Marcin Dorociński - pitbull z miasteczka

Rozmawia Hubert Musiał
W pamięć widzów zapadł jako policyjny twardziel. Poza ekranem Marcin Dorociński jest kochającym synem i tatą. W rozmowie z Hubertem Musiałem opowiada o trudnych relacjach ojców i synów.

Jako aktor robi wszystko, żeby nie dać się zaszufladkować. W kręconym właśnie filmie Saramonowicza i Koneckiego "Idealny facet dla mojej dziewczyny" (premiera w styczniu 2009), by zerwać z wizerunkiem twardziela, gra kompozytora muzyki sakralnej. Poza filmowym planem - jako ojciec - chce wychować niespełna dwuletniego Stasia i zaledwie tygodniową Janinę na dobrych ludzi. Tak jak kiedyś wychował go jego ojciec.

Twierdzi Pan, że jest kiepskim materiałem na idola. Zamiast skandalizować i włóczyć się po bankietach, Pan pracuje. I to tak intensywnie, że wraca późno do domu i zasypia nad scenariuszami. Jakim więc jest Pan materiałem na ojca?
Daję radę, a przynajmniej chciałbym w to wierzyć (śmiech). Tak naprawdę kiepski pod względem czasu spędzonego ze Stasiem był tylko ubiegły rok. Przejeżdżałem z jednego filmowego planu na drugi. Byłem naprawdę zmęczony. Siadły mi baterie. Pociesza mnie to, że w zawodzie aktora praca przychodzi falami. Na przykład po urodzeniu Staśka przez kilka miesięcy nie grałem i robiliśmy przy nim z żoną na cztery ręce przez 24 godziny na dobę.

Przewijał go Pan i karmił?
Przejmowałem go o szóstej nad ranem. Brałem na ręce, karmiłem i przewijałem. Razem kibicowaliśmy naszym, bo były wtedy mistrzostwa świata w siatkówce i piłce ręcznej. Chciałbym wierzyć, że to, co mu wtedy dałem, wystarczyło mu na kolejnych dziewięć miesięcy, kiedy to z kolei miałem dużo pracy i w domu tylko sypiałem.

Nauczyło to Pana czegoś czy może w ten sposób próbuje Pan tylko wytłumaczyć mniejszą liczbę propozycji?
Nic z tych rzeczy. Mam ten komfort, że mogę sobie wybierać role. Po prostu staram się trochę odpuścić, żeby się nie rozpuścić w kolorowym świecie popularności. Po pół roku czegoś takiego traci się chęci.

Do czego?
Do wszystkiego - do pracy, do życia. Marzy się tylko o tym, żeby wrócić do domu, do żony, dzieci. Chciałbym, żeby rola okupiona tak ciężką pracą była dla mnie wyzwaniem. Co nie zawsze zdarza się w pracy przy serialu. W przypadku "Pitbulla" najpierw powstał film i zupełnie inaczej trzeba było się przygotowywać do roli - bardziej intensywnie. Dzięki temu traktuję go jak swoje dziecko. Zostawiłem tam na planie serce, nerwy, pot, łzy...

I ząb...
I ząb (śmiech).

Do "Pitbulla" spiłował Pan jedynkę, przed "Boiskiem bezdomnych" częściej zaglądał Pan do kieliszka, aby - jak to Pan ujął - nadać twarzy naturalną opuchliznę. Nie szkoda zdrowia?
Szkoda, ale kręci mnie to, żeby się zmieniać. Fizycznie i psychicznie. Póki mogę, eksperymentuję.

Przy tak głębokim zaangażowaniu pewnie zdarza się Panu przynosić pracę do domu.
Jeżeli nie traktujesz swojej pracy po łebkach, wkładasz w nią serce, zawsze trochę jej w tobie zostaje. Ale nie może tak być.

Zgoda: nie może, ale czy się nie zdarza? Nie zdarzyło się Panu powiedzieć do Stasia głosem Despera z "Pitbulla"?
Aż tak to chyba nie. Zresztą to wszystko, co jest w moich bohaterach, jest również we mnie. Rola aktora polega na tym, żeby to odnaleźć i uwolnić z siebie przed kamerą albo na scenie. Skoro to jest we mnie i się ze mnie wydobywa, to siłą rzeczy może się przytrafić w domu. Nie należy jednak do tego dopuścić.

Nawet wtedy, kiedy ojciec jest zmęczony po całym dniu pracy, a syn płacze?
Szczególnie wtedy. To okropny stan. Przeszedłem przez to wiele razy i dlatego staram się nie przynosić pracy do domu, bo mam w życiu na tyle fajnie, że mogę to wszystko wyrzucić z siebie w pracy. Aktorstwo to zawód okropny i okrutny, ale też cudowny, bo można sobie pofolgować.

Co zawdzięcza Pan ojcu?
Mój ojciec to bardzo porządny człowiek. Z zasadami, o bardzo silnej wierze. On zawsze mówi, że trzeba robić, a nie o tym mówić. I to mi wpoił. Nauczył mnie, że nic mi się od życia nie należy, że trzeba bardzo ciężko pracować, a i tak nie wiadomo, czy spotka mnie za to odpowiednia zapłata. I że pewnych rzeczy po prostu nie wolno robić.

Jakich?
O tym traktuje 10 przykazań. A tak jednym zdaniem: chodzi o to, żeby nie zrobić krzywdy drugiemu człowiekowi. Nie tylko fizycznej. Nie można nikomu zrobić świństwa, inny człowiek nie może nigdy przez ciebie płakać. Tłumaczył, że zawsze trzeba się pochylić nad słabszym. Że trzeba bardzo silnie wierzyć.

I nigdy nie korciło Pana, żeby przejść na bardziej lekkomyślną stronę mocy?
Chciałbym, żeby mi odwaliło, ale nie umiem tak lekko, łatwo i przyjemnie. Za dużo mam rzeczy na głowie. Jestem odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale też za swoją rodzinę. To też zawdzięczam ojcu, podobnie jak punktualność.

A metody? Trener Hubert Wagner na przykład nauczył syna porządku, wyrzucając mu pokój za okno.
Tak... To się też zdarzało, ale nie chcę o tym mówić. Nasza rozmowa jest zbyt krótka, by udało nam się odkryć wszystkie niuanse stosunków ojca i syna. Bo choć czasami było źle, choć dostawało się w skórę albo kulała sfera emocjonalna, to po latach i tak jestem mu bardzo wdzięczny za to, jak mnie wychował. Wtedy mogłem się z nim nie zgadzać, ale teraz dziękuję mu, że tak mnie ukształtował. Choć i tak parę rzeczy zrobiłem tacie wbrew i parę osób przeze mnie płakało. Bardzo tego żałuję, ale życie wciąż trwa i możemy umacniać naszą więź.

Powiedział Pan: "Kulała sfera emocji". Brakowało Panu ojcowskiego ciepła?
Nic z tych rzeczy. Tata jest bardzo wrażliwym człowiekiem, ale trzyma emocje na wodzy. Dlatego gorzej nam wychodziły rozmowy o uczuciach. Mój ojciec był kowalem i zawiesił mi nad głową swój młot zasad.

To samo chce Pan przekazać Stasiowi?
Tak, ale...

Ale w innej formie?
Forma to jest do babki z tuleją (śmiech). (Tak brzmi dzwonek w komórce Marcina Dorocińskiego, kilkakrotnie przerywający nam rozmowę - przyp. red.). Ja jestem trochę innym człowiekiem niż mój ojciec. Uważam, że poczuciem humoru i bezpośredniością można wiele załatwić. Mój tata miał silne ręce i dużo nimi pracował, a nie gadał. W kwestii wychowania Stasia tak jak on chcę iść prostą drogą. Może tylko odrobinę lżejszą.

Mniej chłodną?
Nie tak twardą. Tacie mało trzeba, żeby się obruszył. Ma duże poczucie humoru, ale nie na swój temat. Mnie obrazić jest bardzo trudno, bo nie ma sensu się gniewać o pierdoły. Pamiętliwy jestem tylko w kwestiach podstawowych. Jestem niespotykanie spokojnym człowiekiem i, jak mawiał Christian Slater w filmie pod takim właśnie tytułem, można mi na język nadepnąć.

W takim razie o co warto walczyć i za co się obrażać?
O to, żeby inny człowiek przez ciebie nie płakał. Z różnych powodów. Bo ludzie są dla mnie najważniejsi. Nie role, nie sława, ale ludzie.

A samochody? Jak często zmienia Pan auta?
Bardzo często. Średnio raz na rok.

Nie zżywa się Pan z nimi?
Trochę, ale to tylko maszyny. Z jednej strony mnie pociągają, z drugiej jednak nie spotkałem jeszcze samochodu, który by mnie w sobie rozkochał. Ja też jestem strasznie praktyczny. Zmieniam te auta, bo rodzina się powiększa. Ciągle myślę o innych. Dla mnie samochód jest ważny, bo wiem, że będę nim jechał z kimś. W dzieciństwie miałem takie sny, w których byłem kierowcą autobusu. Jeździłem krętymi, wąskimi ulicami, pod wiaduktami. Było tak nisko, że czasami urywało dach. Kiedy dziś sobie o tym przypominam, myślę, że ten autobus i pasażerowie byli metaforą mojej odpowiedzialności za innych.

Kupuje Pan używane wozy. Lubi Pan w nich podłubać?
Z samochodami jest tak jak z wędkarstwem. Nie umiem łowić i sam nigdy nie poszedłbym nad rzekę. Ale z przyjacielem albo bratem, którzy wyjaśnią mi, jak łowić, żeby złowić, czemu nie? Pewnie gdybym miał kogoś, kto wprowadziłby mnie w magiczny świat mechaniki samochodowej, to mógłbym w niego wsiąknąć. Ja po prostu lubię być wśród ludzi. Bardzo lubię ludzi. Jestem taką emocjonalną złotą rączką. Nie lubię, kiedy ludzie są smutni, kiedy płaczą, i staram się im pomóc. Nie mówię też tego po to, żeby się chwalić. Czasami to przerąbane mieć taką cechę.

Jest Pan nastawiony nie na to, żeby brać, ale żeby dawać innym. Nie ma Pan w ogóle czasu dla siebie. Ma Pan jakąś pasję poza pracą?
Samochody, piłka nożna - tylko i aż tyle. Na co dzień jestem nudny i niepozorny. Ale kiedy są wyzwania, można sobie poszaleć. I złym, i dobrym emocjom można dać ujście. Tak jak z piłką nożną. Kiedy wchodzę na boisko, strasznie dużo krzyczę, biegam, przeżywam. Chciałbym, żeby wszyscy tworzyli jedną drużynę. Wtedy wiem, co zrobić, i za każdego czuję się odpowiedzialny. Lubię to. I chciałbym, żeby wszyscy zostawili na murawie pot i - metaforyczną - krew. Na boisku, tak jak i na planie, nie ma przebacz.

A w życiu?
A w życiu najważniejsze jest, aby nikt przez ciebie nie płakał.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl