Europa Środkowa wciąż nie znalazła autorskiej narracji

Agaton Koziński
Tygodnik "The Economist" pisze o Europie Wschodniej składającej się ze wszystkich państw postkomunistycznych

Do Krakowa przyjeżdża grupa aktorów z czeskiej Pragi. Jednak jadąc ulicami miasta, zamiast podziwiać przez szyby autokaru przepiękną architekturę, naśmiewają się z kolegi, który nie mówi po angielsku, a później dochodzą do smutnych wniosków, że Czesi boją się jeździć za granicę, bo mają kompleksy. Tak zaczyna się film "Bracia Karamazow" Petera Zelenki, który gościł rok temu w polskich kinach. Ta znakomita scena (zdecydowanie najlepsza w filmie) świetnie pokazuje sprzeczność typową dla całej Europy Środkowej.

Czesi czują się w Polsce jak za granicą. Ale przecież każdy obcokrajowiec przyjeżdżając do Krakowa, nie posiada się wręcz z zachwytu na jego widok - natomiast Czesi siedzą tyłem do okien autokaru i dyskutują o własnych kompleksach. Ale to nie dziwi. Przecież czescy aktorzy kompletnie nie interesują się Krakowem, bo świetnie go znają - bardzo podobnym miastem jest bowiem ich Praga. Tak jak Polska i Czechy to kraje niemal bliźniacze. Różnice między nami są mniej więcej takie jak między frytkami z ketchupem a frytkami z majonezem - by sięgnąć do metaforyki rodem z "Pulp Fiction". A jednak ciągle więcej nas dzieli niż łączy.

Zespoić nas miała Grupa Wyszehradzka. Na poziomie politycznym sprawdza się ona dość dobrze - świadczy o tym choćby oburzenie prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego, który kilka miesięcy temu w ostrych słowach protestował przeciw konsultacjom przywódców państw zrzeszonych w tej grupie przed każdym szczytem Unii Europejskiej. Mimo to cały czas naszemu regionowi świata nie udało się wypracować jednolitego, spójnego obrazu.

Najlepiej dowiódł tego artykuł opublikowany w ubiegłotygodniowym numerze opiniotwórczego tygodnika "The Economist". Jego autor postawił w nim niezwykle kontrowersyjną tezę. "Załamanie gospodarcze sprawiło, że niezwykle dziś trudno mówić z sensem o regionie zwanym Europą Wschodnią". Nie chodzi tu nawet o diagnozę stanu tutejszej gospodarki, bo rzeczywiście trudno znaleźć dla wszystkich krajów regionu wspólny mianownik (przecież Polska i Łotwa znajdują się na przeciwległych biegunach). Uderzające jest raczej zastosowanie zwrotu "Europa Wschodnia". Tymczasem autor (nieznany z nazwiska, ponieważ "The Economist" z zasady nie podpisuje tekstów) jest z tego określenia bardzo zadowolony, gdyż precyzyjnie je definiuje i konsekwentnie powtarza do końca artykułu.

Czymże więc jest Europa Wschodnia według "The Economist"? Przede wszystkim nie jest terminem geograficznym - w przeciwnym razie do worka z tym napisem trafiłyby także Grecja i Cypr (bo są na południowym wschodzie kontynentu), a nie byłoby Czech (bo to przecież pępek Europy). Nie jest również określeniem historycznym - gdyż całkowicie inaczej układały się losy na przykład Ukrainy i Albanii (włączonej do tej grupy niejako na siłę). Nie można także definiować jej poprzez ekonomię - bo nawet w czasach dominacji ZSRR nad regionem gołym okiem widać było różnice między krajami (w Polsce istniało nieskolektywizowane rolnictwo, Węgry stworzyły kadaryzm, w Jugosławia wywalczyła sobie dużą autonomię ekonomiczną).

"The Economist" zdecydował się więc na definicję ustrojową. Europą Wschodnią określa wszystkie państwa, które do rewolucji 1989 r. były określane przymiotnikiem "komunistyczny". W ten sposób obóz krajów, do którego zalicza się także Polska, rozrósł się z czterech (tyle liczy Grupa Wyszehradzka w swej pierwotnej wersji) do niemal 30.
Dla brytyjskiego tygodnika to bardzo sensowna definicja. "Sugeruje ona nie tylko ciężką, totalitarną przeszłość, ale także zespół problemów, z jakimi się borykały później: kłopoty z rozliczeniem się z historią, złe rządy, załamanie wywołane transformacją gospodarczą" - wymienia "The Economist". Oczywiście, autor tekstu ma świadomość, że trudno dziś zestawiać ze sobą Polskę (jedyny kraj, który miał wzrost gospodarczy w Europie w kryzysowym 2009 r.) z Kazachstanem czy nawet Mołdawią. Ale mimo to konsekwentnie do końca długiego artykułu trzyma się określenia "Europa Wschodnia", kończąc go puentą "nowe państwa członkowskie UE" muszą sobie zapracować na inne określniki niż "nowe" lub "postkomunistyczne".

Ostatnie zdanie jest prawdziwe. Ale już cały wywód, który do niego doprowadził, na pewno nie. I to z dwóch powodów. Przede wszystkim w naszym regionie właściwie nie używa się zwrotu "Europa Wschodnia", gdyż jednoznacznie kojarzy się on z Rosją czy ZSRR - a takie skojarzenia są od Talinna po Tiranę właściwie wyklęte. "The Economist" wspomina o tym niuansie, ale mimo wszystko nie ma chyba świadomości, że to geograficzne zestawienie wryło się zbyt mocno w "zniewolone umysły", by go używać. Poza tym drogi państw dawnego regionu komunistycznego rozeszły się niemal natychmiast po 1989 r.

Dla państw sąsiadujących z Unią Europejską (wtedy jeszcze nazywała się Europejską Wspólnotą Gospodarczą) priorytetem numer 1 stało się członkostwo w tej organizacji. Stąd błyskawiczne reformy gospodarcze i wyścig z czasem w biegu do Brukseli.

Kraje z drugiej linii (Białoruś, Ukraina, Mołdawia, Słowacja) niejako się zawiesiły - niby odrzuciły komunizm, ale podtrzymywały nieudolny system odziedziczony po socjalizmie. Słowacja w 1998 r. w końcu zdecydowała się dołączyć do obozu reformatorów, ale reszta państw miała z tym więcej kłopotów. Najlepiej to rozdarcie widać na przykładzie obecnych wyborów prezydenckich na Ukrainie. Kraj długo działał na starych zasadach, aż w 2004 r. dokonał nieoczekiwanego zwrotu, który do historii przeszedł jako pomarańczowa rewolucja. Ale dziś widać, że wcale nie pchnęła ona Kijowa na drogę do Brukseli, a prawdopodobne zwycięstwo w wyborach Wiktora Janukowycza może oznaczać powrót do roli mniejszego brata Rosji, czyli statusu, jaki od dawna ma Białoruś.

Jeszcze smutniej sytuacja ułożyła się w państwach z trzeciej linii, czyli dawnych zakaukaskich i środkowoazjatyckich republikach Związku Radzieckiego. One właściwie nie mają żadnych perspektyw. Utkwiły gdzieś na końcu świata, ulokowane złośliwą ręką historii między tęskniącą za imperium Rosją i odbudowującymi potęgę Chinami (Polacy lubią narzekać, że los ich pokarał sąsiedztwem Niemców i Rosjan, ale w porównaniu z Kirgistanem wygraliśmy los na loterii). Ostatnie 20 lat minęło im na pozorowaniu wprowadzania zmian. Właściwie tylko Gruzja (rewolucja róż) i Kirgizja (tulipanowa rewolucja) wykazały jakiś zapał do reformowania kraju - ale nawet w ich przypadku te działania przyniosły mieszane efekty. Reszty nie było stać nawet na tyle.

Widać więc błąd w wywodzie "The Economist". Ale w jaki sposób autorowi artykułu udało się dotrzeć do prawdziwej puenty? Skrócona wersja odpowiedzi na tę zagadkę znajduje się w tytule tego artykułu. A teraz jej rozwinięcie. Autorska narracja oznaczałaby wypracowanie zestawu cech wyróżniających nasz region w Europie. Do tej pory to się nie udało. Jedynym wspólnym mianownikiem dla Europy Środkowej stał się przymiotnik "postkomunistyczny". Tyle że przynależy się on dużo większej liczbie państw - stąd też tak duże problemy z identyfikacją naszego regionu na Zachodzie kontynentu.
Te problemy łatwo zrozumieć, bo też kraje Europy Środkowej mają mnóstwo problemów identyfikacyjnych. Pierwszy to tradycja. Nasz region zwykło nazywać się Mittleuropa. Nazwa dość zgrabna, opisana bogato w literaturze, osadzona w historii - ale jednak trudno ją zaakceptować. Przede wszystkim dlatego, że została ukuta przez Niemców i miała oznaczać tereny stanowiące strefę wpływów Berlina (ewentualnie Wiednia). Trudno do takich korzeni się odwoływać, a innych (poza słynnymi zjazdami w Wyszehradzie w XIV w., które zresztą nie miały długofalowych konsekwencji politycznych) nie ma.

Ale brak wzorców to tylko jeden problem. Drugi, poważniejszy - to brak samookreślenia. Grupę Wyszehradzką tworzą Polska, Czechy, Słowacja i Węgry. Jednak bardzo często (zwłaszcza na forum UE) ta konwencja rozszerza się nawet do 10 państw naszego bloku. I znowu jednak nie ma precyzyjnych ram określających konwencję tej współpracy. Mamy wspólne interesy (na przykład zablokowanie niekorzystnego paktu klimatyczno-energetycznego, który z uporem forsuje Francja), ale nigdy nie ma pewności, czy taka współpraca będzie kontynuowana.

Dlatego ciągle Europa Środkowa pozostaje bardziej wytworem romantycznych wizji takich intelektualistów, jak Timothy Garton Ash, Milan Kundera czy Andrzej Stasiuk niż realnym bytem politycznym lub społecznym. Ciągle Czesi przyjeżdżają do Polski jak do obcego kraju, mimo że właściwie każdy kąt jest u nas taki sam jak u nich. Co jest tego powodem? Niedawno rozmawiałem z byłym (i prawie na pewno przyszłym) premierem Węgier Wiktorem Orbanem. I on postawił jasną diagnozę takiego stanu rzeczy: brak zaufania. Szef Fideszu nie miał wątpliwości, że środkowoeuropejska współpraca jest potrzebna. Ale natychmiast dodał, że potrzebne jest do tego precyzyjne zdefiniowanie naszych wspólnych interesów. A tego się nie uda zrobić bez zbudowania stabilnych struktur demokratycznych w poszczególnych krajach. A te z kolei nie powstaną, jeśli obywatele nie będą ufali własnym przywódcom.

Na to się szybko nie zanosi. Polska polityka to ciągle chaos i brak jasnych wizji działania. Dokładnie te same problemy mają nasi sąsiedzi. Słowackiego premiera najczęściej porównuje się do Leppera, niedawny czeski szef rządu zdobył światową sławę, gdy paparazzi sfotografowali go nago w willi Berlusconiego na Sardynii, z kolei na Węgrzech rządzi lewica, która skompromitowała się taśmami z nagraniem o oszustwach wyborczych. Nie lepiej jest w innych krajach regionu. Do tego jeszcze dochodzi tradycyjny brak współpracy. Owszem, Polak, Węgier, dwa bratanki. Ale to przysłowie wzięło się stąd, że Czechy właściwie od IX w. zwykły utrzymywać bliską współpracę z Niemcami - historyczny sojusz Warszawy i Budapesztu był antidotum na kooperację Berlina i Pragi.

Rozum podpowiada więc, że jedna Europa Środkowa istnieć nie będzie. Ale serce mówi co innego. Kundera w słynnym eseju "Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej" napisanym w 1984 r. dowiódł, że istnieje coś takiego jak tożsamość środkowoeuropejska. Można ją różnie definiować: poprzez wspólne dziedzictwo cesarstwa Austro-Węgier, poprzez zbrodnię popełnioną w Auschwitz, poprzez podział jałtański. Ale bez względu na to, do czego się odwołamy, tkwi w mieszkańcach naszej części Europy jakieś anachroniczne przekonanie o naszej wspólnej tożsamości.

Wyszczerbiona doświadczeniami historycznymi ta tożsamość - ale nasza. To właśnie ona wyziera właściwie z każdego kadru "Braci Karamazow". Warto ją kultywować. Nie tylko dlatego, że daje nam poczucie wyjątkowości kulturowej. Także dlatego, że doświadczenie płynące z doświadczeń, które tę tożsamość ukształtowały, mówi, że w trudnych chwilach lepiej mieć sąsiadów po swojej stronie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl