Natasza Urbańska opowiada o bolesnym doświadczeniu hejtu, wsparciu ze strony męża, talentach córki i występach w Krakowie

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Natasza Urbańska po raz drugi podejmuje próbę zaistnienia jako wokalistka pop. A nam opowiada o bolesnym doświadczeniu hejtu, wsparciu ze strony męża, talentach córki i występach w Krakowie

Trudno Panią poznać w teledysku do piosenki „Już nie pytam” w blond fryzurze. To symboliczne otwarcie nowego rozdziału w karierze?

Wiele rzeczy się na to złożyło. W 2017 roku skończyłam czterdzieści lat. To sporo zmieniło w mojej głowie, w moim podejściu do siebie i świata. Wszyscy tak się boją i bronią przed tą czterdziestką, a to tak naprawdę fantastyczny wiek. Ma się z tyłu głowy świadomość upływu czasu, ale z drugiej strony powstaje pytanie: „Co dalej?” I ta przyszłość może być ciekawsze niż przeszłość. Bo po czterdziestce jest się już w pełni dojrzałym, dokonuje się bardziej świadomych wyborów. Wszystko, co się wydarzyło wcześniej, pracuje na to, kim się jest teraz. Zmiana fryzury to znak, że jestem otwarta na nowe wyzwania i poważny zwrot w moim życiu i karierze. 

To słychać w nowej piosence, gdzie śpiewa Pani: „Nie muszę nic”. Co sprawiło, że jest Pani teraz tak pewna siebie?

Cała moja droga artystyczna i prywatna. Jestem matką, żoną, artystką od 23 lat na scenie. Zrealizowałam wiele projektów, spotkałam mnóstwo wspaniałych ludzi, doświadczyłam dużo fajnych i niefajnych sytuacji, z których musiałam wybrnąć i jakoś sobie poradzić. „Nie muszę nic” – to znaczy, że jeszcze bardzo wiele chcę, ale wybieram to, co naprawdę mi odpowiada. To poczucie, które ma się w głowie - i daje ono prawdziwy komfort tworzenia. Ma się bowiem wtedy świadomość, że nie musi się pędzić na złamanie karku, można wszystko robić na spokojnie, malutkimi krokami. Bo w moim życiu nie wszystko jest tak, że zapragnę tego – i hop, już jest. Najczęściej to są lata pracy, proces, który procentuje dopiero z czasem. Dlatego dziś już nic nie muszę, ale nadal bardzo chcę. 

„Już nie pytam” i wcześniejsza piosenka, „Na końcu” prezentują nowoczesne i taneczne brzmienia, odmienne do poprzednich Pani utworów z płyty „One”, które były bardziej tradycyjne. Dlaczego? 

Tak naprawdę „One” to był mój pierwszy krok poza moje musicalowe role. W teatrze zawsze wcielałam się w różne postaci i zakładałam różne kostiumy. To było dla mnie wygodne, ale też dzięki temu nauczyłam się wszystkiego: pracy na scenie, aktorstwa i śpiewu.  Na płycie „One” chciałam jednak zrobić swój pierwszy krok jako ja, Natasza Urbańska, nie kryjąc się za żadną maską. Teraz gdy sobie o tym myślę, nie wiem czy te cztery lata temu byłam na to gotowa. Trafiłam na świetnych muzyków z Janem Smoczyńskim na czele. Włożyliśmy w tę płytę dużo serca – dlatego jestem z niej dumna. Dzięki temu zrobiłam pierwszy krok poza teatr. Był on jednak trochę niezdarny, płyta wyszła może zbyt różnorodna, chyba nie umiałam się zdecydować co naprawdę chcę śpiewać. Stąd tamte piosenki  opowiadają  o różnych kobietach. Nie byłam jeszcze gotowa opowiedzieć wprost o sobie. 

Występy w musicalach pomagają czy raczej przeszkadzają w śpiewaniu nowoczesnych piosenek popowych?

To jest tak, jak gra w teatrze i gra w kinie: dwie różne bajki. Teatralne doświadczenia sprawiają, że zawsze chcę za dużo: zaśpiewać, zagrać, ubrać się, mieć pełny obrazek. Bo kiedy widzę jakiegoś artystę na scenie, który stoi sztywno przy mikrofonie i w ogóle się nie rusza, aż mnie korci, aby mu powiedzieć, żeby coś ze sobą zrobił. A to nie zawsze jest potrzebne. Muzycy, którzy teraz ze mną pracują, mówią: „Natasza, spokojnie, zdejmujemy emocje!”. (śmiech) Ale to też jest fajne – ta nowa sytuacja, w której stoję sama przy mikrofonie. Bo mogę pokazać zupełnie inne oblicze. 

Jakie wrażenie robią Pani piosenkarskie poczynania na mężu?

Przy pierwszej płycie byłam bardzo stremowana i trochę się bałam, jak mu się spodoba to, co. Ale muszę powiedzieć, że aranżacje Jana Smoczyńskiego bardzo przypadły mu do gustu. Miałam więc od męża fajny feedback: że wykonujemy dobrą pracę. To mi dodało pewności siebie. Teraz chwali mnie za  tekst do „Już nie pytam”. A o teledysku powiedział: „No, odważnie, odważnie”. Śledzi więc moje poczynania i czuję ogromne wsparcie z jego strony. Dzisiaj mam jednak dużo więcej odwagi i nie pytam go o wszystko, bo wiem, co i jak chcę robić. Tak było przy okazji teledysku do nowej piosenki – to był całkowicie mój pomysł.

Teledyski do „Już nie pytam” i „Na końcu” zbierają pozytywne opinie od internautów. To chyba miła odmiana po pamiętnym hejcie przy okazji premiery „Rolowania”?

Tak. To był trudny moment. Może trochę sama zawiniłam: nie przygotowałam swojego odbiorcy na taki szok. Do tego momentu kojarzyłam się z elegancką dziewczyną w cekinach, która śpiewa covery. A tu nagle – szokujący wideoklip. Nie przypuszczałam jednak, że zostanie ona tak odebrany. Jestem artystką musicalową, wcielałam się w przeróżne role: dzikie, szalone i kontrowersyjne. A tu nagle taka fala hejtu z każdej strony. To było okrutne. Trudno mi było złapać do tego dystans. Jak widać – potrzebowałam na to aż kilku lat. Ale otrzepałam się i z nową energią próbuję dalej. 

Co Pani pomogło znaleźć w sobie siłę, aby ponownie spróbować?

Musiałam odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest dla mnie najważniejsze: to, co ja sama czuję, czy to, co wypisują o mnie obcy ludzie. To dwa zupełnie nieprzystające do siebie światy. A przecież ja nie śpiewam po to, aby się komuś przypodobać, tylko dlatego, że mam w sobie taką wewnętrzną potrzebę. Chcę kreować rzeczywistość, a nie ulegać jej. Oczywiście chcę też, aby to, co robię, było jak najlepiej przyjmowane, ale zdaję sobie sprawę z tego, że hejt zawsze będzie. Są tacy, którzy bez względu na to, czy będę dobrze, czy źle wyglądać, będą mnie atakować.  Dlatego nie wolno się poddawać hejterom, bo nic nigdy w życiu nie zrobię. 

W dzieciństwie ćwiczyła Pani gimnastykę artystyczną. Duch sportowej rywalizacji pomaga Pani w takich sytuacjach?

Nie zawsze wygrywałam, choć dużo trenowałam. Chyba nie jestem stworzona do rywalizacji. Zawody zawsze mnie krępowały i nie umiałam sobie z tym poradzić. To ciśnienie „kto lepszy” sprawiało, że wszystko mi natychmiast wypadało z rąk. Ale lubiłam ćwiczenia, pracę nad sobą, systematyczność i obowiązkowość. Chciałam być mistrzynią świata – ale zawody mnie paraliżowały. Prawdziwą przyjemność z występowania odczułam dopiero w teatrze. Tam nie muszę z nikim rywalizować. To właśnie teatrze pierwszy raz uśmiechnęłam się publicznie. Wcześniej byłam zawsze stremowana i zestresowana, z oczami wbitymi w podłogę. Do tego źle się czułam w kostiumie, bo wiek dojrzewania jest krępujący dla dziewczynek. Dlatego nic mi tam nie pasowało. Ale byłam częścią Legii Warszawy i zależało mi, żeby dobrze wypaść. Dlatego ten sportowy duch został we mnie. Dzięki temu wiem, że nie zawsze się wygrywa i trzeba umieć sobie poradzić z porażką. 

Jak to możliwe, że w teatrze i na scenie muzycznej nie odczuwa Pani rywalizacji?

W teatrze cała grupa pracuje na wspólny sukces. Dlatego tu nie ma rywalizacji. Jeśli ktoś jest słabszy – to trzeba go zastąpić innym. Każdy musi sam pracować nad sobą. Gdy ktoś myśli, że już wszystko umie, jego miejsce zajmuje szybko inna osoba. I to mi odpowiada, bo to mnie nie rozbraja, tylko mobilizuje do pracy. Występuję w Teatrze Buffo już 23 lata. Tymczasem co roku przychodzą młode dziewczyny. I to jest dla mnie prawdziwa mobilizacja: muszę być w naprawdę dobrej formie, więc nie odpuszczam sobie. Ale dobrze to na mnie działa. 

Teatr Buffo to chyba dla Pani drugi dom?

To fantastyczne miejsce. Wspieramy się tam i kochamy. Spędzamy w nim czasem kilkanaście godzin dziennie. To wspólne próby, spektakle i wyjazdy. Niedawno byliśmy z całym zespołem, który liczy ponad pięćdziesiąt osób, w Korei Południowej. Spędziliśmy tam dziesięć dni, zagraliśmy cztery spektakle, przywieźliśmy Grand Prix festiwalu dla „Polity” i nagrodę dla mnie jako najlepszej aktorki. Chwalę się – ale to są naprawdę wspaniałe chwile. I cieszą one cały zespół, choć tak naprawdę ciągle się on mienia. Dochodzą nowe osoby – i ze starej ekipy tylko ja zastałam. Przyjmuję jednak młodych kolegów i koleżanki bardzo ciepło, starając się im pomóc odnaleźć się w teatrze, jak tylko mogę. Dzięki temu mamy zgrany zespół, który tworzy jedność. 

Jest Pani gwiazdą Teatru Buffo, do tego żoną dyrektora artystycznego. Nie tworzy to żadnych napięć między Panią a zespołem?

Relacje w teatrze są proste: wszyscy widzimy co kto umie. Nie ma więc tutaj żadnego oszustwa czy forowania. Kiedy ktoś czysto i pięknie śpiewa, to dostaje rolę, choć dopiero akurat do nas przyszedł. Tak bywa – w teatrze nie ma demokracji i wszyscy musimy się z tym pogodzić. Dlatego czasem są przykre i trudne sytuacje, ale dają one nam wszystkim solidnego kopa do pracy nad sobą. Kto nie daje rady, musi sobie zadać pytanie: „Może nie jestem stworzony do zespołu?”. Mieliśmy takie talenty, które w teatrze kompletnie się zamykały, bo nie umiały współpracować z innymi. I musiały odejść. Ale są też osoby, które fantastycznie się odnajdują, trzeba im tylko dać trochę czasu, by mogły się oswoić i rozwinąć skrzydła. 

To prawda, że mąż wymaga od Pani więcej niż od pozostałych członków zespołu?

Dzięki Bogu! U nas teatrze jest tak, że kiedy Janusz nie zwraca na kogoś uwagi, to znaczy, że nic z niego nie będzie. A jeżeli cały czas próbuje się do kogoś dobić i ciągle coś od niego chce, to wiadomo, że widzi w tej osobie potencjał. Dlatego mam nadzieję, że również ode mnie zawsze będzie chciał jeszcze więcej i jeszcze bardziej. Zresztą sama już widzę po sobie po tylu latach pracy, jak dużo się nauczyłam, a jak wiele mam jeszcze do zrobienia i poprawienia. Mam już pomysł na nowy spektakl taneczny, ale cieszę się, że mam też życie poza teatrem – płytę i koncerty. To wnosi dużo fajnego powietrza i tworzy dobrą relację między mną a Januszem. W teatrze nie chcę bowiem nigdy przekraczać granicy profesjonalnej współpracy i okazywać przy zespole, że jestem żoną dyrektora. Kiedy coś nie pójdzie, dostaję taki sam ochrzan jak inni. (śmiech) 

Przenosicie napięcia z pracy do domu?

Cóż – jesteśmy ludźmi, dlatego siłą rzeczy jakieś rzeczy zostają. Próbujemy jednak oddzielać te światy, choć nie zawsze to wychodzi. (śmiech) To zresztą działa w obie strony. Czasem przychodzisz do teatru, zmęczony, chory lub wkurzony i musisz zostawić to wszystko w szatni, aby nie wpływało na naszą pracę. Dzisiaj mamy już jednak z Januszem na płaszczyźnie zawodowej i prywatnej partnerski układ: nie spieramy się, a raczej dyskutujemy. Z natury jestem dyplomatką, więc uspokajam i tonuję nastroje. Pracując i żyjąc ze sobą tyle lat, wypracowaliśmy sobie własną metodę na stresujące sytuacje. 

A jak się Pani podobało w krakowskim Teatrze Variete?

Byłam pod ogromnym wrażeniem, jak wspaniale został ten budynek przystosowany dla sceny muzycznej. Świetna scena, zaplecze i fantastyczna widownia. Początkowo trochę się bałam. „O, przyjechała z Warszawy do Krakowa, to zobaczymy, co ona nam tu pokaże” - myślano pewnie. Miałam ogromny stres. Tym bardziej że dostałam tę rolę na przekór sobie. Namawiał mnie na nią Janusz, namawiał dyrektor Szydłowski, a ja uparcie twierdziłam, że nie jestem „legalną blondynką”. Dlatego zaproponowałam Basię Kurdej-Szatan. Był jednak problem z terminami - i Janusz mówi: „Natasza, musisz przyjechać, będziesz grała z Basią na zmianę!”. Zagrałam. Wbrew pozorom farsa to trudna forma. Łatwiej jest wzruszyć widza, niż zagrać wiarygodny żart. To było też duże wyzwanie wokalne. Dzisiaj wspominam bardzo dobrze ten spektakl - i nie wiem, co mi się bardziej podobało: krakowski Rynek czy próby w teatrze (śmiech).

O swej roli w musicalu „Polita” powiedziała Pani, że była „wymarzona”. Jak się pracuje w spektaklu będącym aktorskim spełnieniem marzeń?

Ja przez wiele lat dojrzewałem pod okiem dwóch Januszów: Józefowicza i Stokłosy. Do dziś pamiętam ich rozmowy, kiedy zaczęli planować „Politę” i zastanawiać się kogo zaprosić na casting do roli Poli Negri. Ja w ogóle nie byłam brana pod uwagę. Dopiero po kilku latach, kiedy scenariusz zaczął dojrzewać, Janusz mówi: „Natasza, ten spektakl jest dla ciebie”. „Jak to?” – zapytałam zdziwiona. „To teraz do roboty” – powiedział w końcu Janusz. Zrobiłam wtedy wszystko, aby go nie zawieść. Gdybym temu nie podołała, to byłby koszmar. pracuję nad tym spektaklem cały czas. To przedstawienie, które pokazaliśmy sześć lat temu, jest jednak zupełnie inne niż to, które wystawiamy teraz. „Nie graj tego tak” – mówi Janusz. „Jak to? Przecież miesiąc temu mówiłeś inaczej” – ja na to. I tak cały czas. (śmiech) Żartujemy sobie z tego, ale to jest fajne, bo te zmiany wymuszają na nas wszystkich nieustanny rozwój. „Polita” jest więc dla mnie najpiękniejszą, ale i najtrudniejszą rolą. 

„Polita” w Polsce nie spotkała się z dobrym przyjęciem, natomiast za granicą wzbudziła entuzjazm i przyniosła nagrody. O co chodzi?

(śmiech) No bo w takim kraju żyjemy. Całe szczęście negatywne recenzje nie miały przełożenia na frekwencję. Ludzie przychodzili i przychodzą do dzisiaj. Mamy stojące owacje mimo, że dzisiaj gramy „Politę” w skompresowanej formie na małej scenie Teatru Buffo a nie na Torwarze. A tam mieliśmy samolot, samochody, konie, wszystko było zrobione z wielkim rozmachem. Dziś ten spektakl ma bardziej aktorski wymiar. Niedawno przyszła do mnie znajoma, też aktorka, i wzruszona mówi: „Kiedyś widziałam „Politę” na Torwarze, ale teraz bardziej to przeżyłam”. Cieszy mnie, że ten spektakl nadal tak na ludzi działa. Poza tym jest w 3D – a ja wierzę, że to technologia przyszłości w teatrze i musicalu. 

A jak Pani wspomina słynne „Metro”?

To jest fenomen. Niedawno robiliśmy trasę po największych halach koncertowych w kraju. Na spektakle przychodzą nasi dawni widzowie ze swoimi dziećmi i wspólnie ze łzami w oczach oglądają spektakl. Chociaż w przedstawieniach w Teatrze Buffo już nie gram, kiedy jedziemy w Polskę, nie mogę sobie odmówić występów. Dostarcza mi to mnóstwo pozytywnej energii! 

Mówi się o filmowej ekranizacji „Metra”.

To prawda. Janusz ma już kilak wersji scenariusza. Ale od pomysłu do realizacji jest długa droga. Właśnie wróciliśmy z Moskwy ze „Święta Musicalu”, bo  „Metro” było pierwszym musicalem w Rosji wystawionym osiemnaście lat temu. Tam zawsze fajnie się nam pracuje. 

Nie myślała Pani, aby wyjechać z Polski i robić karierę za granicą, choćby właśnie w Rosji?

Oczywiście, że były takie plany. Musiałabym się jednak zdecydować: albo tu, albo tam. A szkoda było mi rezygnować z pracy w Teatrze Buffo. To nasze miejsce. Pierwszy prywatny teatr w Polsce. Gdybyśmy wyjechali na stałe, musielibyśmy zrezygnować z tego zespołu, który Janusz stworzył. A nie potrafimy i nie chcemy tego robić. 

Od czasu „Bitwy Warszawskiej” z 2011 roku nie zagrała Pani w żadnym filmie kinowym. Odpuściła Pani karierę na dużym ekranie? 

Zaczęło się od telewizji: najpierw wystąpiłam w „Fali zbrodni”, a to otworzyło mi drogę do „Jak oni śpiewają”. Stanęłam wtedy na rozdrożu. Co wybrać? Zwyciężył teatr, ale kiedy przyszła propozycja „Bitwy Warszawskiej”, bardzo się ucieszyłam. Mogłam współpracować ze wspaniałymi artystami. To była fantastyczna przygoda. Czy się powtórzy w przyszłości? Trudno powiedzieć. Miałam kilka propozycji filmowych z Rosji, ale odrzuciłam je, bo byłam w próbach do „Polity”. Bardzo bym chciała jednak zagrać w kinie – przede wszystkim w filmie muzycznym. Niestety: takich się ostatnio nie kręci. A te musicale, które powstają obecnie, bardzo mocno odbiegają od tego, co robiło się 50 lat temu. 

Przy wszystkich swych zajęciach zawodowych nie zapomina Pani o rodzinie. Pani córka ma już 9 lat. Jak widzi Pani jej przyszłość?

Kalina uwielbia śpiewać. Ponieważ sama od dziecka chodziłam na gimnastykę artystyczną, też chciałam ją zapisać, ale Janusz stanowczo się sprzeciwił, twierdząc, że to ją „pozamyka”. Dlatego pozwalamy jej próbować różnych rzeczy. Bo ona nie jest takim charakterem jak ja: że wchodzi w coś na sto procent. Raczej woli troszkę tego, troszkę tamtego. Kiedy pojechaliśmy z „Politą” do Korei i jedna z młodych aktorek nie mogła być z nami, to właśnie Kalina zaśpiewała małą Polę Negri. Zmobilizowała się – i zawodowo sobie poradziła pierwszy raz na scenie. Fajnie się z nią pracowało. Ale co będzie dalej – przekonamy się w przyszłości. 

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Natasza Urbańska opowiada o bolesnym doświadczeniu hejtu, wsparciu ze strony męża, talentach córki i występach w Krakowie - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl