Ewa Woydyłło: Polacy stali się uzależnieni od poczucia, że mają rację

Witold Głowacki
Ewa Woydyłło-Osiatyńska - dr psychologii, psychoterapeutka i terapeutka uzależnień. Popularyzatorka tematyki uzależnień w Polsce. Autorka kilkunastu książek i wielu przekładów ważnych anglojęzycznych publikacji psychologicznych.
Ewa Woydyłło-Osiatyńska - dr psychologii, psychoterapeutka i terapeutka uzależnień. Popularyzatorka tematyki uzależnień w Polsce. Autorka kilkunastu książek i wielu przekładów ważnych anglojęzycznych publikacji psychologicznych. Bartek Syta
- Istotą społecznego bytu w Polsce jest to, że zawsze szukamy kogoś gorszego od nas samych. Polacy utracili poczucie własnej wartości - mówi psycholog Ewa Woydyłło.

Czy można uzależnić się od polityki?
Można. Ale jeśli chcielibyśmy to rozpatrywać w kategoriach jakiejś cięższej przypadłości czy patologii, to musielibyśmy najpierw zobaczyć, jakie szkody to przynosi, ocenić ich skalę. O uzależnieniu w sensie psychiatrycznym mówimy bowiem wtedy, gdy doznajemy szkód, strat, krzywd, chorób. Pewnym stałym, charakterystycznym objawem uzależnienia jest to, że w chwili odstawienia tego, od czego jesteśmy uzależnieni, przeżywamy to, co nazywa się się zespołem abstynencyjnym albo po prostu straszliwy dyskomfort, w niektórych wypadkach prowadzący wręcz do delirium. Teraz więc trzeba by się zastanowić, czy może wystąpić tak silne uzależnienie od polityki, które by doprowadziło do takiego stanu, że gdy na przykład wyjeżdżamy na wakacje i nie mamy zasięgu, radia, telewizji, to doznajemy tego, co można by nazwać zespołem odstawienia. Mogłyby się więc w takim wypadku pojawić pewne dolegliwości fizjologiczne, jak choćby drżenie rąk, do tego - lub zamiast tego - uczucie, że nie możemy sobie znaleźć miejsca, nic nas nie cieszy, denerwujemy się, jesteśmy obsesyjnie zaabsorbowani, a jednocześnie mamy poczucie ogromnej straty, że nie możemy mieć dostępu do źródła naszego uzależnienia. A więc owszem - to może dotyczyć również polityki. To może być problem kibica politycznego - obywatela mocno wciągniętego w śledzenie polityki, wyjątkowo mocno dziś przecież naładowanej emocjami. To może uzależniać.

CZYTAJ TAKŻE: Ewa Woydyłło: Jesteśmy narodem ćpunów. Koncerny wmawiają nam choroby i faszerują chemią

Na pewno może to być choroba zawodowa części dziennikarzy, pewnie cierpi na to część polityków. Ale szczególnie ciekawe zdaje się to, co pani mówi o kibicach polityki, ludziach starających się bez przerwy za polityką nadążać czy wręcz zyskać pozór brania w niej udziału - choćby poprzez komentowanie na portalach, wpisy w mediach społecznościowych. To może też nosić znamiona uzależnienia?
Patrząc z oddali na to zjawisko, a już z pewnością w subiektywnym odbiorze, można by uznać, że „eee tam, nie jest to żadne prawdziwe uzależnienie, bo przecież jakie by ono miało powodować szkody?” Ludzie mają po prostu różne zainteresowania, są zaangażowani w rozmaite kwestie, to jest po prostu część życia. Ale ja bym zwróciła uwagę na taką rzecz: przecież człowiek wypełnia w życiu różne role. Część z nich to nasze zadania i obowiązki. A wśród tych zadań i obowiązków najważniejsze, przynajmniej z punktu widzenia psychologa, są relacje rodzinne. I teraz wyobraźmy sobie, że mamy tatę albo mamę, który lub która ma dziecko, dorastające albo malutkie, wymagające zajmowania się jego sprawami. No i nagle okazuje się, że obsesja śledzenia wydarzeń politycznych, nadążania za nimi i współuczestnictwa, sprawia, że dziecko słyszy „nie przeszkadzaj synku”, „daj spokój”, „teraz jest konferencja pani premier, muszę to obejrzeć”, „o rany, co oni znowu wygadują!”. I właśnie w tym momencie ta z pozoru niewinna obsesja zaczyna stawać się uzależnieniem.

Dlaczego właśnie w tym momencie?
Dlatego, że nasz polityczny kibic zaczyna zawodzić w roli, która powinna być o wiele ważniejsza, ponieważ stanowi o jego relacjach z dzieckiem, o jego wychowaniu. Albo może stanowić o innych relacjach rodzinnych - na przykład ze starszą już mamą, która potrzebuje uwagi, której trzeba firanki zawiesić, którą trzeba zapytać, jak się czuje, z którą warto by było pójść do ogrodu botanicznego. Wtedy następuje moment, w którym pasja polityczna - która przecież może także uchodzić za całkiem pozytywne zjawisko, za przykład silnego zaangażowania w sprawy publiczne - godzi jednak w te najbardziej żywotne i ważne cele życia rodziny. Nagle okazuje się, że z tą mamą, tatą, synem czy córką właściwie nie da się już porozmawiać, bo trzymają nos w smartfonie, by „nadążać” za polityką. W ten sposób inni członkowie rodziny - przede wszystkim dzieci - dość szybko dowiadują się, że są niepotrzebne, że jest coś, co jest ważniejsze od nich. I że ich sprawy, na przykład kłótnia z kolegą w szkole albo lęk przed pójściem do przedszkola, całkowicie zostają pogwałcone przez tę - rzekomo niewinną - pasję. W takim momencie specjalista od leczenia uzależnień szybko się dopatrzy, że nastąpiło przekroczenie niewidzialnej granicy, za którą zainteresowanie i świadome obywatelskie życie zaczęło wchodzić na równię pochyłą. I być może stopniowo będzie negatywnie wpływać na całość życia. A delikwent może tego sam nie zauważać - co zresztą także jest cechą uzależnień. Taka osoba zawsze mówi „Ale co ty?! Ja w każdej chwili mogę przestać.” Ale najczęściej okazuje się, że jednak nie może. I naprawdę ważne sprawy w życiu, czasami rodzinne, czasami zawodowe, czasami zdrowotne się sypią.
Od nałogowego śledzenia polityki można stracić zdrowie?
A dlaczego nie? Na przykład śledzenie do białego rana komunikatów politycznych, zwłaszcza u nas, gdzie wiele decyzji politycznych podejmuje się nocą, obserwowanie ciągnących się godzinami obrad Sejmu - powoduje, że człowiek się budzi może nie tyle z alkoholowym kacem, ale jednak z podkrążonymi oczami, z niedoborem snu, co bezpośrednio rzutuje na jego neurofizjologię i samopoczucie. I teraz jeśli patrzymy dalej, to widzimy, że wcale tak bardzo nie różni się to od tych wszystkich rzeczy, które robi narkoman czy alkoholik.

W naszym kręgu geograficznym alkoholikom „pomaga” pewien rodzaj społecznego czy kulturowego przyzwolenia na picie. Ale i polityczny narkoman może znaleźć „wspierające go” tradycje i wzorce. Mickiewiczowski Gustaw-Konrad rzucił wszystko i ruszył bić się z Bogiem i carem o Polskę. Trudno, dzieci płaczą, ale liczy się sprawa polska, czyż nie?
Tak, oczywiście, ale tu jest co najmniej kilka różnych płaszczyzn, na których to się wszystko rozgrywa. Jeden z nich to pewien model czy hierarchia czegoś, co określamy słowem „wartości”. Ktoś może przyjąć, że dla niego największą wartością jest rodzina. Ktoś inny może powiedzieć, że dla niego najbardziej liczą się biedni i wykluczeni. Ktoś jeszcze inny może uznać, że u niego na pierwszym miejscu jest ojczyzna. Ktoś kolejny powie nam, że dla niego najwyższym dobrem jest służba Bogu. Tutaj dochodzimy do pewnej paradoksalnej okoliczności, która może trochę podważyć to, co powiedziałam chwilę wcześniej. Bo może być i tak, że wcale nie mamy do czynienia z jakimś patologicznym uzależnieniem. Uzależnienie jest wtedy, gdy działamy wbrew woli, wbrew zamiarom i zamierzeniom. Żaden alkoholik nie chce zostać alkoholikiem. Tymczasem każdy patriota wojujący chce zostać patriotą wojującym. Zresztą nie musimy iść tak daleko - popatrzmy na żołnierzy, którzy z własnej woli godzą się ryzykować życiem. Oni tego chcą.

Rozumiem, że chodzi tu o zachowanie możliwie holistycznej równowagi między różnymi sferami życia?
Tak - ale mimo wszystko i to nie jest żaden przymus. Matka Teresa na przykład nie spełniała w ogóle żadnej roli - ani rodzinnej, ani politycznej, ani obywatelskiej. Ona zamiast tego wybrała sobie własną drogę, którą dążyła całe życie i była w tym konsekwentna. I była to droga, która z punktu widzenia takiego zwyczajnego - celowo nie używam słowa „przeciętnego” - życia, była patologią. Cóż ta kobieta robiła? Jeździła po świecie, zbierała pieniądze, zakładała hospicja. Nie zmniejszała cierpienia, raczej nakrywała dachem i kołderką cierpienia biednych chorych ludzi. Pozwalała im cierpieć w warunkach znacznie bardziej godnych niż te, które dawał im indyjski rynsztok. Matka Teresa wybrała naprawdę osobliwą ścieżkę. Całkowicie odmienną od przekazu, który nabywa człowiek uczący się normalnego życia. Normalnego - czyli takiego, w którym istnieje pewna równowaga między naszymi własnymi potrzebami, realizacją własnych talentów a potrzebami naszych bliskich. My nic nie wiemy o najbliższych Matki Teresy, a w każdym razie nie są oni częścią jej wizerunku mitologicznego. Ale czy powiedzielibyśmy o niej, że była uzależniona? Nie, bo to był jej cel i świadomy wybór.

CZYTAJ TAKŻE: Ewa Woydyłło: Jesteśmy narodem ćpunów. Koncerny wmawiają nam choroby i faszerują chemią

Uzależnienie nigdy nie jest wyborem?
Uzależnienie działa tak, że w sumie nawet nie wiem, kiedy przekroczona zostaje granica - i wcale tego nie chcę - ale potem nie mogę się już od tego uwolnić, staje się to absolutnym imperatywem, który obejmuje wszystkie sfery mojego funkcjonowania - i psychologiczne, i społeczne, i fizjologiczne. Będąc uzależnionym, staję się niewolnikiem pewnego nawyku. Uzależnienie to patologiczne przyzwyczajenie, wdrukowanie sobie w cały swój system pewnego przymusu postępowania. Często się to zresztą wiąże z chemicznymi efektami w organizmie, co dotyczy nie tylko przyjmowania określonych substancji, bo na przykład hazardzista nic nie konsumuje, niczego nie przyjmuje do krwiobiegu ani nie wdycha. Ale wydziela taką ilość hormonów - adrenaliny, noradrenaliny, serotoniny, dopaminy - że upija się własnym podnieceniem. To samo widzimy w uzależnieniach seksualnych - to taka niemożność zaprzestania dążenia do seksualnego rozładowania. Nie jest to uzależnienie chemiczne w sensie medycznym, a jednak pobudzenie pewnego ośrodka dążenia do przyjemności wyzwala pewną hormonalną burzę i kaskadę rozmaitych efektów chemicznych w organizmie. I w tym sensie jest to chemia. Pewnie tak samo jest i z polityką.

A z politykami?
Mówiliśmy sobie o nałogowych kibicach polityki. Popatrzmy więc i na polityka, takiego, który dostaje absolutnego odlotu na myśl o wiecu, na którym będzie przemawiać. Albo takiego, który lubuje się w tym swoim wizerunku, pławi się w nim. Te wygłaszane przez niego kwestie mogą być kompletnie pozbawione sensu, wypowiadane mogą być fatalną polszczyzną, brzydkim głosem, ale dla osoby, która to realizuje, jest to stan upojenia. Upojenia samym sobą. I politycy - wcale nie wielcy, tylko tacy miałcy - bardzo często w ten sposób doznają swoistego szczytowania, jeśli chodzi o samopoczucie i poczucie własnej wartości. W jednym z krajów Zachodu przeprowadzono badania, które wykazały, że to właśnie wśród aktywnych polityków z wysokich szczebli mamy do czynienia z najwyższym zużyciem viagry! Okazało się, że ich aktywność polityczna tak szalenie nasila ten emocjonalno-fizjologiczny stan upojenia, że we współżyciu seksualnym nawet młodzi i w pełni sprawni mężczyźni muszą się wspomagać, ponieważ ich podniecenie seksualne jest znacznie słabsze niż ich pobudzenie tym samozachwytem wynikającym z rozmaitych aktów działalności politycznych.
Tę specyficzną formę uzależnienia można jakoś zrozumieć - jest tu element natychmiastowej nagrody, jakiś rodzaj osobliwych, ale - jak rozumiem - przyjemnych odczuć. A czy można uzależnić się od emocji jednoznacznie negatywnych? Czy na przykład hejter, który w sieci wylewa nienawiść, zwalczając partię, której nie cierpi, szydząc z aktorki, która utyła, albo ostro komentując wywiad z Ewą Woydyłło, bo usłyszał w nim jakąś nutę, która mu nie pasuje - czy on też może podlegać mechanizmom uzależnienia?
Ja rezerwuję słowo „uzależnienie” dla przypadków, w których można człowieka posłać na jakiś rodzaj terapii. Hejt pojmowany jako swoisty przymus dokuczania innym albo przymus krzywdzenia innych - tak, w niektórych wypadkach można to zaliczyć do kategorii uzależnień. Agresja i przemoc też bywają formami wyżycia się, które przynoszą rodzaj ulgi. W takim uzależnieniu zobaczylibyśmy więc nie dążenie do przyjemności, które widzimy na przykład u narkomana palącego trawę, by „się wyluzować”. Tu raczej mamy do czynienia z osobą, która nosi w sobie tę bombę nierozładowanego gniewu. To zwykle ludzie, których wrażliwość została pogwałcona, nikt ich nie tulił, nikt nie nauczył kochać, dzielić się tym, co dobre, cieszyć się, śmiać. Takich ludzi jest wielu, ponieważ do tego, by zostać rodzicem, nie trzeba żadnych kwalifikacji. I niestety bezrefleksyjne płodzenie dzieci, zwłaszcza nieplanowanych i niechcianych, powoduje niejednokrotnie, że ci rodzice nie spełniają swej podstawowej roli, to znaczy nie uczą dzieci dobrego życia wśród innych i z innymi - bo sami tego nie umieją. I to jest łańcuszek, który powoduje dziedziczenie złych nawyków, również tych emocjonalnych.

To chyba jedna z podstawowych kwestii w myśleniu o całej sferze uzależnień.
Oczywiście. Przypomina mi się tu też jedna z pierwszych polskich konferencji dotyczących przemocy domowej - w czasach, kiedy pewien swoisty przebłysk na moment rozjaśnił nam tę kwestię. Potem to było już tylko tłumione, aż w tej chwili doszliśmy do etapu, w którym znów została nam już tylko praca u podstaw i walka o podstawowe pojęcia i elementarne rozwiązania prawne. Ale wracając do tamtej konferencji - jej hasłowy tytuł brzmiał „Bici biją”. To prawda, zresztą naukowo potwierdzona, najpierw przez badania amerykańskiego profesora Jamesa Gilligana, potem przez ich wielokrotne replikowanie i poszerzanie przez innych badaczy. Gilligan przez lata pracował ze skazanymi za ciężkie przestępstwa, a w wyniku tych badań sformułował hipotezę, że przemoc bardzo często bywa echem doświadczeń samego sprawcy - z dzieciństwa czy wczesnej młodości.

CZYTAJ TAKŻE: Ewa Woydyłło: Jesteśmy narodem ćpunów. Koncerny wmawiają nam choroby i faszerują chemią

Czy teorią Gilligana można też tłumaczyć zachowania internetowych hejterów?
Za sprawą internetowego hejtu zapewne po prostu częściej widujemy agresję i różne formy przemocy w sferze publicznej. A przyczyny pozostają z grubsza podobne. Hejt podniósł wieko autoklawu, który był ciasno zamknięty, ale w nim wciąż buzowało. I który zawsze prowadził do wielu patologii, do różnych nagłych wybuchów agresji prowadzących do przestępstw. Wielokrotnie słyszeliśmy, że sprawca jakiegoś drastycznego czynu zawsze „żył spokojnie”, „nikomu nie wadził”, zanim sięgnął po broń czy dopuścił się innej zbrodni.

Uzależnienia to chyba taki obszar ludzkich problemów, w którym kwestie stricte psychologiczne czy kliniczne często spotykają się z kategoriami dobra i zła, krzywdy i jej naprawy?
Tłumaczyłam kiedyś świetną książkę „Uzależnienie i łaska” Geralda G. Maya, który był i psychiatrą i teologiem w jednej osobie. Otóż tłumaczenie jego książki było dla mnie doświadczeniem fascynującym. To była kąpiel w źródlanej wodzie, musiałam wtedy przestudiować całe Pismo Święte, by znaleźć biblijne odnośniki i cytaty Maya w odpowiednich polskich brzmieniach. Oczywiście przy niektórych wersach zatrzymywałam się na dłużej, co dało mi ogromnie dużo do myślenia. May powołuje się na list św. Pawła do Rzymian, w którym św. Paweł pyta: „Panie Boże, dlaczego czynię to zło, którego nie chcę, a nie czynię tego dobra, którego pragnę?” W tym tkwi definicja uzależnienia. A zarazem to jest część ludzkiej kondycji psychiczno-umysłowo-biologicznej. Zwykle uzależnienie - dowolne, każde - rozwija się na swoistej metodzie prób i błędów. Jeżeli coś sprawi mi przyjemność lub ulgę, i ja tę przyjemność odczuję zmysłowo, jeśli nagle coś dobrego mi się stanie w sensie cielesno-emocjonalnym, to ja będę to powtarzać.
W sumie to całkiem zrozumiałe.
No właśnie - to jest zrozumiałe. Dlaczego więc niektórzy ludzie się nie uzależniają w stopniu, w którym dewastowałoby to ich życie? Dlatego, że - co zwykle nazywamy dojrzałością - są zdolni do oceny skutku nie doraźnego, tylko dalekosiężnego. Dlaczego nie jem dwunastu pączków, skoro mi smakują? No przecież nie dlatego, że jedenasty by mi nie smakował, tylko dlatego, że za dwa tygodnie nie wpięłabym się w swoje ulubione dżinsy. To najbardziej dziecinny przykład. Ale są i nieco bardziej wyrafinowane. Na przykład, dlaczego nie uderzę dziecka, gdy mnie denerwuje? Przecież mam ochotę, bo już nie mogę ścierpieć, jak przewraca coś bez przerwy albo wiesza się na klamce albo nie chce wyjść z wanny. Dlaczego go nie uderzę? Dlatego, że wiem, iż sprawi to, że to dziecko będzie się źle rozwijać. Nabierze do mnie nieufności. Zacznie mnie nie lubić. I ja jako matka będę miała mniejszy wpływ na kształtowanie jego charaktery i osobowości. Oprócz tego uderzenie dziecka nauczy je, że fizyczny atak jest uzasadniony. A zatem będzie się posługiwać tą moją metodą wtedy, gdy to ono będzie sfrustrowane. Istniała by więc i taka możliwość, że uderzy i mnie, gdy na przykład każę mu zawiązać buty albo wyjść na spacer, a ono akurat nie ma ochoty.

A jak zmusić się do tego, by zamiast skutków doraźnych widzieć te długofalowe?
Zawsze mówiłam swoim pacjentom, którzy tłumaczyli się „ale ja tak zawsze robię”, „ale to jest odruchowe”, że „Nie jesteś amebą”. Do tej pory to było „odruchowe”, bo nie uruchamiałeś swojego mózgu, w ogóle nie umiałeś się nim posłużyć. Ci ludzie, którzy nie myślą, stają się amebami - zamiast rozważyć długofalowe skutki swoich działań, muszą doznać tej chwilowej ulgi, choćby i zadając komuś ból. Działałeś jak ameba - aż przyszedł moment, w którym widzisz, do czego cię to doprowadza. Właśnie dlatego we wszystkich treningach radzenia sobie z różnymi problemami, nie tylko z agresją, zaczynamy od tego, że bierzemy tych 20 głębokich oddechów. Zatrzymujemy wszystko, co się dzieje. I zmuszamy się do myślenia.

CZYTAJ TAKŻE: Ewa Woydyłło: Jesteśmy narodem ćpunów. Koncerny wmawiają nam choroby i faszerują chemią

Od czego najczęściej uzależniają się dziś Polacy? Alkohol nadal jest na pierwszym miejscu?
Tak, nadal. Ale Polacy mają też tę swoją masową potrzebę posiadania racji, co prowadzi do bardzo wielu patologicznych wpływów na relacje z ludźmi. Muszą sobie zawsze powiedzieć: JA mam rację. To się wiąże z poczuciem wartości, które Polacy zbiorowo straszliwie potracili. Trochę pewnie dlatego, że dominująca u nas filozofia wychowania, głęboko zakorzeniona w katolicyzmie, opiera się jednak na zawstydzaniu. Co mówią głośno ludzie podczas mszy świętej, jednocześnie bijąc się w piersi? „Panie, nie jestem godzien, abyś...

...przyszedł do mnie” - tak?
No właśnie. Nie jestem godzien, nie jestem godna. Co to właściwie oznacza, gdy człowiek pada na klęczki i mówi „nie jestem godzien”? To jest odebranie mu poczucia wartości. Gdy ktoś to powtarza i powtarza bez większej refleksji, poddaje się odzieraniu z godności, zawstydzaniu. A potem „powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”. To Ty, Boże, to powiedz, a nie ja. To od Ciebie zależy stan mojej duszy, nie ode mnie. Naród, który tkwi w tym kościelnym paradygmacie, w sensie wręcz filozoficznym, nie ma szans, czy może prawa, mieć poczucia własnej wartości. Polacy naprawdę nie mają poczucia własnej wartości. W tym tkwi sedno naszych kompleksów narodowych. A w takiej sytuacji po to, żeby się choć trochę lepiej poczuć, trzeba kogoś uderzyć, obrazić, poniżyć. Bo dopiero wtedy widać, że to ja jestem sprawcą czegoś, że nie jestem niczym, że nie jestem niegodzien. Otóż jestem godzien, mogę cię skopać, mogę cię opluć i obrzygać, mogę na ciebie wyrzucić pomyje. Teraz to ja jestem kimś. Taki mechanizm nie działa w społeczeństwach, w których ludzie są równi - sama mogę tu wskazać nieźle mi znaną Islandię, to jest pod tym względem zupełnie inny świat. A u nas istotą społecznego bytu jest jednak to, że zawsze szukamy kogoś gorszego od nas samych. Bo jeśli nie ma kogoś, kto byłby od nas gorszy, to by już musiało oznaczać, że to ja jestem do niczego. Społeczeństwo islandzkie ma mnóstwo różnych problemów, ale na pewno nie ma tam tego hejtu, który wynika z tego, że abym ja się mogła lepiej poczuć, to muszę o kimś powiedzieć „gorszy sort”. Bo jeśli ktoś inny nie będzie tym gorszym sortem, to znaczy, że to może ja nim jestem. I że może nadal klęczę i mówię „Panie nie jestem godzien, abyś…” Tymczasem ja naprawdę potrzebuję jakiegoś choćby ułamka poczucia, że nie jestem gorszym sortem. A w Kościele wszyscy od samego początku mi mówią, że gdzieś na najbardziej elementarnym poziomie jednak jestem - bo „nie jestem godzien”. Powikłane to, ale to właśnie gdzieś tu tkwi bardzo głęboka istota tego, że Polacy się aż tak bardzo wzajemnie nie lubią.
Jest pani jedną z najlepszych specjalistek od uzależnień, terapeutką, która uczyła polskie społeczeństwo, czym jest alkoholizm. Ale dziś w odpowiedzi na pytanie o najpowszechniejsze polskie uzależnienia płynnie przechodzi pani nad alkoholem do zbiorowego braku poczucia wartości i jednoczesnej potrzeby posiadania racji. To naprawdę tak poważne problemy?
Naprawdę. Mamy z tym ogromny kłopot - to sprawia, że wyrzekamy się zdolności słuchania, rozmawiania, rozumienia się nawzajem. A przyczyny tkwią we wzorcach religijnych, kulturowych, w wychowaniu i edukacji. Prosty przykład, całkiem świeży - pewna znajoma uczennica dostała wraz z całą klasą zadanie „napisz, co sądzisz o postawie Wokulskiego”. Napisała, po czym dostała ocenę mierną, cała praca pokreślona. Poszła do nauczycielki zapytać, co zrobiła źle. „Nie słuchałaś, co mówię na lekcjach!” - to była pełna oburzenia odpowiedź. A powtórzmy - dotyczyła pracy na temat „napisz, co sądzisz”.

CZYTAJ TAKŻE: Ewa Woydyłło: Jesteśmy narodem ćpunów. Koncerny wmawiają nam choroby i faszerują chemią

Nauczycielka po prostu była pewna, że ma rację?
Oczywiście. Tymczasem ludzie, którzy są obsesyjnie skupieni na tym, żeby mieć rację, cierpią na pewien rodzaj upośledzenia. Oni się przestali uczyć! Odcięli sobie dopływ informacji, nowych faktów. Ten, kto mówi „ja mam rację”, nie chce się już niczego dowiedzieć, nie chce niczego nowego przyjąć do wiadomości. Tymczasem to u nas postawa powszechna tak bardzo, że uważamy ją za normę. Pamiętam moment, który był dla mnie rodzajem olśnienia. To było w pewnym pubie w Londynie. Siedziałam tam z polskimi przyjaciółmi, rozmawialiśmy po polsku o Powstaniu Warszawskim. Osobiście uważam, że powstanie było skazane na przegraną od początku, że nie można było liczyć na sojusz z Armią Czerwoną i że tym samym świadome wystawienie kilkuset tysięcy ludzi na śmierć było zbrodnią. Mniej więcej to właśnie mówiłam. I nagle zauważyliśmy, że przy sąsiednim stoliku siedzi i przysłuchuje się nam kilku starszych panów, wyglądających na pokolenie oficerów RAF czy Dywizjonu 303. Jeden z nich wstał i podszedł do naszego stolika. Zapytał po polsku, czy może się do nas przysiąść i dołączyć do rozmowy. Przez moment zapanowała konsternacja, spodziewaliśmy się awantury albo długiej całkowicie bezowocnej dyskusji. Tymczasem nasz gość powiedział, że jest bardzo ciekaw argumentów tak różnych od tych, do których przywykli oni w ciągu wielu lat dyskusji. I że po prostu chce posłuchać tej rozmowy. To był przedwojenny oficer, inteligent, pełniący zresztą różne ważne funkcje w kolejnych emigracyjnych rządach. Po prostu inna klasa kulturowa. On chciał przyjrzeć się naszemu rozumowaniu, wcale niekoniecznie się zgodzić i wcale niekoniecznie przekonać nas do przyjęcia jego argumentacji. On nie miał potrzeby posiadania racji. Takiej postawy w dyskursie powszechnie obecnym w naszym życiu publicznym praktycznie już nie widać, co zresztą dotyczy nie tylko polityki, ale i gotowania, szczepionek, wychowania i każdego możliwego tematu rozmowy. Każdy u nas chce mieć rację. Niepodzielną, bezwzględną i jednoznaczną. Problem tylko w tym, że zatracone poczucie własnej wartości od tego jakoś nadal nam nie wraca.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl