Piotr Głowacki: Dostałem dzięki temu filmowi nowe ciało

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Piotr Głowacki w filmie "Mistrz"
Piotr Głowacki w filmie "Mistrz" Robert Pałka
Dzisiaj swoją kinową premierę ma „Mistrz” - fabularyzowana opowieść o legendarnym bokserze z Auschwitz. W postać Tadeusza „Teddy’ego” Pietrzykowskiego wcielił się Piotr Głowacki. Ceniony aktor opowiedział nam jak pracował nad tą wyjątkową rolą.

- Czasem bywa tak, że aktor musi długo czekać na występ, który w pełni objawi jego talent i umiejętności. „Mistrz” okazał się dla pana taką okazją?
- Wychodzę z założenia, że w każdej roli używam całego swego warsztatu i istnienia. Najpierw muszę zrozumieć to, co mam zagrać, a potem – dostosować środki wyrazu. W przypadku „Mistrza” istotne jest, że korzystamy w opowieści z losów autentycznej, historycznej postaci i że „Teddy” jest postacią centralną fabuły. Cała konstrukcja filmu jest skupiona wokół niego. W prawie każdej chwili jest na ekranie. Dlatego to było duże wyzwanie, ale też i satysfakcja, że mam tyle czasu, aby o nim opowiedzieć.

- Reżyser zwrócił się do pana bezpośrednio z propozycją zagrania Tadeusza Pietrzykowskiego. Co sprawiło, że właśnie w panu zobaczył bokserskiego mistrza z Auschwitz?
- To zawsze dobrze robi aktorowi, kiedy wie, że reżyser nawet już w trakcie pisania scenariusza myślał o nim jako o odtwórcy głównej roli w przyszłym filmie. Tak było i w tym przypadku. Zostałem obdarzony dużym zaufaniem i od razu dostałem dobre paliwo dla dalszej pracy. Maciej Barczewski sam mówi dlaczego od razu pomyślał o mnie: nie szukał kogoś, kto na pierwszy rzut oka jest potężnym człowiekiem. Bo kimś takim nie był „Teddy” – mistrz w wadze koguciej. Chciał też, aby wcielił się w niego aktor, który połączy pewien rys wrażliwości artystycznej z niezwykłą sprawnością fizyczną, jakie cechowały Tadeusza Pietrzykowskiego. Cieszę się, że zobaczył te cechy we mnie.

- Rola „Teddy’ego” wymagała od pana radykalnej przemiany fizycznej. Jak sobie pan z tym poradził?
- Od początku wiedzieliśmy, że ciało będzie odgrywało decydującą rolę w pokazywaniu postaci, bo przecież opowiadamy o pięściarzu, który walczył w obozie koncentracyjnym. Reżyser ze swoją pogłębioną wiedzą historyczną i operator z niezwykłą wrażliwością wizualną - Witek Płóciennik oraz wszystkie piony twórcze, wspólnie odpowiadali za stworzenie świata - obozu w Auschwitz. Ja z kolei byłem odpowiedzialny za wprowadzenie do niego mojego bohatera. „Teddy” był sportowcem – a sportowiec to przede wszystkim ciało. Dostałem więc na wypracowanie sylwetki ponad rok. Miałem przy tym pomoc całego teamu, który liczył kilkanaście osób.

- Schudł pan aż 16 kilogramów. Jak to możliwe?

- Na cały ten proces mojej przemiany złożyło się kilka czynników: dieta, treningi pięściarskie i crossfitowe, ćwiczenia choreograficzne i praca przed kamerą. Istotne było jak z tej zmiany skorzystać filmowo. Długo opracowywaliśmy wspólną koncepcję poprzez oglądanie na wideo walk pięściarskich, filmów z różnymi sztukami walk, filmów wojennych, rozmowy z trenerami czy pięściarzami. Wszystko po to, aby stworzyć nieprzerysowaną i autentyczną postać przedwojennego boksera. To był wielowątkowy i fascynujący proces twórczy.

- Jak pana psychika zareagowała na tę przemianę?
- Głównym paliwem napędowym mojego zawodu jest radość życia i tworzenia. Na tej bazie budujemy obrazy osób o różnej psychice i problemach. Najczęściej uczestniczą one w dramatycznych wydarzeniach, ale aktor prowadzi swoją postać odczuwając wewnętrzną radość. I tutaj było podobnie.

Ja dostałem dzięki temu filmowi nowe ciało, a co za tym idzie niesamowity zastrzyk energii.

W tej chwili nie jestem już tak szczupły, jak w najintensywniejszym okresie treningowym, ale odnalazłem swoje nowe miejsce na wadze. Jestem gdzieś w połowie między tym, jak zaczynałem i kończyłem przygotowania. I zdecydowanie lepiej czuję się w tym nowym ciele.

- Szukając inspiracji spędził pan też kilka dni na terenie obozu Auschwitz. Jakie to było przeżycie?
- W mojej pracy niezwykle ważne jest spotkanie z drugim człowiekiem. Tak było i w tym przypadku. W tym naznaczonym potwornym złem miejscu spotkałem fantastycznych ludzi, którzy hojnie dzielili się ze mną swoją wiedzą. Dlatego to był dla mnie bardzo radosny okres. Doświadczyłem bowiem miłego przyjęcia, otwartości i intensywnej stymulacji intelektualnej ze strony ludzi, którzy mają ogromną wiedzę i są pasjonatami tego, co robią.

- Jakie refleksje wywołała w panu ta wizyta?
- Dzisiaj obóz to miejsce przesycone spokojem i zadumą. Ci, którzy tam przyjeżdżają z całego świata zachowują się tak, jak powinni zachowywać się na co dzień: z dużym szacunkiem dla innych, z zastanowieniem się nad tym, co się robi i z odpowiedzialnością za to, jak wygląda świat. Oczywiście najbardziej przejmujące było zetknięcie z tym, jak straszne rzeczy człowiek potrafi zrobić drugiemu człowiekowi. Jeszcze bardziej dojmujące było jednak to, że zanurzając się na kilka miesięcy w opowieści o Zagładzie, zacząłem dostrzegać coraz więcej analogii między tamtym czasem a współczesnością. Ucieczką jest myślenie, że taka wizyta w obozie jest czymś gorszym niż bycie sobą w obecnych czasach. Kiedy jesteśmy cały czas świadkami zawiści, zabójstw, chciwości, śmierci milionów z powodu biedy, konfliktów i braku ogólnoludzkiej solidarności – i nic z tym nie robimy.

- Udało się panu spotkać z córką „Teddy’ego” i sięgnąć do jego wspomnień, które niebawem mają się ukazać w formie książkowej?
- Miałem pełen dostęp do tych zapisków i mogłem zadać każde pytanie jego córce. Posiadając jednak świadomość, że realizujemy nie dokument, ale film fabularny, zainspirowany jedynie życiem „Teddy’ego”, to założyłem sobie, że nie będę z nią wchodził w bliższą relację przed rozpoczęciem zdjęć. Córka znała go bowiem jako ojca już po wojnie, a ja miałem za zadanie pokazanie tego, jaki był przed wojną. Czułem, że to mi da większą wolność twórczą. Tym bardziej, że miałem już wcześniej doświadczenia w graniu osób żyjących kiedyś czy współcześnie. Moja decyzja spotkała się z pełnym zrozumieniem córki „Teddy’ego”. I teraz okazuje się, że po obejrzeniu filmu pani Eleonora z uznaniem patrzy i wypowiada się o mojej pracy. I jesteśmy umówieni już na kilka spotkań.

- Powiedział pan kiedyś: „Zachowuję dystans do swoich ról”. Tak było i w tym przypadku?
- Kiedyś Maja Komorowska opowiadała, że w ramach pracy nad swoim rozwojem, postanowiła pomagać w hospicjum. W trakcie pierwszej wizyty nie wytrzymała i rozpłakała się. Wtedy jedna z sióstr zakonnych powiedziała jej: „Przyszłaś tutaj pomagać, a nie wzruszać się”.

Ja myślę w ten sposób o pracy aktora. Jestem tym, kto ma zachować trzeźwe myślenie, aby skonstruować postać i pomóc jej zaistnieć na ekranie. Robię to dla widzów, u których prowokuję w ten sposób podróż do ich własnego wnętrza, bo film ostateczną wersję osiąga dopiero w widzach, w ich świecie skojarzeń i wrażliwości.

- Trudno było panu na planie przenieść się na komendę „akcja” w obozową rzeczywistość?
- Aktor zawsze jest filmowany w jakiejś wykreowanej rzeczywistości. Aby ułatwić mi wiarę w to, że jestem w obozie, pracował cały pion scenograficzny. I trzeba przyznać, że przygotował wspaniałe warunki. Podobnie było z kostiumami. Do tego niesamowitą pracę wykonał cały zespół statystów, którzy z wielką pasją zaangażowali się w ten projekt. Były wśród nich grupy rekonstrukcyjne, które poświęcają wiele czasu na odtworzenie sytuacji i postaci z epoki. Wszystko to idealnie zagrało. Pomogli mi też moi koledzy aktorzy i koleżanki aktorki. Wystarczyło tylko otworzyć się na to, co dostawałem i reagować, będąc uzbrojonym w postać. Istotne było też, o czym już wspomniałem: że wiele elementów życia obozowego jest w mniejszej skali, ale niestety obecne w naszym współczesnym życiu. Zauważenie tego spowodowało, że Auschwitz przestało być dla mnie mirażem z przeszłości.

- Która scena była dla pana najtrudniejsza?
- Od strony czysto technicznej, były to sceny walk bokserskich, które wymagały bardzo dużej koordynacji. Wiadomo, że nie bijemy się naprawdę – ale widz powinien mieć wrażenie, że ogląda autentyczne starcia. Oczywiście wymagająca była też moja przemiana fizyczna. Z jednej strony miałem stwarzać wrażenie osoby wycieńczonej, przy czym spełniać warunki wyglądu czynnego pięściarza, a z drugiej - musiałem mieć siłę grać. Decydująca była w tym procesie rola mojego trenera Michała Pluskoty. Dzięki jego koncepcji, choć zrzuciłem około 20-25% masy ciała, udało się wybudować mięśnie i miałem na tyle siły, że wytrzymywałem 12-godzinny dzień zdjęciowy. Było to wielkim wyzwaniem, ale dzięki pomocy mojego teamu – udało się.

- Nie chciał pan, aby w scenach walk pojawili się kaskaderzy?
- Od początku było wiadomo, że walki bokserskie są tak integralną częścią postaci „Teddy’ego”, że to ja muszę wziąć w nich udział. Kaskaderzy byli obecni w tych scenach jako moi przeciwnicy i to dawało mi niezwykłe uczucie bezpieczeństwa i wolności.

- A które sceny były najtrudniejsze od strony psychologicznej?
- Najtrudniejsze było dla mnie zrozumienie tego, że w obozie ludzie potrafili się śmiać. Niektórzy więźniowie umieli bowiem pozamykać w sobie pewne obszary wrażliwości, dzięki czemu mogli przetrwać Auschwitz. Tak było z „Teddym”. W zrozumieniu tego pomogła mi właśnie wspomniana wizyta w muzeum.

- Miał pan na planie opiekę psychologa?
- Nie. Jeżeli miałbym taką potrzebę, to oznaczałoby, że każdy z nas, żyjących we współczesnym świecie, powinien mieć taką opiekę. (śmiech) Może to i słuszna uwaga? Gdybym naprawdę uwierzył w to, że jestem więźniem obozu koncentracyjnego, świadczyłoby to o moim niezdrowym podejściu do zawodu.

- Wiele się jednak mówi o tym, że niektórzy aktorzy mają problemy z „wyjściem” z roli. Jak było w pana przypadku?
- Może i PR-owo lepiej byłoby, gdybym i ja opowiadał coś takiego. Ale jestem szczęśliwie wykładowcą na Akademii Teatralnej. Dlatego, że interesuje mnie ten zawód od strony warsztatowej. Sporo czasu poświęciłem więc na zastanawianie się nad „wchodzeniem” i „wychodzeniem” z postaci. Stanąłem na planie „Mistrza” ze swoim dwudziestoletnim doświadczeniem zawodowym. Udało mi się w tym czasie wypracować pewne techniki, które pozwalają mi dotykać najgłębszych emocji postaci, mając jednocześnie w pamięci, że robię to wyłącznie w procesie twórczym w ramach umowy między aktorem i widzem.

- Czego nauczył się pan od „Teddy’ego”?
- Sztuki unikania ciosów. „Teddy” przetrwał w obozie dzięki tej umiejętności. Kiedy patrzy się na jego twarz, od razu widzimy, że nie jest to typowa twarz pięściarza. On przyjął tak naprawdę niewiele ciosów, bo chronił głowę. Wszystko po to, by w momencie nieuwagi przeciwnika czy chwili jego słabości, wyprowadzić jedno celne uderzenie, które powalało go na ring. Można z jego taktyki wyciągnąć zasadę, która pomaga w skutecznym radzeniu sobie z różnymi przeciwnościami, czy tymi na zewnątrz, czy też tymi wewnątrz nas samych.

- „Mistrz” pokazuje, że wszystko jest możliwe dzięki wierze w siebie i w swoje możliwości. Czy to aby nie przypomina trochę pana aktorskiej drogi?
- Ja też staram się maksymalnie koncentrować na swoich zadaniach. Na byciu tu i teraz. I przykładaniu energii tam, gdzie jest ona konieczna. Zbieram doświadczenia, czerpię z nich wiedzę i idę do przodu. Zawsze myślałem o aktorstwie, jako o drodze na całe życie. I chciałbym nadal uprawiać ten zawód z równą intensywnością i fascynacją.

- Zdawał pan do szkoły aktorskiej kilkakrotnie, potem również kilkakrotnie zmieniał pan uczelnię. Co sprawiło, że nie poddał się pan wtedy?
- Bardzo chciałem robić to, co robię. I to, że traktuję tę drogę jako przygodę. Dzięki takiemu obrotowi spraw mogłem uczyć się intensywnie w kilku miejscach i spotkać wielu fascynujących ludzi. Co najciekawsze, wszystkie te doświadczenia mogłem zgromadzić tylko dzięki temu, że spotkałem na swojej drodze różne przeszkody.

- Ma to przełożenie na to jakim pan jest dzisiaj wykładowcą?
- Zdecydowanie tak. Już sam fakt, że jestem nauczycielem akademickim wynika z tego, że czuję pokoleniową odpowiedzialność. Czerpałem z wiedzy i doświadczenia wielu osób, z których część już nie żyje. Mam więc poczucie obowiązku, że powinienem to przekazać dalej i rozwijać w innych. Szkoła daje mi tę możliwość.

- Na początku pana drogi artystycznej zanurzył się mocno w teatr. Z czego to wynikało?
- Zostałem aktorem, bo chciałem grać przede wszystkim w teatrze. Dwadzieścia lat temu polski film nie był w zbyt dobrej kondycji. Dopiero w 2005 roku powstał Polski Instytut Sztuki Filmowej, który rozruszał branżę. Zanim to się stało, to świat teatru dawał większe możliwości rozwoju niż świat kina. Filmów kręciło się niewiele, a ja byłem wtedy w dwóch najważniejszych zespołach teatralnych w Polsce – TR Warszawa i Starym Teatrze w Krakowie. Miałem dzięki temu możliwość współpracy z najważniejszymi twórcami oraz ze wspaniałymi aktorkami i aktorami, którzy wcześniej byli również moimi wykładowcami. Poza tym doświadczenie teatru jest dla młodego człowieka niezwykle fascynujące i przyczynia się do ogromnego rozwoju ducha i intelektu. Jest to bowiem doświadczenie wspólnoty. Teatr jest takim miejscem, w którym aktorki i aktorzy z reżyserką czy reżyserem spędzają kilka miesięcy pracując nad zrozumieniem tekstu. Dzięki temu mają szansę intensywniej i dłużej być ze sobą razem. Tym samym jest to większa szansa na rozwój umiejętności i warsztatu. Stąd pierwsze dziesięć lat pracy zawodowej spędziłem w teatrze.

- Co sprawiło, że jednak potem wszedł pan jednak w świat filmu?
- Poczułem, że moja pasja do pracy w zespole teatralnym powoli się wyczerpała. Uznałem więc, że trudno mi będzie realizować moje marzenie o byciu aktorem dalej grając tylko na scenie. A ciągle był we mnie silny głód nowości. W okolicach trzydziestego roku mojego życia pojawiła się myśl, że czas na zmiany. Zdecydowałem się więc jednym ruchem przejść z teatru do kina. Tym bardziej, że zacząłem dostawać filmowe propozycje – takie, które sprawiały, że zostając w teatrze, musiałbym dokonywać trudnych wyborów, zwalniać się z prób i odmawiać udziału w spektaklach. Uznałem więc, że byłoby to nie fair wobec siebie i zespołu. Skoro mnie ciągnie do kina, to powinienem się temu poświęcić całkowicie. I tak też się stało.

- Gra pan od tamtej pory bardzo dużo. Czasem są to role drugoplanowe lub epizody, ale zawsze kiedy pojawia się pan na ekranie, to zapada widzowi w pamięć. Jak to się robi?
- Okazało się, że te dziesięć lat spędzone w teatrze nie poszło na marne. (śmiech) To właśnie tam zrozumiałem, że aby nauczyć się bycia w teatrze, trzeba być dużo na scenie. Stąd wiedziałem, że aby się nauczyć filmu, trzeba dużo grać w filmach i traktować każdą taką okazję jako najważniejsze spotkanie w życiu.

- Ostatnio często oglądamy pana w różnych serialach. Dla pana aktorstwa nie ma znaczenia czy gra pan w kinie czy w telewizji?
- Na pewno istotne jest na jak dużym ekranie będziemy występować. Tak samo jest w teatrze. Ważne jest czy gramy na scenie Teatru Narodowego w Warszawie czy Starego Teatru w Krakowie. W tym drugim zagrałem w czterech spektaklach i każdy był na innej scenie. Grając tam, musiałem dopasowywać środki wyrazu do wielkości sceny i widowni, żeby być adekwatnym i komunikatywnym. Podobnie jest z filmem i serialem. To jest inna przygoda iść do kina i oglądać film na dużym ekranie z innymi ludźmi, a inna - oglądać serial w domu z kanapy na ekranie telewizora, w łóżku na laptopie, czy w metrze na komórce.

- W jednym z wywiadów powiedział pan: „Aktorstwo, być może paradoksalnie, pomaga mi funkcjonować w realnym życiu”. Co to oznacza?
- Aktorstwo to sztuka praktycznej próby zrozumienia istoty człowieczeństwa poprzez zanurzanie się w kolejnych postaciach, każdorazowo przyjmując ich niepowtarzalną perspektywę. Przygotowując się do roli analizuję osobowość i zachowania konkretnej osoby. Każdy film otwiera mnie więc na ludzi i uczy spotkania z drugim człowiekiem. Daje mi tym samym również narzędzia do tego, aby takie spotkanie w życiu prywatnym miało głębszy wymiar. Praca przy filmie ze względu na swoją złożoność spotkań z wieloma ludźmi jest zwierciadłem rzeczywistości. Dlatego każde doświadczenie kinowe czy teatralne daje mi wiarę w to, że jesteśmy w stanie również w życiu realnym zebrać się i uczynić świat lepszym.

- Pana żona jest też aktorką. Dzięki temu łatwiej jest jej zaakceptować kolejne metamorfozy, które przechodzi pan dla kolejnych ról?
- Na pewno. Dzięki temu ma większe zrozumienie tego, co robię. Jako jedna z pierwszych ogląda mnie na ekranie czy na scenie. Jest jednak szczególnym widzem: nie dość, że najszczerszym, to wyjątkowym, bo posiada wiedzę aktorską, ale i mnie samego zna najlepiej. Potrafi więc powiedzieć mi co się sprawdza z tego, co sobie zaplanowałem, a co nie. Z zawodem aktora jest bowiem taki problem, że my nie możemy jednocześnie grać i oglądać tego, co robimy. Dlatego każda szczera i profesjonalna opinia kogoś z zewnątrz, jest niezwykle cenna. Żona jest najważniejszą recenzentką moich poczynań zawodowych i bardzo sobie to chwalę.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Piotr Głowacki: Dostałem dzięki temu filmowi nowe ciało - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl