Marta Guzowska: Dla archeologa skarbem nie jest to, co znajduje. Skarbem jest informacja, jaką to znalezisko niesie

Anita Czupryn
Fot. Tomasz Hołod
Archeolog może całe życie kopać i przez całe życie nie zobaczyć nic ze złota. Mnie nigdy się to nie przydarzyło. Ale dla archeologa skarbem nie jest to, co znajduje. Skarbem jest informacja, jaką to znalezisko niesie.

Czego nie wiemy o życiu archeologa? Jak ono wygląda?
Życie archeologa składa się z dwóch żyć. Pierwsze, to codzienne, to życie uniwersyteckie, bo większość archeologów pracuje na uniwersytetach. To życie zwyczajne: przychodzi się na uczelnię, prowadzi zajęcia, siedzi w bibliotece, chodzi się na rady wydziału czy na inne zebrania. I jest drugie życie - wykopowe, które jest dzikie, szalone, nieprzewidywalne i bardzo ciężkie fizyczne. W odróżnieniu od pracy wykładowcy, która specjalnie ciężka fizycznie nie jest. Archeolog prowadzący wykopy wstaje wcześnie, jest nieustannie niewyspany. Nie chodzi wcześnie spać, bo albo pracuje do późna, albo chce choć trochę liznąć życia towarzyskiego. Jest więc permanentnie zmęczony. I wiecznie podenerwowany: czy zdąży, czy się wyrobi.

Z czym ma się wyrobić?
Wykopaliska mają określony czas trwania, co jest dyktowane pieniędzmi, a także pozwoleniem, które dostaje się na tydzień, dwa czy na określoną liczbę miesięcy, i nie można pracować dłużej. Zazwyczaj jest jednak tak, że pod sam koniec sezonu zaczyna wychodzić coś ciekawego, więc rodzi się dylemat: kopiemy dalej? Rozkopujemy? Zdążymy? Czy zostawiamy, wiedząc, że mogą nas obrabować? Czy uda nam się wrócić tu w następnym sezonie? Czy dostaniemy na to pieniądze, dostaniemy pozwolenie? Stąd to nieustanne wkurzenie. Ale też archeologowi towarzyszy ciągłe podekscytowanie, bo czego nie dotknie, to ma znaczenie, nawet jeśli to nie jest złoto czy diamenty. Zawsze jest to coś dla archeologa interesującego. Ogólnie można więc powiedzieć, że jest to stan huśtawki fizyczno-emocjonalnej.

Wydawało mi się, że praca na wykopach jest dość przewidywalna - wstajesz rano i kopiesz. Codziennie to samo.
Nigdy nie wiadomo, co się wykopie, i nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Wiele lat temu pracowałam w Niemczech na wykopaliskach, w obozie legionowym nad Renem. Dokopaliśmy się do rzymskiej łaźni dla legionistów. Nic specjalnego, ot, dowód na to, że legioniści mieli swoje łaźnie, w których się kąpali. Tylko że na podłodze tej łaźni znaleźliśmy skarb: ponad sto srebrnych monet. A zaczęło się od jednej monety. Myśleliśmy, że ktoś ją zgubił przypadkiem. Znaleźliśmy drugą monetę: „O, ktoś zgubił dwie monety”. A potem odkryliśmy trzecią, czwartą, siedemnastą, dwudziestą siódmą i nie widać było końca. Było już ciemno, pracowaliśmy po godzinach, wszyscy byli zmęczeni i nie potrafiliśmy zdecydować: zostawić to? A jeśli w nocy ktoś przyjdzie i ukradnie? To się zdarza - wstaje się o 6 rano, idzie do wykopu, a tam już nic nie ma. Postanowiliśmy, że będziemy kopać do oporu. Był z nami fotograf, który miał silne lampy, ustawiliśmy więc je wokół okopu i przy ich świetle pracowaliśmy do oporu. To nie jest oczywiście norma, nie zawsze coś takiego może się wydarzyć, ale na tyle często, że wciąż trwasz w tej ekscytacji. Marzysz o tym, chcesz tego.

Archeolog kojarzy się właśnie z kimś, kto wykopuje skarby.
Mogę sobie wyobrazić, dlaczego tak się kojarzy. To wynik popkultury, filmów typu „Indiana Jones” czy przygód Lary Croft. Bohaterowie znajdują tylko skarby, więc być może przeciętny człowiek ma wrażenie, że jak Guzowska jedzie na wykop, to znajduje złotą miskę, a w środku srebrne pierścienie. Prawda jest taka, że archeolog może całe życie kopać i przez całe życie nie zobaczyć nic ze złota. Mnie nigdy się to nie przydarzyło. Ale dla archeologa skarbem nie jest to, co znajduje. Skarbem jest informacja, jaką to znalezisko niesie. Archeolog zadaje to samo pytanie, jakie zadaje sobie detektyw: „Co się stało? Co się wydarzyło?”. Dlatego informacja jest tak cenna. Chociaż, prawdę mówiąc, nie znam archeologa, który by nie chciał wykopać złotego skarbu.

Jest to też żmudna praca: cały dzień się kopie, nic nie można wyrzucić, a wieczorem jeszcze siedzi się i to wszystko, co się wykopało, opisuje, kataloguje. Wtedy jest ten moment dochodzenia do prawdy i znajdowania odpowiedzi na to, co się stało?
Archeolog, podobnie jak saper, myli się tylko raz. Jeśli coś niechcący zniszczy, to już jest nie do odratowania. Mnie się zdarzyło raz, przyznaję się ze wstydem, przekopać przez podłogę i jej nie zauważyć. Podłoga była klepiskiem z ubitej ziemi i nie zorientowałam się, że się przez nią przekopuję. Nie było to na szczęście tego rodzaju zniszczenie, które stałoby się niepowetowaną stratą dla nauki. A zatem praca jest rzeczywiście żmudna, archeolog musi bardzo uważać, aby nic nie zniszczyć, bo jeśli zniszczy, nigdy nie uzyska zawartej w tym informacji. Dochodzenie do prawdy trwa przez cały czas: kopiąc, myślisz o tym, co kopiesz. Opracowując, myślisz, co opracowujesz, bo kiedy następnego dnia wrócisz na wykop, musisz wiedzieć, jakich dodatkowych informacji jeszcze potrzebujesz. Tych informacji jest mnóstwo; chodzi o to, żeby wydobyć istotne. To trudna, żmudna praca, wymagająca wielkiej cierpliwości, ale bardzo fajna (śmiech). To jest odpowiedź na to, dlaczego archeolodzy to robią.

Co Ciebie skłoniło do tego, aby pójść na studia archeologiczne, a potem jeszcze obronić doktorat?
To, co mnie skłoniło, nie najlepiej o mnie świadczy (śmiech).

Jak to?!
Świadczy o infantylności, ale z drugiej strony, patrząc na to z perspektywy czasu, ta infantylność daleko mnie zaprowadziła. Może więc nie mam się czego tak strasznie wstydzić? Kiedy byłam w trzeciej klasie liceum, obejrzałam film „Poszukiwacze zaginionej Arki”. Wyszłam z kina i postanowiłam: „Będę archeologiem”. Rodzice złapali się za głowę. To były czasy komuny, na archeologię ubiegało się więcej osób na jedno miejsce niż na medycynę. „Ja nie zostanę archeologiem?!” - zawzięłam się. No i zostałam. Potem podobnie było z pisaniem przeze mnie powieści: „Co? Ja nie napiszę?” - i napisałam, dostałam Nagrodę Wielkiego Kalibru. Taką mam cechę: „Co, ja nie dam rady?! To ja wam pokażę”!
Studia archeologiczne w czasach komuny były furtką na świat. Można było wyjeżdżać za granicę.
Z pewnością wtedy była to bardziej furtka na świat niż teraz. Wówczas wyjazdów było mało i odbywały się z rzadka. Świetnie pamiętam, jak w połowie lat 80. jechałam na praktyki wykopaliskowe na Cypr i cała moja rodzina się zrzuciła, żeby ofiarować mi sumę 30 dolarów. Wyobraź sobie tę zawrotną sumę, za którą miałam tam przeżyć (śmiech). Te wyjazdy były szalenie atrakcyjne, ale tak samo atrakcyjna i uwodzicielska jest archeologia. Mam świadomość, że dotykam rzeczy, których inni ludzie nie dotkną, tylko będą oglądać przez szybę. To ma swój urok. Poza tym dochodzi do tego jeszcze jeden element: poznajesz kraje tak, jak nikt nigdy ich nie poznał jako turysta. W Troi, bywało, siedziałam trzy miesiące ciurkiem, od czerwca do września. Oczywiście pracowałam, ale po pracy się wychodziło ze znajomymi; pracowali ze mną mieszkańcy pobliskiej wioski, którzy zapraszali na wesela i inne uroczystości. To wszystko powoduje, że się wrasta w tę kulturę, w społeczność i nie miałabyś szans poznać tego jako turysta, bo żaden turysta nie będzie siedział w wiosce zabitej dechami przez tak długi czas. To jest bardzo fajne, taka relacja, której nigdy wcześniej ani nigdy później mieć się nie będzie.

„Moja praca mieści się w czubkach palców. Dotykiem potrafię rozpoznać kształt naczynia, nawet jeśli się potłukło i zostały z niego tylko skorupy, rodzaj gliny, a nawet dekoracje” - to słowa bohatera Twojej najnowszej książki pt. „Ślepy archeolog”. Też masz taką zdolność, aby dotykiem rozpoznawać starożytną ceramikę?
Zupełnie nie. Opieram się na doznaniach wzrokowych. Ale tę książkę napisałam dlatego, że zaczęłam się zastanawiać, jakby to było, gdybym utraciła mój najważniejszy zmysł. Świetnie wyobrażam sobie życie bez innych zmysłów, ale nie wyobrażam sobie żyć bez zmysłu wzroku. Zdarza się jednak, że czasem archeolodzy odchodzą od zmysłu wzroku. Pamiętam średniowieczne wykopaliska w Pucku nad Zatoką Gdańską, gdzie po zapachu rozpoznawaliśmy, że zbliżamy się do warstwy średniowiecznej.

Jak pachnie średniowiecze?
Trudno go opisać. Kojarzy się, przepraszam za wyrażenie, z zapachem bardzo starej kupy. Jak się okazało, nie myliliśmy się, bo to była fosa, a do fosy wylewano różnego rodzaju nieczystości. Odchody także.

Kupa - przepraszam za wyrażenie - nie traci zapachu przez 500-600 lat?
Traci swój ostry zapach, ale pozostaje specyficzna woń. Średniowieczne nieczystości zmieniły strukturę gleby i ta ziemia pachnie już inaczej niż ziemia po deszczu; dość nieprzyjemnie. Doświadczeni archeolodzy opierają się więc na różnych doznaniach zmysłowych.

W swojej pracy spotkałaś niewidomego archeologa?
Nie spotkałam, ale wyobrażam sobie, że mógłby pracować. Większość z tego, co opisałam w książce, jest jak najbardziej możliwa, gdyby archeolog dobrał sobie odpowiednich współpracowników i był tak przedsiębiorczy jak mój bohater, który starał się poukładać sobie życie pod kątem archeologii.

Jacy są archeolodzy? Jakie to jest środowisko? W swoich książkach rysujesz niezbyt pozytywny obraz.
Musisz pamiętać o tym, że kryminały, jakie piszę, to są opowieści o grzechu. W związku z tym nie mogę napisać, że wszyscy archeolodzy są fajni, wszyscy się kumplujemy, po pracy idziemy na piwo, czasem się kłócimy, ale zawsze się godzimy i wszystko jest w porządku. Wtedy miałabym powieść obyczajową dla młodzieży, a nie kryminał. Kryminał musi pokazywać jakąś zbrodnię, grzech, ale też grzech w nas, w ludziach, coś, do czego się ta zbrodnia odwołuje. W rzeczywistości archeolodzy są bardzo fajni. Są przyzwyczajeni do najróżniejszych trudności, jakie ich spotykają. Są przedsiębiorczy, optymistyczni, zazwyczaj poukładani. Dobrzy podróżnicy, dobrzy kompani, lubią się zabawić. Zazwyczaj w towarzystwie archeologa będziesz się dobrze bawić.

Ale czasem bezpardonowo walczą ze sobą, aby się dostać na dobre wykopaliska.
Emocje w archeologii są bardzo silne i to wynika z wielu względów. Oczywiście, są wykopaliska lepsze i gorsze, jedni dostają granty, inni nie, ktoś dostał pozwolenie, ktoś nie dostał. Ale wyobraź sobie, że przebywasz z małą grupą ludzi, w małej wsi, na totalnym zadupiu, do miasta dwie godziny jazdy, więc nie chce ci się tam jeździć; w gruncie rzeczy jesteś w zamkniętym środowisku. Jesteś wciąż niewyspana, jest potwornie gorąco, masz niewygodne łóżko, a tak jest zazwyczaj, standardem są komary, łażą pająki. W Troi mieliśmy na przykład plagę pcheł. Przez dobry miesiąc nie mogliśmy się ich pozbyć. To było straszne. Jesteś więc w wielkim dyskomforcie psychicznym, otoczona cały czas tymi samymi ludźmi, i wszystko zaczyna cię denerwować. Jeśli więc zdarzy się kłótnia, to możesz się z kimś skłócić na śmierć i życie. Ale sporo też na wykopaliskach jest romansów.

Doły, wykopy, gruzy - to sprzyja romantycznym uniesieniom?
Myślę, że jest coś seksownego w fizycznym wysiłku, w spoconym ciele, w naprężonych muskułach, w zachodach słońca i tym, że z powodu gorąca nie można spać. To idealna sytuacja do romansu (śmiech). Poza tym jak wspomniałam, to zamknięte grono. Na ludzi, którzy na wykopaliskach wydają nam się atrakcyjni, być może w innym miejscu byśmy nawet nie spojrzeli. Troja była takim miejscem. To w ogóle jest dziwne miejsce, w którym się rodziło wiele emocji. Nie przypadkiem w tym miejscu toczyła się wojna trojańska. Wybuchały więc kłótnie, ale też płomienne romanse, które rozkwitały, kończyły się i znowu rozkwitały, bez względu na status rodzinny wielu osób, które tam przebywały. Mój partner również jest efektem Troi, tylko my nie poznaliśmy się na wykopaliskach, ale w Niemczech na uniwersytecie, przy „Projekcie Troja” właśnie. Mogę o tym spokojnie mówić, bo jesteśmy razem 15 lat i mamy dwoje dzieci.

Profesor Kazimierz Michałowski, twórca polskiej szkoły archeologii, mówił, że archeolog powinien mieć wyobraźnię terenową. Sam zresztą był tego przykładem; opowiadano o nim, że miał niebywałe szczęście - gdzie zaczął kopać, tam zawsze coś odkrył. Co to jest ta wyobraźnia terenowa?
Profesor Michałowski był pod tym względem naprawdę niesamowity. Nie poznałam go. Zmarł, kiedy byłam jeszcze w liceum.
W 1981 roku.
Ale jest pochowany w moim rodzinnym miasteczku - w Brwinowie i byłam nawet na jego pogrzebie, choć pamiętam to jak przez mgłę. Wracając do tego, co mówił o wyobraźni terenowej, to podejrzewam, że było w tym trochę jego autokreacji, bo to był człowiek, który potrafił się kreować i tworzyć wokół siebie dość niesamowitą atmosferę. To, o czym mówisz, w dużej mierze wynika z doświadczenia i ogromnej wiedzy. Profesor Michałowski był człowiekiem z ogromną wiedzą, wielkim erudytą, więc jego szczęście polegało na tym, że on do tych odkryć przygotowywał się latami. Był obdarzony szczęściem, ale przede wszystkim bardzo ciężko pracował. Wyobraźnia terenowa nie jest więc niczym innym niż doświadczeniem, które się zdobywa po latach pracy w terenie. Archeolog uczy się rozumieć, jak starożytni traktowali teren wokół siebie, i potrafi przewidzieć, gdzie była osada, gdzie schodzono po wodę, i tak dalej.

Byłaś na takich wykopaliskach, na których odkryliście coś, czego absolutnie nie mogliście się spodziewać w tym miejscu?
I tak, i nie. Nie mogę powiedzieć, że w ogóle się nie spodziewaliśmy, bo jeśli gdzieś kopiemy, to zdajemy sobie sprawę, co możemy tam odkryć. Ale jedno z najbardziej niezwykłych odkryć, jakie było udziałem moim i całej ekipy, z którą pracowałam, dokonało się w miejscowości Chalasmenos na Krecie, która została opisana w „Ślepym archeologu”. To wioska zniszczona przez trzęsienie ziemi. Gruzy domów, jakieś garnki, jakieś kamienne zawalisko i nagle wśród tego wszystkiego znaleźliśmy świątynię. Ściana jednego z domów zawaliła się na tę świątynię i kiedy podnieśliśmy kamienie, okazało się, że pod spodem jest nietknięty zestaw tego, co używano w obrzędach, o czym w gruncie rzeczy mało wiemy. To była wioska, więc świątynia była wiejska, nie było w niej marmurowych kolumn. Odkopaliśmy jednak kilkanaście glinianych kultowych figurek. To było niesamowite - coś jak kapsuła czasu, do której nikt przez 3200 lat nie zajrzał. Potłuczone naczynia, figurki zaścielały całą podłogę. Chcąc nie chcąc, trzeba było po tym chodzić, a archeolodzy zazwyczaj chodzą w ciężkich buciorach, więc spowodowaliby katastrofę, większą niż samo trzęsienie ziemi. Ja i koleżanka, jako dwie najmniejsze i najlżejsze w ekipie, zostałyśmy więc wydelegowane do zdjęcia butów i zasuwania po tych skorupach na bosaka. Z jednej strony to było wyjątkowe, bo tylko my dwie mogłyśmy tam chodzić i pracować, ale z drugiej strony, była to swego rodzaju forma niewolnictwa. O godzinie 14 wszyscy zjeżdżali ze wzgórza na dół, brali prysznic, jedli obiad, a potem pracowali w klimatyzowanym muzeum, a my zostawałyśmy, w pocie i kurzu; nasza szefowa przywoziła nam pizzę i pracowałyśmy do zachodu słońca, bo chodziło o to, żeby to jak najszybciej wyeksplorować.

Zdarza się, że w starożytnych wykopaliskach można odkopać jakiś współczesny szkielet?
Taka sytuacja przydarzyła się mojemu przyjacielowi Kostasowi Paschalidisowi, jeszcze kiedy był na studiach. Jest Grekiem, obecnie pracuje w Muzeum Narodowym w Atenach, a wtedy odbywał praktyki studenckie na jednej z greckich wysp, może to było Korfu. Było to wykopalisko grecko-rzymskie, z wieżą, murami, i tam znaleźli szkielet. A że wykopaliska znajdowały się niedaleko wioski, to miejscowi przychodzą popatrzeć. Kiedy rozeszła się wieść, że znaleziono szkielet, to zbiegło się pół wsi. Pół wsi otoczyło wykop i patrzyło, jak archeolodzy go odsłaniają. W pewnym momencie jedna z miejscowych kobiet, pani w średnim już wieku, zaczęła krzyczeć, po czym zemdlała. Archeolodzy zorientowali się, że to współczesny szkielet, bo były na nim jeszcze szczątki niebieskiej sukienki. Wezwano policję. Panią, która zemdlała, ocucono, przesłuchano.

Co się okazało?
Ta pani w młodości miała siostrę, która się zakochała w pasterzu. Ojciec był przeciwny jej związkowi. Którejś nocy siostra zniknęła. Pasterz też. Wszyscy myśleli, że uciekli razem. Ale, a tak przynajmniej wynika z tej historii, ojciec zabił córkę i pochował ją w starożytnych ruinach. Po latach jej siostra rozpoznała niebieską sukienkę, w jaką dziewczyna była ubrana wtedy, gdy zniknęła. Ta historia zainspirowała mnie przy pisaniu mojej pierwszej powieści „Ofiara Polikseny”.

Jakie były najgorsze warunki, w jakich pracowałaś?
Naprawdę chcesz to usłyszeć? To było w niemieckiej Nadrenii, w miejscowości Haus Bürgel, gdzie odkopywaliśmy rzymski obóz legionowy i znaleźliśmy te srebrne monety. Byliśmy tam we wrześniu i przez trzy tygodnie wykopalisk padał deszcz. Non stop. Poruszaliśmy się w błocie, i to takim, że gubiliśmy w nim buty. Deszcz zalewał nam wykopy, wszystko mieliśmy mokre i nic nie wysychało. To był koszmar. Na szczęście następny sezon odbyliśmy tam latem i było cudownie. Wtedy zobaczyliśmy, jak piękne jest to miejsce, blisko Renu, ze wspaniałymi terenami spacerowymi; po prostu sielankowo.

Co Ty uważasz za największe osiągnięcie polskich archeologów?
Polscy archeolodzy prowadzą kilka bardzo znaczących projektów w świecie. Podam przykład bliski mojemu sercu, bo pracują tam moi bliscy przyjaciele - jest to stanowisko w Peru - w Castillo de Huarmey, prowadzone przez archeologów z Uniwersytetu Warszawskiego, niedawno w Muzeum Etnograficznym była wspaniała wystawa ze znaleziskami pochodzącymi z tego stanowiska. Ono było częściowo zrabowane, nikt tam nie chciał pracować, bo rabusie działają tam od czasów średniowiecznych do dzisiaj. Polska ekipa znalazła tam nieprawdopodobny grobowiec lokalnej władczyni, a w nim - około 70 zwłok kobiet, nie wiadomo - zabitych specjalnie czy zmarłych śmiercią naturalną i składanych do grobu kolejno. Złoto, bezcenne tkaniny, słowem - prawdziwe skarby. Złożyły się na to wielkie szczęście, upór, wiedza i to, że nikt tam nie chciał pracować, tylko Polacy. Trafili na okładkę „National Geographic”. Ale próbując odpowiedzieć na twoje pytanie, myślę, że nie ma jednego największego osiągnięcia polskich archeologów. Każdy z nas, archeologów pracujących w swojej dziedzinie, dokłada do niej czasem większą, a czasem mniejszą cegiełkę. A tych cegiełek jest bardzo dużo.

Jak łączysz pracę archeologa z pisaniem kryminałów? W jednym z wywiadów mówiłaś, że zaczęłaś pisać, gdy zostałaś matką, bo przecież nie mogłaś cały czas być tylko miła i łagodna. Tak było?
Tak było, ale było też coś jeszcze. Mój syn się urodził w marcu, szybko nadeszło lato, a wszyscy moi koledzy byli na wykopaliskach. A ja siedzę z dzieciakiem; chcianym, wymarzonym, ale w domu. Tak strasznie tęskniłam za wykopaliskami, więc żeby nie zwariować, pomyślałam, że sama sobie napiszę te wykopaliska. Myślałam, że to będzie wesoła książka, opisująca moje wspomnienia z wykopalisk, w stylu Geralda Durrella. Ale czułam silną potrzebę oczyszczenia się z negatywnych uczuć, które narastały, jak się siedzi z niemowlęciem w domu. Stwierdziłam więc, że to będzie kryminał. I tak się zaczęło. Dziś, kiedy mam już dwoje dzieci, w wieku 6 i 12 lat, jestem przeszczęśliwa, że mam swój wentyl bezpieczeństwa w postaci kryminału.

Jak patrzą na Ciebie Twoi koledzy archeolodzy? Nie obawiają się, że obsmarujesz ich w książce?
Moi koledzy patrzą na mnie łaskawym okiem, a niektórzy wręcz się domagają, żeby trafić do książki. Mam przyjaciół, którym zadedykowałam opowiadanie; są w nim wymienieni z imion i nazwisk. Ale mój były mąż, który również jest archeologiem, swego czasu bardzo się bał, że opiszę go w negatywnym świetle. Nawet miałam taki zamiar, żeby go opisać…

… żeby go zabić w książce?
Taaak. Ale jeszcze przed zabiciem - żeby go pokazać jako kogoś niesympatycznego. Tylko że nigdy mi nie pasował. Do żadnej książki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl