Tomasz Rynkiewicz, lekarz stażysta: Bez dorabiania w barze bym nie przeżył [WYWIAD]

Witold Głowacki
Tomasz Rynkiewicz, lekarz stażysta -  dorabia w barze. Bez tego by się nie utrzymał
Tomasz Rynkiewicz, lekarz stażysta - dorabia w barze. Bez tego by się nie utrzymał Andrzej Banaś
Jak przetrwać do pierwszego, czyli rzeczywistość młodego lekarza. O roku pracy za 9 zł/h - i o perspektywie następnych sześciu lat pracy za 14 zł/h mówi Tomasz Rynkiewicz - stażysta w jednym z krakowskich szpitali.

Nie miał pan wczoraj wolnej godziny, żeby porozmawiać. Do której pan pracuje w szpitalu?
Dziś akurat nie tak długo. Ale wczoraj wyszedłem ze szpitala po 20. To kwestia dyżuru, który nie trwa jeszcze całą noc, z racji tego, że jestem lekarzem stażystą. Lekarze stażyści wykonują swoją pracę w wymiarze pełnego etatu, czyli bodajże 37 godzin i 55 minut w tygodniu. Jesteśmy przy tym zobowiązani do dwóch pięciogodzinnych dyżurów w ciągu tygodnia.

Wysokość pana i pana kolegów stażystów pensji nie jest tajemnicą - to kwota regulowana ustawą. Zarabia pan nieco ponad 1400 zł na rękę, prawda?
Formalnie jest to 2007 zł brutto, czyli 7 zł powyżej podniesionej niedawno pensji minimalnej. Tak naprawdę możemy od tego jednak odjąć jeszcze 10 zł - z racji wykonywanego zawodu jesteśmy zobowiązani do takiej comiesięcznej opłaty na rzecz Okręgowej Izby Lekarskiej. W rzeczywistości więc nasza pensja brutto wynosi 1997 złotych - przekraczamy więc tę symboliczną czy psychologiczną granicę minimalnej pensji krajowej brutto. Oczywiście kwota netto jest odpowiednio niższa - dostajemy właśnie trochę powyżej 1400 zł.

Nie wolno panu dorabiać w zawodzie.
Nie, nie wolno - w tym sensie oczywiście, że jako lekarz stażysta mam pełne prawo wykonywania zawodu tylko na terenie jednostki medycznej, w której odbywam staż - czyli w szpitalu. Staż trwa 13 miesięcy - zwykle od 2 do 6 tygodni na każdym z oddziałów szpitala, choć interna to ok 11 tygodni. Dopiero po tym stażu i egzaminie otrzymam pełne prawo wykonywania zawodu, także poza tym konkretnym szpitalem. Ale to ograniczenie nie jest problemem, staż to przecież etap w nauce bardzo trudnego zawodu i mamy tego pełną świadomość.

Rozmawiałem z Joanną Muchą. Posłanka rozłożyła ręce i powiedziała mi: „wszyscy chcielibyśmy lepiej zarabiać”

Z tych 1400 złotych da się wyżyć?
To jest praktycznie niemożliwe, przecież po wynajęciu jakiegokolwiek lokum w mieście takim jak Kraków, gdzie pracuję, zostaje tych pieniędzy zupełna garstka. Dlatego ci, którzy mogą - i zarazem chcą - korzystają ze wsparcia rodziców, reszta dorabia poza szpitalem. Takie dorabianie trzeba połączyć i z pracą w szpitalu i z ciągłą, naprawdę intensywną edukacją. Pamiętajmy, że my się cały czas dodatkowo kształcimy i cały czas uczymy się do kolejnych egzaminów - po stażu czeka nas poważny egzamin końcowy, na podstawie wyników, którego dostajemy się na rezydenturę i na specjalizację. Te kolejne etapy kształcenia także wiążą się z kosztami, zresztą poważnymi.

ZOBACZ TEŻ | Protest lekarzy rezydentów w Warszawie

Źródło: AIP/x-news

Jakie to koszty? Wiem, że kurs ultrasonografii kosztuje ok 3000 zł - czy to akurat wyjątkowo drogie szkolenie?
To jest dobry i zgodny z realiami przykład. Oczywiście, że dobrze byłoby robić takie kursy - choćby ten ultrasonograficzny - żeby dodać ten powszechnie dziś stosowany w różnych dziedzinach medycznych rodzaj diagnostyki do swojego wachlarza umiejętności, po prostu po to by być lepszym lekarzem. Są też inne szkolenia - jest i nieco mniej niż ultrasonografia kosztowne EEG, ale i nauka operowania endoskopowego na symulatorach czy kadawerach (ciałach zmarłych - przyp. red) - to kosztuje do kilku tysięcy zł. Tylko niestety realia są takie, że ceny kursów liczy się w tysiącach, a my zarabiamy po 1400 zł. Kursy są więc zwykle po prostu poza naszym zasięgiem finansowym, o wiele bardziej namacalnym problemem jest koszt podręczników, który w wypadku profesjonalnych materiałów medycznych, niezbędnych na etapie specjalizacji, niejednokrotnie sięga kilkuset złotych za książkę.

Czy za naukę USG czy operowania endoskopowego zawsze trzeba dodatkowo zapłacić? Państwo nie daje panu i kolegom takiej możliwości w ramach kształcenia medycznego? Nie po to jest pan czasem na ekstremalnie nisko płatnym stażu, żeby nauczyć się tego w szpitalu?
Jeżeli mamy szczęście, to nauczymy się którejś z tych metod czy diagnostyk podczas specjalizacji - oczywiście jeśli wybierzemy taką, która to obejmuje. Natomiast jeśli chodzi o płatne kursy, to nie, nie ma szans na to, żeby np placówka, która nas zatrudnia, albo ministerstwo, refundowała ich koszty czy jakoś je dofinansowała. W Polsce to wszystko idzie z naszych prywatnych pieniędzy. W dodatku w Polsce nie ma nawet czegoś takiego, jak urlop szkoleniowy dla lekarza. Każdy dodatkowy kurs odbywamy albo w normalnym cyklu pracy albo podczas urlopu wypoczynkowego. Tu widać ogromny kontrast między polskimi realiami a tym, jak to wygląda w Europie. Tam kursy są zwykle dofinansowywane albo wręcz finansowane przez szpitale lub odpowiednie instytucje służby zdrowia. Ba, normą jest zwrot kosztów podręczników - które i tam są dość drogie. Normą są także urlopy szkoleniowe. My natomiast musimy to wszystko finansować z własnej kieszeni i gimnastykować się, by połączyć staż z nauką - i oczywiście z zarabianiem na życie.
Pan wieczorami i w weekendy nalewa wino w krakowskim lokalu.
Tak. Wcześniej pracowałem w wine barze w nieco większym wymiarze czasu, teraz robię to głównie w weekendy i w te popołudnia, w które nie mam zobowiązań w szpitalu. W barze mam elastyczne godziny pracy, stopień obciążenia różni się w zależności od tygodnia. To dla mnie źródło dodatkowego dochodu, znacznie lepszego dochodu niż w szpitalu.

O ile lepszego? Ile zarabia pan w szpitalu i w barze w przeliczeniu na godzinę.
W szpitalu to ok. 9 zł za godzinę. W barze prawie 2 razy więcej - jakieś 16-17 zł, oczywiście licząc już z napiwkami. Taka jest różnica między wyceną pracy za zabiegi ratujące życie i za nalewanie wina.

Niezłe przebicie. Czy to jakiś drogi wine bar?
To nie jest żadne ekskluzywne miejsce, raczej bar z taką ideą, że może przyjść do niego każdy. I każdy znajdzie tam coś dla siebie i na swoją kieszeń. W piwnicy mamy i bardzo drogie wina, i wino domowe po 5 zł za kieliszek.

Kto tam przychodzi? Rzeczywiście każdy?
I młodzi ludzie, i biznesmeni. Stałym klientem jest też minister Gowin, z którym miałem zresztą okazję porozmawiać o sytuacji lekarzy stażystów i rezydentów przy okazji akcji zbierania podpisów pod projektem ustawy o minimalnych wynagrodzeniach Porozumienia Zawodów Medycznych. Nalewając wino panu ministrowi, poprosiłem go o podpis. Wiem, że jest także wicepremierem, jakąś moc sprawczą z pewnością ma, uznałem, że warto z nim porozmawiać. Muszę przyznać, że trochę się zdziwił, że obsługuje go lekarz. Zostawił duży napiwek.

Podpisał się pod projektem?
Nie. Powiedział, że nie wyklucza, że się w przyszłości podpisze, ale najpierw musi o tym porozmawiać z ministrem zdrowia. Poprosił mnie natomiast, żebym napisał do niego prywatnego maila o naszej sytuacji. Napisałem do ministra maila, odpowiedzi nie dostałem. Ale tak się złożyło, że w tym tygodniu znów miałem okazję spotkać go u nas przy stoliku. Minister mnie zapamiętał, zaczęliśmy rozmawiać, powiedział, że nie dostał mojego maila. Wszedłem w nieco bojowy nastrój, więc wyjąłem telefon i pokazałem mu go w folderze „wysłane”. Minister wyciągnął swój i znalazł wiadomość ode mnie - na jego obronę podkreślam, że wyświetlała się jako nieprzeczytana, minister tłumaczył, że ją przegapił. Ciekaw jestem, może jeszcze ją przeczyta i dostanę jakąś odpowiedź.

Skoro napada pan na ministrów w barze, to musi być pan zdeterminowany.
Musimy o tym rozmawiać. Tu naprawdę nie chodzi tylko o nas, ale o zdrowie Polaków. To, jak się traktuje nas, pracowników zdrowia, odbija się na zdrowiu całego społeczeństwa. Dlatego to nie jest jakaś nasza kapryśna zachcianka.

Tylko Gowina pan dopadł spośród polityków?
Nie tylko. Rozmawiałem jeszcze na ten sam temat z posłanką Platformy Joanną Muchą, która mówiąc szczerze wykazała dość dużą arogancję, rozkładając rękę i mówiąc „wszyscy chcielibyśmy lepiej zarabiać”.

Oj, dla posłanki z uposażeniem powyżej 12 tysięcy miesięcznie, to „lepiej” to chyba jednak nieco inna kategoria.
Miałem takie samo wrażenie. Prawda jest taka, że Platforma Obywatelska tak samo nie ma żadnego planu poprawy sytuacji pracowników ochrony zdrowia. Z naszego punktu widzenia to problem ponadpartyjny.

Czy pan się często czuje zmęczony?
Tak.
Kiedy najbardziej?
Trudno powiedzieć, chyba dość stale. W weekendy zwykle pracuję w barze, wtedy zmęczenie daje się we znaki. Takie fizyczne zmęczenie robi się rzeczywiście problemem - czułem to szczególnie mocno podczas stażu na chirurgii, gdzie czasem po kilka, a czasem po kilkanaście godzin stoi się przy stole operacyjnym.

Jak zmęczenie wpływa na pana pracę?
Chyba wszyscy możemy się tego domyślić. Ja od razu zaznaczę, że ilość pracy, którą ja wykonuję, jeszcze nie powoduje u mnie jakiegoś krańcowego stanu. To dopiero mnie czeka na rezydenturze. Moi starsi koledzy pracują nawet po 400 godzin w miesiącu. Jak wtedy funkcjonuje ludzki organizm, to sobie naprawdę możemy wyobrazić. Podstawowym efektem zmęczenia i przepracowania lekarzy jest to, że nie każdy pacjent dostaje taką opiekę, jakiej wymaga.

To jest właśnie powód, dla którego ruszył pan zbierać podpisy pod ustawą?
To dość oczywisty wybór. Rozejrzałem się dookoła i na początku stażu zostałem członkiem Porozumienia Rezydentów, które z kolei jest częścią Porozumienia Zawodów Medycznych - działającej na rzecz poprawy warunków pracy i opieki zdrowotnej koalicji lekarzy, lekarzy stażystów i rezydentów, pielęgniarek, ratowników medycznych, diagnostów medycznych i laboratoryjnych, psychologów klinicznych - szeroko rozumianego „białego personelu” służby zdrowia.

A pańscy koledzy? Też działają w związku?
Tak, to dziś zupełnie powszechne. Wydaje mi się, że dosłownie wszyscy moi koledzy, nie tylko z mojego szpitala oczywiście, albo są członkami organizacji, albo uczestniczyli w ostatniej akcji zbierania podpisów.

Dobrze rozumiem? Każdy, albo prawie każdy, kto rozpoczyna staż, od razu zaczyna działać w organizacji branżowej?
A co w tym dziwnego? Przecież już w trakcie stażu w pełni odpowiadamy za wszystko to, co robimy zawodowo. Na terenie szpitala, w którym odbywamy staż mamy pełne prawo wykonywania zawodu, ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Czy pan radośnie patrzy na perspektywy, które się przed panem otwierają po stażu - czyli na status lekarza rezydenta?
Jeśli na coś patrzę radośnie, to na możliwość rozpoczęcia specjalizacji, dzięki której będę się mógł rozwijać jako lekarz. Natomiast jeśli chodzi o perspektywy, jakie mamy w Polsce, to niestety nie wygląda to ciekawie. Na początek może podam przykład tego, jak wygląda życie rezydenta?

Oczywiście, bardzo proszę.
Mój starszy kolega, który ma dwójkę dzieci i pisze doktorat, robi specjalizację z położnictwa i ginekologii. Pracuje w kilku szpitalach - dyżuruje 8 razy w ciągu miesiąca, co oznacza, że trzeci czwarty dzień ma pełnowymiarowy, całonocny dyżur. Łącznie jest w pracy jakieś 340, 350 godzin w miesiącu. Mimo to, żeby się jakoś utrzymać, wciąż musi polegać na wsparciu rodziców.

O matko. Pracując na nieco ponad 2 etaty?
W wypadku rezydenta mówimy o zarobkach rzędu 14 zł za godzinę. I mówimy o człowieku, który założył rodzinę i mieszka w mieście. Musi płacić za mieszkanie, już obojętnie czy mówimy o kredycie, czy wynajmie. Musi jakoś dojeżdżać do pracy - a tu mamy do czynienia z pracą w 4 szpitalach w różnych częściach miasta. To się sumuje, dołóżmy do tego podręczniki, szkolenia i tak dalej. Pensja rezydenta wynosi 3170 zł brutto. Na rękę dostaje z tego 2275 złotych. On nie ma specjalnych szans żyć z takimi zarobkami normalnie - zwłaszcza jeśli się usamodzielnił i jeśli zakłada rodzinę. Pamiętajmy, że lekarz rezydent ma 27 lat i więcej.
A zasuwa w tych czterech szpitalach i nadal nie starcza mu na życie.
To, że on pracuje w tych 4 miejscach naraz pomaga z kolei polskiemu państwu radzić sobie z ogromnym niedoborem lekarzy. Przecież gdybyśmy wszyscy wypowiedzieli tzw opt-outy czyli klauzule w umowach, że godzimy się na pracę powyżej ustawowego wymiaru i pracowali wyłącznie w kodeksowym wymiarze maksymalnego czasu pracy, nastąpiłaby zupełna katastrofa systemu. Widzieliśmy to zresztą w ograniczonej skali podczas niektórych protestów, gdy lekarze w konkretnych szpitalach wypowiedzieli właśnie klauzule opt-out. Ich praca musiała w tym czasie zamykać się w 48 godzinach w tygodniu, do tego mieli prawo do 11 godzin wypoczynku w ciągu doby - tak jak każdy polski pracownik. W efekcie w tych szpitalach nie miał kto pracować.

Widzi pan, jak wygląda życie za 9 zł za godzinę, gdy skończy pan staż, czeka pana życie za 14 zł za godzinę. Myślał pan o tym, wybierając zawód? Czuje się pan teraz rozczarowany?
Oczywiście, że jestem rozczarowany. Trudno nie być rozczarowanym, kiedy po 6 latach ciężkich, najtrudniejszych studiów wychodzi się na rynek pracy i ta jedyna ścieżka zawodowa, która jest dla nas możliwa, daje nam takie warunki. Pensje są ustalane ustawowo, na tym etapie nie istnieje praktycznie żadna możliwość zwiększenia jej ze strony szpitala, choćby na prawach konkurowania o pracowników. Minister zdrowia lubi podkreślać, że pensja określona w ustawie jest pensją minimalną, a szpitale mogą płacić więcej. Oczywiście to fikcja, w rzeczywistości wszędzie ta pensja jest ma tym samym, najniższym poziomie. Wkładałem w studia całą swoją energię, ale dziś nie mam szans się za swoją pracę utrzymać, a co dopiero rozwijać.

Minister Gowin zdziwił się, gdy się dowiedział, że w barze nalewa mu wino lekarz. Zostawił spory napiwek

Przed czym ratuje pana praca w barze?
Dzięki niej w ogóle mogę spiąć budżet. Nadal nie jestem w stanie sfinansować sobie kursów, nie mogę pomyśleć o jakimś większym wyjeździe na urlop, ale dzięki pracy w barze mogę chociaż wyskoczyć gdzieś czasem na weekend, żeby odpocząć. Podkreślam, gdyby nie bar, po prostu nie byłbym w stanie się utrzymać.

Jak pan się czuje traktowany przez polskie państwo - pana pracodawcę?
Nawet na najbardziej elementarnym poziomie nie czuję się traktowany w sposób godny - i to jest wśród nas powszechne odczucie. Ale tu naprawdę nie chodzi tylko o nas - lekarzy. Tu chodzi o pacjentów, którzy wciąż czują się źle traktowani przez tych potwornie przepracowanych lekarzy.

Sam pan sobie musi kupić podręczniki, sam opłacić kursy, w sumie sam pan się nawet musi utrzymać, bo pańskie 1400 zł daje marną na to szansę. Czy ma pan poczucie, że polskie państwo w jakikolwiek sposób w pana inwestuje?
Szczerze mówiąc, w tym momencie nie. W trakcie specjalizacji są pewne kursy, które się odbywa - ale pamiętajmy, że to się wszystko dzieje w ramach normalnej pracy.

Może chodzi o to, by nie tyle w was inwestować, co jak najlepiej was eksploatować?
To chyba dobre słowo. Nie dość, że te pensje są tak głodowe, że musimy dorabiać wypełniając puste dyżury na których nie miałby kto pracować, to jeszcze nawet nie możemy zmienić specjalizacji w jej trakcie, bo niedawno znów zmieniono tu zasady. Tymczasem po roku specjalizacji z np chirurgii ogólnej można sobie naprawdę uświadomić, że to nie jest dziedzina, do której ma się predyspozycje. Kiedyś można było zmienić specjalizację na, dajmy na to, dermatologię. Dziś nie ma na to szans - na całe swoje życie zawodowe jest się już przypisanym do tej jednej specjalizacji. A różnica jest tu mniej więcej taka jak między pracą piekarza a pracownika banku. Dwie różne specjalizacje, to dwa różne światy.
Starsi lekarze, dobrze ustawieni w każdym sensie, często mówią o pana pokoleniu mniej więcej to samo, co mówią o nim dobrze ustawieni 40-50 latkowie w innych branżach: oto rozkapryszeni millenialsi, pozbawieni zawodowego etosu, roszczeniowi i skaczący z kwiatka na kwiatek. Często pan się z tym styka?
Zdarzało się. Ale coraz rzadziej się tę postawę spotyka, bo wszyscy dobrze już wiedzą, jaka jest sytuacja. Starsi lekarze, których znam, w zdecydowanej większości popierają nasze postulaty. Wiedzą, że stan, w którym znalazła się służba zdrowia, jest kompletnie patologiczny i odbija się na zdrowiu Polaków, na kondycji naszego społeczeństwa. A oni, ci starsi lekarze, też biorą to na własne barki.

Co pan tu ma na myśli?
Zróbmy taki eksperyment myślowy. Czy ktoś z nas posłałby żonę do ginekologa reklamującego się, że u niego poród odbiera lekarz pracujący za 14 zł za godzinę? Brzmi to przecież tragikomicznie - a to rzeczywistość, bo tyle zarabia rezydent odbierający porody.

A co można reklamować 9 złotymi za godzinę - czyli pańską stawką?
Podkreślmy tu, że ja nie wykonuję samodzielnie zabiegów - jestem stażystą, przy zabiegach asystuję. Przykładem może być na przykład cesarskie cięcie albo tzw „ostry brzuch” na chirurgii. Warto tu zaznaczyć, że jeżeli taki zabieg przedłuża się poza czas pracy, to stażyście nikt nie płaci za żadne nadgodziny.

Porozumienie Zawodów Medycznych zebrało właśnie ok. 240 tysięcy podpisów pod projektem ustawy o wynagrodzeniach minimalnych w służbie zdrowia. Wystarczy 100 tysięcy podpisów, by ustawą musiał zająć się Sejm

Liczy pan, że coś się zmieni, choćby podczas pana rezydentury?
Nie wykluczam tego, bo rezydentura to jakieś 5-6 lat życia. Mam nadzieję, że dojdzie do zwiększenia minimalnych stawek dla stażystów, rezydentów, lekarzy, pielęgniarek czy położnych (których w Polsce mamy równie dramatycznie mało, jak lekarzy). Mamy do czynienia z procesami, które sprawiają, że zmierzamy w kierunku zupełnej katastrofy - w ciągu kilku najbliższych lat na emeryturę przejdzie na przykład ok. 80 tysięcy pielęgniarek a już w tej chwili średni wiek w tym zawodzie medycznym jest dość wysoki. Podobnie rzecz ma się z lekarzami - średni wiek lekarza specjalisty wykonującego zawód to 54,5 lat. Tymczasem w przeliczeniu na 1000 pacjentów mamy najmniej lekarzy w całej Unii Europejskiej - 2,2. Tymczasem Niemcy mają 4,4 lekarzy na 1000 pacjentów - a wciąż nas zatrudniają. Wielu lekarzy po prostu tam wyjeżdża. Nasze pensje, wyliczane na podstawie ówczesnej średniej krajowej, nie zmieniły się od 2008 roku, podczas gdy krajowa średnia zwiększyła się znacznie. Dzięki podwyżkom, część lekarzy zostałaby w Polsce. Ale na razie jedyny sposób, za pomocą którego rząd chciałby ograniczyć wyjazdy lekarzy, to pomysł obowiązkowego zwrotu kosztów studiów w przypadku wyjazdu za granicę, który wymyślił minister Gowin. Według tego pomysłu albo zwracamy pieniądze za studia albo zostajemy i pracujemy za głodowe pensje, z których nie da się wyżyć. Prezentuje to dość opresyjne podejście rządu do młodych lekarzy, które nie zmienia się od lat Mówiąc szczerze nie pojmuję, dlaczego akurat zawód lekarza miałby zostać w ten sposób wyróżniony. Tym bardziej, że ja już w trakcie stażu odpracowałem swoje studia - jeśli weźmiemy pod uwagę wycenę zabiegów, w których uczestniczyłem.

A bierze pan pod uwagę możliwość emigracji zarobkowej?
Tak, jak najbardziej. To nie jest tak, że my chcemy wyjeżdżać. My chcemy leczyć w Polsce. Ja też chcę leczyć w Polsce. Tylko że już od listopada, po ukończeniu stażu, jako lekarz rezydent w Niemczech na start dostałbym ok. 2500 euro miesięcznie na rękę. Potem dochodzą do tego konkretne pieniądze za dyżury. Do tego szpital płaci tam za kursy i podręczniki - nie musimy za to płacić z własnej kieszeni. Działa tam też dużo lepszy system kształcenia specjalizacyjnego.

Dobrze rozumiem? Już w listopadzie stanie pan przed alternatywą: albo 2275 zł w Krakowie, albo 2500 euro, 400-500 km od Krakowa?
Tak, dokładnie. Powiem od razu, że gdyby nie fakt, że z przyczyn osobistych chcę i powinienem jeszcze jakiś czas zostać w Polsce, to długo bym się nad tym wyborem nie zastanawiał. Wiem za to, że wielu moich kolegów już ten wybór podjęło.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Tomasz Rynkiewicz, lekarz stażysta: Bez dorabiania w barze bym nie przeżył [WYWIAD] - Portal i.pl

Wróć na i.pl Portal i.pl