Profesor Dariusz Dudek: Zrobiłem dla Pana Ziobry wszystko co mogłem

Katarzyna Kachel
Andrzej Banas
My nigdy nie wygramy - mówi prof. Dariusz Dudek, jeden z czterech lekarzy oskarżanych o spowodowanie śmierci Jerzego Ziobry.

Śnią się Panu Profesorowi zabiegi wykonane u Jerzego Ziobry?
Nie, choć doskonale je pamiętam. Tyle, że to nie ja kierowałem pacjenta do leczenia zabiegowego, o czym nigdzie się nie mówi. Decyzję podjęli specjaliści z Krynicy, a wskazania ustalili inni kardiolodzy, z którymi chory konsultował się zanim trafił pod naszą opiekę. Ja przyjąłem Jerzego Ziobrę w klinice, potwierdziłem konieczność wykonania zabiegów terapeutycznych i przeprowadziłem je zgodnie z planem. Oba były skuteczne. Zresztą żona pacjenta mi za nie dziękowała i wręczyła mi w moim gabinecie kwiaty. Przez kolejnych 48 godzin w ogóle nie było mnie przy chorym w Krakowie, bo pomagałem kolegom na Podkarpaciu, którzy wprowadzali u siebie kardiologiczne zabiegi wysokospecjalistyczne.

W jakim stanie dotarł do Krakowa Jerzy Ziobro?
W Krynicy uznano, że potrzebuje leczenia zabiegowego i ustalono termin planowego przyjęcia. Później dolegliwości pacjenta zaostrzyły się i rodzina sama szukała pomocy. Ktoś im doradził, że najlepiej będzie zgłosić się do Szpitala Uniwersyteckiego i do mnie. Przypominam tylko, że już wtedy funkcjonował podobny oddział w Nowym Sączu, bliżej Krynicy, w Tarnowie, czy też w krakowskim szpitalu im. Jana Pawła II. Wybór był dowolny, ale pacjent chciał być leczony właśnie u nas.

Kto zdecydował, żeby zastosować u niego właśnie stenty, a nie by-passy?
Po analizie danych klinicznych, decyzję podjął zespół wykonujący zabieg wraz ze mną jako operatorem. Pacjent miał ostry zespół wieńcowy, tętnice się zamykały, więc musiałem działać natychmiast. Po konsultacji z chorym, który był świadomy, a na dodatek sam był lekarzem, wybór padł na stenty wieńcowe. Przed drugim zabiegiem, przez kilka dni wraz z innymi kardiologami, przedstawialiśmy pacjentowi możliwości działania: mogliśmy poczekać i kolejny zabieg wykonać dopiero za kilka tygodni, skonsultować się z kardiochirurgiem w innym ośrodku, również poza Krakowem, albo od razu wykonać kolejny zabieg w czasie tego samego pobytu w klinice. Po dwóch dniach rodzina i chory, wspólnie z lekarzami, zdecydowali, że robimy drugi zabieg. Zaakceptowali także skład zespołu, który ma go wykonać.

Była na to pisemna zgoda?
Wszystko działo się w porozumieniu z pacjentem i rodziną. Chory wyraził pisemną zgodę na leczenie w klinice - tak jak zakłada to procedura obowiązująca w szpitalu podczas przyjęcia, także dla zabiegów kardiologicznych.

Żona zmarłego twierdzi, że konsultacji jednak nie było.
Jeszcze raz podkreślam: rodzina była obecna od pierwszej minuty przyjęcia pacjenta do kliniki, rozmawialiśmy kilkakrotnie, przedstawiłem opcje leczenia. Choćby te kwiaty, które mi wręczono - co potwierdza Pani Ziobro - są dowodem na to, że ten kontakt był.

Wówczas nie pojawiały się zarzuty, że nie ma Pan Profesor odpowiednich kwalifikacji do wykonywania takich zabiegów?
Nie. To zresztą kolejna rzecz na pograniczu zniesławienia. Jeżeli 37-letni doktor habilitowany kardiologii, po wykonaniu kilku tysięcy zabiegów, czyli z jednym z największych dorobków operatorskich w Polsce, okazuje się nagle „młodym, początkującym operatorem”, to życzę takich „debiutantów” wszystkim zespołom i pacjentom w Europie.

Ale specjalizacji z kardiologii Pan wówczas nie miał.
Byłem doktorem habilitowanym, z pierwszym i drugim stopniem specjalizacji w zakresie chorób wewnętrznych, po skończeniu całego kursu kardiologii i zaliczeniu wszystkich wymaganych staży, a ze względu na poważne zadania europejskie nie miałem jedynie zdanego egzaminu specjalizacyjnego. Zaliczyłem go później z najlepszym wynikiem w Polsce. Formalnie - zgodnie z przepisami ministerialnymi, ten tytuł nie był jednak wymagany, bo tego rodzaju zabiegi mogli wykonywać również specjaliści interny.

Skoro dwa zabiegi poszerzenia tętnic przebiegły w prawidłowy sposób, a Pan wychodził ze szpitala z przekonaniem, że wszystko się udało, to co stało się przez te kluczowe 48 godzin?
Nie chcę na ten temat spekulować. Po zabiegach, po kilku dniach, miesiącach dzieją się czasami różne rzeczy opisane w literaturze medycznej; może dojść do zamknięcia stentu, może pojawić się zakrzepica, zwężenie. Nie ma w stu procentach bezpiecznych i skutecznych interwencji kardiologicznych. Ale tak jak mówię, nie chcę na ten temat dywagować, bo to jest okres, kiedy w ogóle nie było mnie przy chorym.

W kryzysowym momencie zadzwoniono jednak do Pana.
Nie wiedziałem, że przez cały dzień diagnozowano pacjenta ze względu na dolegliwości bólowe. Gdy chory był już w głębokim wstrząsie, prawdopodobnie po zatrzymaniu krążenia, odebrałem telefon z informacją o jego stanie. Dokładnie pamiętam, wracałem wtedy z Podkarpacia i akurat wjeżdżałem obwodnicą do Krakowa. Byłem w szoku, bo sądziłem, że pacjent jest już w domu. Nie miałem dyżuru, ale czułem się odpowiedzialny za jego los i pojechałem do kliniki.

Jak wyglądała ta desperacka, zdaniem biegłych, walka o życie Jerzego Ziobry?
Wraz z zespołem dyżurnych lekarzy dwóch klinik kardiologii wykonaliśmy koronarografię (badanie diagnostyczne umożliwiające ocenę stanu naczyń krwionośnych zaopatrujących mięsień sercowy w krew - przyp. red.), po zatrzymaniu krążenia mimo wszystko próbowaliśmy przywrócić drożność tętnic, żeby móc uratować chorego. Nie udało się.

To Pan poinformował rodzinę o śmierci?
Z tego co pamiętam, rodzina weszła do sali, w której to się rozgrywało. Zespół dyżurnych przekazał wiadomość, ja również byłem wówczas obecny.

Nie było żadnych pretensji?
Nie.

To w jaki sposób dowiedział się Pan, że bliscy Jerzego Ziobry oskarżają was o błąd?
Miesiąc później byłem na urlopie, a w prasie pojawiła się informacja, że będzie proces albo przynajmniej postępowanie prokuratorskie w sprawie zbadania przyczyn śmierci. To było kompletne zaskoczenie.

Dziś zrobiłby Pan coś inaczej, podjął inną decyzję?
Nie. Obecnie po 12 latach mamy do dyspozycji lepsze techniki i metody leczenia w kardiologii, ale akurat w tym konkretnym przypadku nic by one nie zmieniły. Nadal w ostrym zespole wieńcowym, kiedy widzimy zwężającą się tętnicę, jedynym rozwiązaniem jest jej udrożnienie. I nadal toczy się debata czy lepiej stentować, czy wykonywać operacje kardiochirurgiczne. Badania naukowe z ostatniej dekady potwierdzają wartość leczniczą stentowania tętnic wieńcowych w różnych skomplikowanych sytuacjach, a w przypadku ostrego zespołu wieńcowego to do kardiologa interwencyjnego należy decyzja o metodzie postępowania i technice zabiegowej.

Zdaniem 11 specjalistów, których o opinię poprosiła rodzina zmarłego Jerzego Ziobry, należało jednak wykonać operację na otwartym sercu. Wszyscy się mylą?
Po pierwsze, ekspertyzy zagraniczne zostały wykonane w większości nie przez czynnych kardiologów interwencyjnych, ale głównie specjalistów elektrokardiologii, kardiochirurgii oraz osób zaangażowanych w inne obszary kardiologii. Ponadto liczba publikacji tych osób, w zakresie całej kardiologii, a nie tylko zabiegowego leczenia choroby wieńcowej, jest często dużo mniejsza niż zespołu Instytutu Kardiologii, w tym naszej kliniki. Po trzecie, odbierałem wyraźne sygnały od kardiologów z Europy, że byli proszeni o negatywne opinie w tym zakresie, więc trudno uznać te ekspertyzy za wiarygodne, szczególnie na mój temat. Poza tym nie wiem, na jakich fragmentach dokumentacji się opierają i czy rodzina przedstawiała od początku do końca przebieg leczenia pacjenta. To proste zapytać: był chory, u którego założono stenty, czy w chorobie wieńcowej można zrobić inny zabieg? No tak, można, by-passy. To proszę tu mamy taki przypadek, i wyobrażam sobie, iż wtedy na przykład pada stwierdzenie: niech Pan napiszę, że by-passy byłyby może lepsze…

Kiedy rok temu sąd uniewinnił Pana od stawianych zarzutów, zamiast przyjmować gratulacje, stwierdził Pan - my nigdy nie wygramy. Skąd Pan wiedział?
Doświadczenie. Kiedy ktoś ma pod sobą służby i administrację łatwo mu znaleźć kolejne procedury, nasyłać kontrole, które sprawiają, że ta sprawa nigdy nie będzie miała końca. Po jedenastu latach wiedziałem, że rodzina Ziobrów nie odpuści. I nie myliłem się, co pokazują odwołania, apelacje, które teraz mogą trwać wiecznie, bo nie ma mechanizmów prawnych, by je uciąć. Co z tego, że zapadł wyrok uniewinniający? W tym momencie wcale nie chodzi o prawdę, do dochodzenia której każdy ma prawo, ale o to, by skazać mnie i zespół kardiologów.

Skazać za działanie z premedytacją, bo tak są teraz sformułowane zarzuty.
Chcą zakwalifikować tę sprawę jako umyślne spowodowanie śmierci, bo na tym etapie jest to wygodniejsza linia prawna ataku. Taktyka, która ma być najbardziej skuteczna. Nie wiem, jak jednak miałbym umyślnie działać na szkodę pana Jerzego Ziobry, dla którego zrobiłem wszystko, co tylko mogłem. Tym bardziej, że nie ja kwalifikowałem go do zabiegu, a po jego wykonaniu nie było mnie w szpitalu, ani nawet w Krakowie.

Czuje się Pan osaczony?
A jak mam się czuć? Przez ostatnie dwanaście lat ludzie z mojego zespołu byli setki razy przesłuchiwani, sprawdzano ich telefony, komputery, dokumenty, a ja stałem się głównym podmiotem nagonki. Cały ten atak wpływa bardzo negatywnie na postępowania medyczne, bo lekarze w Szpitalu Uniwersyteckim, jak i w szpitalu im. Jana Pawła II, boją się podejmować trudne decyzje, paranoicznie wręcz uważają na dokumentacje, wprowadzają wielodyscyplinarne kwalifikacje nawet w oczywistych przypadkach. Dokumenty, pieczątki, procedury stały się najważniejszym elementem leczenia. Budzi to ogromny sprzeciw i lęk w zespołach. Strach przed nawet najmniejszym błędem i niewykluczonym postępowaniem prokuratorskim działa destrukcyjnie na zespół. Wielu młodych lekarzy pod tym naporem zrezygnowało ze specjalizacji, wielu dobrze zapowiadających się kardiologów inwazyjnych wyjechało za granicę. Mamy „stałą opiekę prawną” w Krakowie sprawowaną nad nami przez kilku prokuratorów.

Czego ta sprawa Pana nauczyła?
To ważna lekcja dla wszystkich lekarzy. Ważna i niestety bardzo rujnująca środowisko; wprowadzająca niepewność wśród młodej kadry i obawy wśród doświadczonych specjalistów, że nawet po 20 latach sukcesów operatorskich, można być zmiażdżonym w jeden dzień i znienacka. I to za niepopełniony błąd.

Pana to jednak nie zmiażdżyło.
Wszyscy moi koledzy lekarze dziwią się, że jeszcze funkcjonuję. Mówią, że na moim miejscu już dawno poddaliby się, a nawet popełniliby samobójstwo. Na pewno wyjechaliby już z Polski, aby pracować za granicą.

Pan tymczasem ma szansę zostać Szefem Europejskiej Asocjacji Przezskórnych Interwencji Sercowo- Naczyniowych. Może Pan być najważniejszym kardiologiem w Europie?
Osobą, która odpowiada za kreowanie teraźniejszości i przyszłości w kardiologii zabiegowej. Asocjacja jest organizacją zajmującą się interwencyjnym leczeniem chorób serca. Jej szef - razem z zespołem złożonym ze specjalistów z wielu państw - odpowiada więc za to, żeby znaleźć nowe kierunki rozwoju, wprowadzić nowe metody terapii i zwiększyć dostępność do nich w całej Europie.

Jakie ma Pan szanse na to stanowisko?
Pół na pół. Ostatecznie zostało dwoje kandydatów: ja i profesor Martine Gilard z Francji. Głosowanie internetowe, w którym wzięło udział ok. 7-10 tys. członków EAPCI z całej Europy, zakończyło się w lutym, a wyniki oficjalnie poznamy w maju w Paryżu.

Historia leczenia Jerzego Ziobry nie wpłynęła na Pana wiarygodność w oczach kolegów po fachu?
Jak widać Europa pozytywnie ocenia naszą działalność, a wiedza i doświadczenie moje i moich kolegów często są wykorzystywane w różnego rodzaju komisjach czy grupach ekspertów w Europejskim Towarzystwie Kardiologicznym. Co ważniejsze, pacjenci nadal mają do nas ogromne zaufanie, chętnie przychodzą, wykonujemy bardzo dużo zabiegów. Zgłaszają się także do nas rodziny lekarskie, lekarze z uczelni, a więc osoby które mają przecież najlepsze rozeznanie, gdzie szukać profesjonalnej pomocy i jak ocenić wartość kliniki.

Paradoksalnie dostaliście skrzydeł?
Konsekwentnie realizujemy program rozwoju leczenia wysokospecjalistycznego. Ci, co chcą, dobrze przecież widzą, że w tym procesie aspekt potencjalnego błędu medycznego już dawno zszedł na dalszy plan. Sprawdzanie kart pacjentów, pobieranie tysięcy danych, analizowanie trybów leczenia, zapewne korzystanie z podsłuchów, przesłuchania, presja psychiczna, wizyty służb w domach o szóstej rano - nieprawdopodobnie duże siły aparatu państwa zostały zaangażowane, żeby wykazać jakiekolwiek nieprawidłowości. Żeby udowodnić nam, że źle leczymy.

Traktuje to Pan jako osobistą rozgrywkę z panem Ziobro?
Traktuję to przede wszystkim jako bardzo niesprawiedliwą konfrontację. Walkę, w której ja używam wyłącznie merytorycznych argumentów, dotyczących leczenia pacjentów, podczas gdy ta druga strona sięga po szereg agresywnych metod i dąży wyłącznie do zemsty. W tym wszystkim żałuję jednego, że bezpośrednio po studiach, po szkoleniach w Niemczech i Stanach Zjednoczonych, nie zostałem w tamtejszych najlepszych klinikach, gdzie mogłem spokojnie rozwijać karierę. Prof. Krzysztof Żmudka z UJ przekonał mnie wówczas, że trzeba wrócić, zrobić coś dla kraju, podzielić się swoimi doświadczeniami tutaj. Prosił, bym pomógł zbudować w Krakowie nowoczesną kardiologię. No to kiedy już ją zbudowałem, to po dziesięciu latach świetnych wyników i sukcesów, okazało się, że przez kolejne 12 lat trzeba sprawdzać każdy mój krok wstecz i szukać najmniejszego błędu. I chyba każdy pacjent jest w stanie zrozumieć, jak ja się w tym momencie czuję.

Chorzy nie mają wątpliwości co do Pana kompetencji? Publicznie przecież podważanych.
Nie, od 22 lat nie miałem - prócz tego jednego przypadku - żadnych głosów od osób, które by źle oceniały mnie jako lekarza. Dostaję za to listy z podziękowaniami za dobre leczenie. Zresztą takie same podziękowania otrzymałem od samego pana Jerzego Ziobry i jego rodziny, kiedy wykonałem dobrze zabiegi. I bardzo chciałbym dowiedzieć się jeszcze za życia, dlaczego akurat ja stałem się głównym bohaterem tej koszmarnej sprawy i dlaczego dopiero miesiąc po reanimacji postanowiono podważyć nasz sposób leczenia.

Kiedy ma Pan dziś podjąć trudną, ryzykowną decyzję, nie zastanawia się Pan dwa razy dłużej?
Zawsze staram się działać jak najbardziej odpowiedzialnie i racjonalnie. Dobro chorego i konieczność pomocy są ważniejsze niż lęk. To są decyzje często na pograniczu życia i śmierci. Jeśli bałbym się je podejmować, zrezygnowałbym z wykonywania zabiegów już w 2006 roku. Mam poczucie wsparcia, tak ze strony środowiska, jak i Ministerstwa Zdrowia. Cały czas jestem również proszony przez zagranicznych kolegów o konsultacje w trudnych przypadkach, tak więc moje kompetencje, mimo nagonki, nie zostały podkopane. Wiem, co robię.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Profesor Dariusz Dudek: Zrobiłem dla Pana Ziobry wszystko co mogłem - Plus Dziennik Polski

Wróć na i.pl Portal i.pl