co jest prawdą?

W istocie rzeczy sytuacja się zmieniała; przede wszystkim inaczej wyglądały pochody pierwszomajowe za wczesnego PRL-u, kiedy ludzi raczej pędzono terrorem, niż oni szli dobrowolnie. Inaczej było w środkowym PRL-u, kiedy poziom akceptacji dla systemu był największy. Zwłaszcza w latach 70., za gierkowskich czasów prosperity ludzie w znacznej części chodzili z własnej woli. Co nie zmienia faktu, że także i wtedy tę obecność na wszelki wypadek sprawdzano. W latach 80. znowu musiano mocno naciskać na ludzi i wówczas masowe było jednak opuszczanie pochodów, uchylanie się od udziału w tych pierwszomajowych obchodach. Wówczas zaczęto zamieniać je na wiece, żeby nie było widać, że ludzi jest mniej. Jeśli zaś pyta pani o sens tych pochodów, to dla władz była to forma legitymizacji. Jako że wybory teoretycznie się odbywały, ale tak naprawdę było to głosowanie bez żadnego wyboru, to władze chciały jakoś ludziom pokazać, że są popularne i to właśnie była forma legitymizacji ich władzy. Podkreślano, że masowym udziałem w pochodach pierwszomajowych Polacy potwierdzili poparcie dla linii partii. To jest klasyczny cytat znany z setek różnych artykułów komentarzy telewizyjnych i radiowych, który pojawiał się zawsze po obchodach pierwszomajowych jako wyraz poparcia dla polityki partii. Stąd te wszystkie hasła na transparentach wyrażające poparcie dla partii ogólne i w szczegółach: „Polacy popierają politykę PZPR w służbie zdrowia”, albo: „Polacy popierają pokojową politykę Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej”, albo: „Polacy popierają...” - i tu padało nazwisko pierwszego sekretarza, ewentualnie sekretarza wojewódzkiego. A zatem pochody nie tylko miały być ogólnym wyrazem poparcia dla polityki PRL-u czy partii, ale też dla konkretnych ludzi z kierownictwa tejże partii, na czele z pierwszym sekretarzem. Stąd noszenie w pochodach portretów najważniejszych przywódców, na czele z pierwszym sekretarzem KC PZPR. To również był standard tych pochodów. Wszystko to zatem służyło legitymizacji systemu i dlatego dla władz było tak ważne, żeby miliony chodziły w pochodach. No i te miliony chodziły, jasno trzeba powiedzieć, że udział był rzeczywiście był masowy.

Jeśli wspomniał Pan o portretach, które noszono w pochodach pierwszomajowych, to kto Pana zdaniem był prawdziwym bohaterem PRL-u?

To zależy jak rozumieć bohatera. Zacznijmy od bohaterów kultury. Pamiętajmy, że PRL to epoka narodzin telewizji. Polacy, zwłaszcza od lat 60, zaczynają znaczną część dnia spędzać przed telewizorami. Największymi bohaterami stają się aktorzy grający w filmach oczywiście w polskich bo ci byli najbardziej dostępni. Na przykład Janusz Gajos, jako filmowy Janek Kos z „Czterech Pancernych” – idol kilku dekad. Podobnie niektórzy piosenkarze czy piosenkarki – to były super gwiazdy; jak dawały koncert, to miały niewyobrażalną dziś widownię na poziomie 10 milionów, a nawet powyżej 10 milionów. Taką oglądalność miały festiwale w Sopocie czy w Opolu. Byli to więc bohaterowie popkultury. Natomiast jeśli chodzi o bohaterów spoza tego świata…

… chodzi mi o ludzi wpływu.

Postacią numer jeden był zdecydowanie kardynał Wyszyński. Niektórzy mówią o nim wręcz jako o Interrexie, w nawiązaniu do I Rzeczpospolitej, kiedy to w przerwach między królami elekcyjnymi rolę głowy państwa i króla przejmował prymas Polski. Wyszyński owiany legendą uwięzienia w czasach stalinowskich, przez całe lata 50. 60. i 70., aż do swojej śmierci w 1981 roku był taką właśnie postacią, traktowaną przez katolicką część społeczeństwa, która była większością, jako przywódca narodowy. Później w tę rolę zaczyna wchodzić Karol Wojtyła, ale decydującym momentem jest dopiero wybór na papieża. Do tego czasu Wojtyła jest jednak w cieniu Wyszyńskiego. Potem staje się niekwestionowanym, choć oddalonym od Polski bohaterem narodowym. Jego kult dzisiaj jest skrytykowany, przybrał zresztą groteskowe rozmiary. Ale wtedy rzeczywiście był autentycznym bohaterem. Następnie, w trakcie rewolucji solidarnościowej takim idolem staje się Lech Wałęsa. Ale żeby nie było tak, że bohaterami stawali się tylko ludzie ewidentnie odlegli od obozu komunistycznego, to trzeba też powiedzieć, że dwóm sekretarzom PZPR też się zdarzyło być bardzo popularnymi. To Władysław Gomułka, który na wiecu w październiku 1956 był witany przez ogromne tłumy; skandowano „Wiesław! Wiesław!” i rzeczywiście to poparcie dla Gomułki było autentyczne. Później, może nie aż w takiej skali, ale poparcie dla Gierka, w pierwszych latach jego rządów też wydaje się autentyczne, choć nie było już tak spektakularnego tego przejawu jak wiec z udziałem kilkuset tysięcy Warszawiaków.

Było za to: „Pomożecie?” - „Pomożemy!”.

Ale to już była bardziej operacja socjotechniczna na wyselekcjonowanej, wybranej na spotkanie grupie kilkuset osób w Stoczni Gdańskiej. Natomiast nie zmienia to faktu, że w pierwszej połowie lat 70. Gierek zyskał popularność społeczną i wielu ludzi bardzo dobrze go odbierało. Tylko że starczyło tej popularności na dużo krócej niż w przypadku Gomułki. Niemniej to są dwie czołowe postaci z drugiej strony barykady. Zdarzały się też incydentalne osoby, które zyskiwały popularność i stawały się bohaterami – nie wspomniałem o sporcie, a były przecież Orły Górskiego. Czasem zdarzało się że popularność zyskiwał jakiś pisarz, choć to nie była ta sama ranga, ale mieliśmy pisarzy i pisarki popularne w czasach PRL-u, których książki rozchodziły się w nakładach dzisiaj niewyobrażalnych.

Tak było ze „Sztuką kochania” Michaliny Wisłockiej.
Michalina Wisłocka jest szczególnego rodzaju autorką, a „Sztuka kochania” to rodzaj szczególnego poradnika, który sprawił, że w PRL-u dokonała się, po cichu, rewolucja obyczajowa. Wisłocka jest przykładem osoby, która na pewnym etapie zyskała popularność, ale była to bardziej popularność książki, niż samej autorki. Szczerze mówiąc, nie pamiętam, żeby ją w czasach PRL pokazywano w telewizji. Gdyby dzisiaj ktoś sprzedawał książki w takich nakładach jak Wisłocka, to byśmy go nieustannie widzieli na ekranach telewizorów różnych stacji i w różnych programach. Przykład Wisłockiej dobrze pokazuje specyfikę PRL-u jako kraju, w którym wszystko jest limitowane. Wisłocka miała ogromne problemy z wydaniem tej książki, w końcu władza, bez entuzjazmu. ale pozwala na kolejne dodruki, natomiast nie ma mowy o Wisłockiej w telewizji, nie ma mowy o Wisłockiej w radiu. Są wywiady prasowe, ale też nie ma ich za wiele, bo wszystko jest limitowane przez władze. Zresztą świetnie to widać na przykładzie cenzury – instytucji, o której trzeba wspomnieć, bo jej wpływ na rzeczywistość PRL-u był przemożny. Jak się przeczyta zapisy cenzury, znane dzięki cenzorowi Tomaszowi Strzyżewskiemu, który uciekł na zachód w 1977 roku, to wyłania się z nich obraz, w którym widać, jak władze limitują wszystko; nie chodziło tylko, jak wielu uważa, o kwestie polityczne. Wrażenie robi na przykład taki zapis cenzury, który mówi, że nie wolno podawać zbiorczych informacji o tym, ile osób utonęło w rzekach, stawach, jeziorach, w morzu. Można podawać wyłącznie incydentalne wypadki, ale broń Boże ogólne statystyki. Tych podawać nie było wolno. Dzisiaj te statystyki są standardem; każdego lata słyszymy, ile w danym miesiącu osób utonęło, pojawiają się apele, żeby uważać.

Dlaczego wtedy nie podawano informacji o utonięciach?

Też mnie to zastanawiało, bo na pierwszy rzut oka to nie ma racjonalnego wytłumaczenia. Ale jak się głębiej zastanowić, możliwe wydaje się następujące wyjaśnienie. Władze miały obawy, że te informacje mogą wywołać złe skojarzenia i że ludzie uznają że państwo jednak słabo działa, skoro tyle ludzi się topi. Dziś taka refleksja jest surrealistyczna; nikt nie uważa, że winą rządu jest to, że ludzie się topią. Jeśli już szukać winy, to jest nią to, że piją za dużo alkoholu i wchodzą do wody, że winą jest brawura.

O jakich ludziach z czasów PRL historia powinna zapomnieć?

Historia nie powinna o nikim zapominać. Niemniej różne postaci czy wydarzenia były w pewnym okresie uważane za ważne, a później okazywały się mało znaczące. Na przykład wielkie zakłady przemysłowe jak Nowa Huta, która była sztandarową inwestycją przełomu lat 40. i 50. W mediach było o niej bez liku, a potem z każdą dekadą jej znaczenie spadało. Jej miejsce zajęła Huta Katowice, a później, już w III RP właściwie obie przestały istnieć. Ale czy należy o nich zapomnieć? Wydaje mi się że nie. Trzeba o nich pamiętać, tylko że one nie były aż tak ważne dla zrozumienia całej historii PRL-u, jak to przedstawiała onegdaj propaganda.

A jeśli chodzi o osoby?

Pojawiały się różne postaci incydentalne, które na moment wdzierały się na szczyt hierarchii władzy PRL, ale właściwie żadnej istotnej roli nie były tam w stanie odegrać i znikały. Podam dwie symboliczne postaci – z jednej strony to Edward Ochab, kilkumiesięczny pierwszy sekretarz po śmierci Bieruta, a przed powrotem Gomułki do władzy w 1956 roku. Z drugiej strony był epizodyczny premier Edward Babiuch, który u schyłku epoki gierkowskiej na moment został premierem. To był typ klasycznego aparatczyka, który piął się mozolnie po szczeblach władzy. Niewiele mu to dało, bo dosłownie po pół roku został zmieciony przez rewolucję Solidarności i wszyscy o nim zapomnieli. Chociaż historycy powinni o Babiuchu i o Ochabie pamiętać.

Solidarność uważa Pan za najbardziej przełomowe wydarzenie dla Polski?

Zdecydowanie. Rewolucja Solidarności lat 80-81 odegrała bardzo istotną rolę w destrukcji systemu realnego socjalizmu w Polsce. Oczywiście nie była jedynym czynnikiem, bo ważne były też zmiany na arenie międzynarodowej, ale ona istotnie przyczyniła się do tych zmian. Przede wszystkim sprawiła, że Polska stała się najważniejszym krajem całego bloku sowieckiego właśnie jako czynnik zmiany. Uwaga świata skupiła się na Polsce, czego głównym beneficjentem personalnie został Lech Wałęsa, który nagle wyrósł na globalną ikonę ruchów wolnościowych za żelazną kurtyną. Poza wszystkim, sama Solidarność była fenomenem, który do dzisiaj intryguje i historyków i socjologów. Nigdzie na świecie nie powstał w tak krótkim czasie ruch społeczny o porównywalnych rozmiarach. W Polsce objął on blisko 1/3 dorosłego społeczeństwa.

Być może walnie się do tego przyczynili sami komuniści? I tu bezpośrednio nawiążę do książki Pana i prof. Zdzisława Zblewskiego „Utopia nad Wisłą. Historia Peerelu” – na czym polegała ta utopia modelu ustrojowego, jaki przez 40 lat wprowadzano w Polsce i dlaczego to się nie udało, a zamiast tego zakwitła Solidarność?

O ile o Solidarności można powiedzieć, że była naszym oryginalnym, polskim rozwiązaniem, to w przypadku tytułowej utopii mieliśmy do czynienia z próbą realizacji projektu ustrojowego, który zaczęto realizować w Związku Sowieckim. To tam wymyślono tę utopię. Zresztą tytuł naszej książki jest inspirowany tytułem znanej przed laty książki dwóch rosyjskich historyków: Aleksandra Niekricza i Michała Hellera, którzy napisali „Utopię u władzy. Historię Związku Radzieckiego”. Dlatego, że utopia nad Wisłą była próbą zaszczepienia tego modelu. Opierała się ona na projekcie budowy systemu totalitarnego, w którym wszystkim miała rządzić partia komunistyczna. Ona miała monopol władzy nie tylko politycznej ale także władzy nad gospodarką, kulturą, nad sportem, nad wszystkimi właściwie dziedzinami życia. W Polsce w największym zakresie realizowało się to w okresie stalinowskim, po 1956 roku panował już autorytaryzm o tendencji totalitarnej. Władza wciąż próbowała ingerować w różne sfery życia, ale ponieważ opór społeczny był duży, to się nie udawała lub udawało połowicznie. W tym sensie ów utopijny projekt zakończył się fiaskiem. Okazało się, że Polska jest wyjątkowa odporna na tę utopijną wizję. Stalin miał zresztą powiedzieć, że łatwiej jest okulbaczyć krowę, czyli ją osiodłać, niż w Polsce zbudować socjalizm. I to też się sprawdziło; nie udało się w polskich realiach ani do końca zlikwidować niezależności Kościoła katolickiego, ani skolektywizować rolnictwa. To dwa najbardziej spektakularne aspekty ze znacznie większej liczby odmienności Polski w stosunku nie tylko do Związku Sowieckiego ale też innych krajów tego bloku, gdzie jednak kler został państwu całkowicie podporządkowany, a rolnictwo skolektywizowane. W Polsce się to nie udało, co pokazywało, że utopia nad Wisłą miała wyjątkowo pod górkę. Nie zmienia to jednak faktu, że była ona realizowana do końca lat 80., a centralny model zarządzania gospodarką cały czas odbijał się czkawką u obywateli.

I nie zmienia to faktu – o czym pisze Pan w książce – że przetrwały jednak pewne relikty komunizmu, które nadal wpływają na współczesne społeczeństwo. O jakich reliktach tutaj mowa i w jaki sposób one działają?

Moim zdaniem najważniejszym reliktem jest niski poziom zaufania społecznego. Chodzi tu zarówno o zaufanie obywateli do instytucji państwa, ale także o zaufanie między samymi obywatelami. Trzeba tu jasno powiedzieć, że nie tylko my, ale też cała dawna część postkomunistycznej Europy wypada dużo gorzej od Europy zachodniej. My po prostu nie ufamy sobie wzajemnie, nie ufamy instytucjom państwowym. To jest moim zdaniem najważniejsze dziedzictwo epoki komunistycznej – kiedy na potęgę oszukiwano. Władza oszukiwała obywatela, obywatele oszukiwali władzę, bo ona nie pochodziła z ich wyboru; ona była od początku do końca obca, przywieziona na sowieckich czołgach. I później obywatele nauczyli się prowadzić grę z władzą: co innego mówili na zebraniach, co innego prywatnie, co innego deklarowali, że będą robić, a co innego robili. Władza zresztą też miała ogromny problem i nie mówię tu już nawet o wybuchach społecznego niezadowolenia, ale na przykład masową plagą były kradzieże w zakładach pracy. Władza przekonywała, że to jest dobro wspólne, że nie można tego kraść, a ludzie i tak uważali, że państwowe to znaczy niczyje. Zatem nie chodzi tylko o zdemoralizowaną władzę, ale też o zdemoralizowane społeczeństwo. Wynieśliśmy z tamtej epoki jeszcze wiele innych nawyków. Ten nawyk do traktowania własności publicznej jako własności niczyjej, z której można sobie czerpać nadal generuje afery związane z różnego rodzaju nadużyciami w III Rzeczpospolitej. A za tym idzie cały ciąg dalszy innych nawyków, bo ogólny brak zaufania do państwa przenosi się też na poszczególne jego segmenty. To jest na przykład kwestia autorytetu wymiaru sprawiedliwości, którego nie było w chwili narodzin III RP, nie potrafiono go zbudować, a w ostatnich latach te wszystkie awantury wokół niego do reszty go zdruzgotały i to na tym najbardziej fundamentalnym poziomie. Są też inne relikty PRL-u. Na przykład chwalimy się, bo to był nasz sukces, że rolnictwo nie zostało skolektywizowane. Ale z drugiej strony było ono potwornie rozdrobnione i kiedy wchodziliśmy do Unii Europejskiej, to największe przerażenie w Unii budziła właśnie struktura naszego rolnictwa: jak ogarnąć je dopłatami, jak monitorować te wszystkie dopłaty na takie maleńkie gospodarstwa, często mające hektar czy dwa, w dodatku rozproszone w kilku kawałkach? To też przykład dziedzictwa PRL-u. Z jednej strony komuniści nie skolektywizowali rolnictwa, a z drugiej strony nie było ono poddane normalnym procesom rynkowym, które pojawiły dopiero w III RP, gdy bez żadnych nacisków politycznych nastąpiła trwająca do dzisiaj stopniowa komasacja tych małych gospodarstw i zaczęły powstawać duże farmy. To jest naturalny proces rynkowy, który w PRL-u był zablokowany. No i tak moglibyśmy iść dalej, przez inne obszary gospodarki czy życia społecznego, gdzie zobaczylibyśmy, że rzeczywiście ten PRL zostawił bardzo mocne ślady. Nie uważam, że one są nieusuwalne, bo przykład rolnictwa pokazuje jak to się zaczęło szybko, po 1989 roku zmieniać, ale sporo nas to kosztowało.

Nawiązując do wspomnianego przez Pana zakazu pisania o utonięciach – jakie są Pana zdaniem największe absurdy życia w PRL-u?

Takie absurdy można by znaleźć w każdej dziedzinie życia, natomiast niewątpliwie największe piętno na Polsce odcisnęło centralne planowanie. Powołano nawet instytucję, wzorowaną na sowieckim Gospłanie – Państwową Komisję Planowania Gospodarczego, która co roku usiłowała przewidzieć, ile w kolejnym roku Polacy będą potrzebowali butów, ile będą potrzebowali sznurowadeł do tych butów, ile będą potrzebowali płaszczy letnich, a ile zimowych, ile będą potrzebowali mleka, sera, a także gwoździ, uszczelek, pralek, sokowirówek, prezerwatyw, krótko mówiąc – wszystkiego. Na tej podstawie wyznaczano plany producentom wszystkich tych produktów, czyli państwowym przedsiębiorstwom. Kończyło się to permanentną klęską, dlatego, że jednych rzeczy produkowano za dużo, a innych za mało i stale czegoś brakowało, czegoś było za dużo, nikt nie chciał tego kupić i zalegało w sklepie. Nie jest tak, że za czasów PRL-u były tylko puste półki. One oczywiście dominowały, ale czasem na tych półkach pojawiały się towary; czasem w nadmiarze, jak legendarny ocet, którego ewidentnie produkowano za dużo. Za to tylko w jednym gatunku – spirytusowy. Dzisiaj producenci octu badają rynek i jak jest go w którymś momencie za dużo, to ograniczają produkcję. Ten ocet z PRL-u jest taki symboliczny, ale też anegdotyczny. Było też tak, że pewnych rzeczy produkowano permanentnie za dużo, bo tworzyło się silne lobby danych producentów. Najbardziej charakterystyczne było lobby przemysłu ciężkiego na czele z lobby górniczo-hutniczym, które miało potężne wpływy u władz. W związku z tym stale dostawali zlecenie na jeszcze większe wydobycie i produkcję, a później to marnotrawiono. Planowanie gospodarcze było więc w koronie absurdów. Z tego głównego absurdu przenosiły się absurdy na niższe poziomy, no i na samym dole mieliśmy na przykład absurd związany z próbami określania dopuszczalnej długości włosów u uczniów, z czym wiążą się akcje zwalczania długowłosych. A z innej beczki mówiąc, były też różne absurdy związane z limitowaniem dostępu do kultury. Nieważne, że na filmy amerykańskie było więcej chętnych niż miejsc w kinie – musiała być określona ilość seansów, a później musiał być wyświetlany film sowiecki, żeby się towarzysze z Moskwy nie poczuli obrażeni, że tylko amerykańskie filmy są w polskich kinach.

Z jakimi wyzwaniami w badaniach PRL-u Pan się spotkał i jakie jest przesłanie panów książki?

Dla mnie przesłaniem tej książki jest to, żeby ludzie, zwłaszcza młodsi, którzy tej epoki nie pamiętają, mogli sobie wyrobić własny pogląd na jej temat. PRL miał też parę jasnych stron. To na przykład polska kultura, która wtedy mimo cenzury znakomicie się rozwijała. To sport, w którym odnosiliśmy wielkie sukcesy. Druga rzecz jest taka, że PRL nie był niezmienny. Pozostawał w sztywnych ramach ustrojowych, ale mimo to zmieniał się w czasie. Jeżeli chodzi o badania nad PRL, to my ciągle największy problem mamy z opisaniem szczegółów relacji polsko-sowieckich. W tej chwili dostęp do archiwów jest niemożliwy. Przez pewien czas, za wczesnego Putina, za Jelcyna był ograniczony dostęp i wtedy polskim historykom udało się pościągać trochę materiałów, ale nawet wtedy strona sowiecka niechętnie je udostępniała. Największym marzeniem historyków epoki PRL jest to, że doczekamy czasu, kiedy te archiwa na Kremlu znowu się otworzą.

Antoni Dudek, Zdzisław Zblewski, "Utopia nad Wisłą. Historia Peerelu", Wydawnictwo Naukowe PWN
Antoni Dudek, Zdzisław Zblewski, "Utopia nad Wisłą. Historia Peerelu",
Wydawnictwo Naukowe PWN
od 7 lat
Wideo

NORBLIN EVENT HALL

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Prof. Antoni Dudek: Pierwszomajowe pochody służyły legitymizacji władzy - Plus Polska News

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl