Mój przyjaciel pies. O tym, jak czworonogi zmieniają nasze życie [REPORTAŻ] [WIDEO]

Anita Czupryn
Andrzej Halicki kocha dogi
Andrzej Halicki kocha dogi Fot. archiwum prywatne
Niezależnie od profesji, płci czy wieku, zainteresowań, czy stanu konta są ludzie, których łączy jedno - miłość do psów. Właściciele psów są zgodni co do tego, że hasło: „Pies najlepszym przyjacielem człowieka” wciąż jest aktualne.

Dom, w którym nie ma psa, jest pusty, a ludzie, którzy nie kochają psów muszą mieć jakąś skazę w charakterze - mówi Aleksandra Jakubowska, była dziennikarka, rzeczniczka dwóch rządów, polityk. Nic więc dziwnego, że wszelkiej maści osoby publiczne, w tym również politycy pod każdą szerokością geograficzną i w każdym kraju tak chętnie fotografują się ze swoimi pupilami i lubią o nich opowiadać w wywiadach. Doskonale zdają sobie sprawę, że nic tak nie ociepli wizerunku, jak domowy zwierzak. Ba, aktorzy powiadają nawet, że granie w filmie, w którym występuje zwierzę, dla aktora oznacza jedno - to nie on będzie gwiazdą tej produkcji.

Historie ludzi i psów. Zapowiedź reportażu

Źródło: polskatimes.pl/x-news

O najsłynniejszych polskich psiakach, czyli tych, które należą do prezydenckich par, dziennikarze pisali już wielokrotnie, a psy te na dobre znalazły swoje miejsce w historii. Wyborcy ze szczegółami poznali więc historię słynnej Saby prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, która nawet podczas oficjalnych uroczystości była honorowym gościem prezydenckiej pary, a funkcjonariusze BOR wozili ją limuzyną na spacery. Ze słabości do psów znani też byli Maria i Lech Kaczyńscy, z którymi w Pałacu Prezydenckim mieszkała suka Lula i szkocki terier Tytus, zwany nieoficjalnie „tyfusem”, że względu na swoje groźne zachowanie. Ale, przyznać trzeba, że to Tytus z pewnością przyczynił się do nawiązania serdecznych stosunków między polską a amerykańską parą prezydencką, kiedy do Juraty, gdzie w wakacje przebywał Lech Kaczyński z żoną, przybyli Laura i George Bushowie i kiedy okazało się, że amerykańska para prezydencka też ma szkockiego teriera. Kiedy Tytus zakończył swój żywot, rozpisywały się o tym nie tylko bulwarówki, ale też na stronach internetowych Kancelarii Prezydenta pojawiła się stosowna notka.

Anna i Bronisław Komorowscy mieli Drakę - cocker-spanielkę, którą dostali w prezencie od znajomych z Budy Ruskiej.

Dom, w którym nie ma psa, jest pusty, a ludzie, którzy nie kochają psów muszą mieć jakąś skazę w charakterze

Z tej tradycji wyłamuje się trochę obecna para prezydencka, bo choć publicznie wiadomo, że obecna pierwsza dama Agata Kornhauser-Duda ma wielką słabość do psów, to wiadomo też, że same psy nieszczególną sympatią darzą prezydenta Andrzeja Dudę. Stąd też nie słychać teraz o czworonożnym mieszkańcu w Pałacu Prezydenckim. Psami chwalili się też premierzy - Józef Oleksy, Leszek Miller, czy Donald Tusk, ale też i zwykli posłowie. O Andrzeju Halickim, polityku Platformy Obywatelskiej pisano, że w swojej psiej miłości poszedł chyba najdalej, prowadząc hodowlę niemieckich dogów, które biorą udział w prestiżowych międzynarodowych wystawach. To dla nich państwo Haliccy opuścili stolicę, aby pod Warszawą znaleźć miejsce, które dla psów byłoby komfortowe. Ale też Andrzej Halicki podobnie jak Ludwik Dorn bywał ze swoimi pupilami w Sejmie.

Aleksandra Jakubowska, która w tej historii występuje jako właścicielka Holly - owczarka niemieckiego, ma też psiego adoratora w postaci spaniela Frania (oficjalne imię: Goldie), który co prawda mieszka po sąsiedzku u jej teściowej, ale na lato przeprowadza się do synowej. - To pies rozdarty pomiędzy dwa domy i dwie kobiety - mnie i moją ukochaną teściową i zdradza jedną z drugą - śmieje się Jakubowska. Matka męża Aleksandry Jakubowskiej dostała od nich Frania w prezencie, który miał być jednocześnie plastrem na strapione serce po stracie wcześniejszego spaniela Kreta. - Mama bardzo przeżyła jego śmierć, przywieźliśmy jej więc maleństwo w postaci złocistego Frania. Miał wtedy dwa miesiące.Zimą Franio trzyma się raczej swojego pierwszego domu, ale kiedy następuje lato i domy otwierają na oścież swoje podwoja, Franek przeprowadza się do Aleksandry Jakubowskiej. - Chodzi za mną krok w krok. Ja do łazienki - on do łazienki. Ja na górę - on na górę. Ja na dół - on na dół. Jest zazdrosny, warczy na moją sukę Holly, a kiedy próbuję się zdrzemnąć, to kładzie się przy kanapie i pilnuje, aby nikt się do mnie nie zbliżał - opowiadał była posłanka. Holly zaś trafiła do domu państwa Jakubowskich po śmierci ich ukochanej Malty . To jeden ze sposobów na ból po stracie pupila - dać dom nowemu psu. Holly miała 3,5 miesiąca, ale urodziła się w rocznicę ślubu swoich nowych właścicieli. To był dobry znak dla rodzącej się więzi. - Mąż w samochodzie nie pozwala dziecku pić i jeść, ale kiedy jechaliśmy z Holly, to mogła wszystko. Słowa nie powiedział - śmieje się Aleksandra Jakubowska. Holly, kiedy się cieszy, jest zadowolona, chodzi krokiem defiladowym. Miała 3,5 miesiąca, kiedy jej pani postanowiła, że pójdą do szkoły, aby Holly ułożyć. - Wszystko było fajnie, dobrze się spisywała do momentu, kiedy zaczęliśmy uczyć się komendy „Zostań”. Wszystkie psy zostawały, a moja - w życiu! Jak tylko odchodziłam, natychmiast wstawała i biegła za mną. Instruktor stwierdził, że nie widzi naszej przyszłości w tej szkole i nas z niej relegowano. Choć edukacji nie zakończyła, Holly ma dar przewidywania tego, co się może wydarzyć. Niczym barometr przewiduje burze, zanim jeszcze niebo rozedrze pierwszy błysk czy grzmot. Chowa się wtedy w swoje miejsca, na które w domu mówi się „biuro Holly”, a wtedy wiadomo - będzie burza. Podobnie było, gdy na Aleksandrę Jakubowską miały spaść jakieś kłopoty - Holly, która zwykle śpi na dywaniku przy jej łóżku, w takich momentach kładła się do jej łóżka, przytulała i zasypiała trzymana za łapę.
W rodzinnym domu Aleksandry Jakubowskiej zawsze były psy - dobrze pamięta kundelki Kajtusia i Dżetusia. - Jak już się wyprowadziłam i przez 10 lat mieszkałam w wynajmowanych w Warszawie mieszkaniach, marzyłam, że jak będę miała swój dom, to będzie w nim pies. I tak się stało - opowiada. Pracowała wtedy w Radiu Kolor, po słynnym wyjściu z TVP i zabraniu swojej torebki, kiedy koleżanka z radia podarowała jej suczkę - szczeniaka owczarka niemieckiego. Suczka dostała imię Malta. - To było tuż przed Bożym Narodzeniem, początek lat 90. - wspomina Aleksandra Jakubowska. - Ledwo wprowadziliśmy się do wybudowanego domu w Podkowie Leśnej. Po Maltę pojechałam małym fiatem. Powiedziałam jej: „Jesteś moja”. Była u nas 13 lat i była psem niezwykłym. Niezwykle mądra, rozmawiałam z nią jak z człowiekiem, z tą różnicą, że Malta nie odpowiadała. Jak chciała dostać ciasteczko, stawała na łapach i śpiewała. Była też niezwykle czujna - wystarczyło, że Aleksandra Jakubowska podniosła się z fotela, już była przy niej. - Stąd też w naszym domu zrodziło się powiedzenie: „Tak, tak, pani jedzie do Szczecina”, bo Malta bardzo przeżywała każdy mój wyjazd. Powiedzenie zresztą jest aktualne do dziś, bo kiedy syn pyta mnie, gdzie jadę, odpowiadam: „Do Szczecina” - opowiada była polityk.

Źródło: polskatimes.pl/x-news

Kiedy została szefową gabinetu politycznego premiera Leszka Millera Malta zachorowała. Lekarz spaprał operację i znalazła się na krawędzi życia i śmierci. Wtedy szefem resortu rolnictwa był Wojciech Olejniczak, Jakubowska poprosiła go więc o pomoc w znalezieniu dobrego lekarza. Polecił klinikę SGGW. - Trwa posiedzenie Rady Ministrów, premier Miller mówi coś do mnie, a ja jestem nieprzytomna. Mówię: „Co mnie to obchodzi, mój pies umiera!” Ale w tej klinice ją odratowano. Malta dożyła 13 lat i zapadła na raka płuc. Nie miała szans na przeżycie.

- Wtedy podjęłam decyzję: „Usypiamy”. To jeden z najstraszniejszych momentów. Byłam przy niej do końca, pożegnamy się, wycałowałam ją w pysk i zalana łzami, wyszłam do poczekalni. Widzę, siedzi tam równie zapłakana pani, która właśnie musiała uśpić kota. I ta pani mówi do mnie: „Ja panią znam, ale pani mnie nie zna. Papałowa jestem”. I tak poznałam wdowę po generale Marku Papale - mówi Aleksandra Jakubowska.

O tym, że posiadanie psów sprzyja też tworzeniu się nowych więzi i przyjaźni pomiędzy ludźmi przekonał się też prof. Ryszard Bugaj, a może bardziej jego żona, bo jak sam mówi, tak naprawdę psy w jego życiu pojawiły się wraz z pojawieniem się żony. Choć z psami miał kontakt od zawsze. - Pierwszy, którego wspominam z wielką sympatią, to pies dziadka. Dziadek był niewielkim rolnikiem na Mazowszu, miał Bobika. Bobik był duży, czarny i kudłaty i nieprawdopodobnie inteligentny. Nigdy później nie spotkałem już tak mądrego psa. W pamięci została mi scena, kiedy Bobik w obejściu pilnował małych kaczaków. Kiedy pisklę próbowało wyjść poza obejście, to Bobik podchodził, warczał, po czym chwytał ptaszę delikatnie w pysk i przenosił do środka - opowiada. Ryszard Bugaj miał potem już własne psy, które, jak mówi, niekoniecznie były przydatne w gospodarstwie rolnym. Jak na przykład pekińczyk, który upodobał sobie kury babci. Taki za nimi ganiał, że trzeba było go od babci zabrać. - Lubię zwierzęta, ale o mojej żonie trzeba powiedzieć więcej, niż tylko lubi. Mieliśmy więc psów wiele. Żyjemy już dość długo, a psy odchodzą wcześniej, co zawsze jest bardzo trudnym momentem - opowiada. Wspomina też historię z 13 grudnia, z pierwszej nocy stanu wojennego w Polsce. - Mieszkaliśmy wtedy na Żoliborzu, przez ścianę z rodzicami mojej żony. Do mieszkania weszli uzbrojeni panowie, którzy chcieli mnie internować. Nasz pies Ciapek dał im srogi odpór - śmieje się prof. Bugaj.
W tej chwili w domu Ryszarda Bugaja są trzy psy - dwie suczki jamniczki, ale bez rodowodów - podkreśla. To mama i córka, już wiekowe, u kresu życia. Córka ma porażenie tylnych nóg i w ogóle nie chodzi, trzeba ją nosić, a matka - 16-letnia suczka nie daje już rady sforsować schodów i też trzeba ją nosić. - Podarował nam ją sąsiad, który jest dekarzem. Przyszedł do nas ze szczeniaczkiem i mówi: „Słuchaj pan, znalazłem tego psiaka tam gdzie pracuję, oni go kartoflami karmią. Bierzesz pan?” Powiedziałem: „Zapytam żonę”, choć odpowiedź z góry znałem - mówi prof. Bugaj. Obydwie suczki były częstymi pacjentkami lecznic weterynaryjnych. - Koszty leczenia psów są w Polsce dość wysokie, chociaż w naszym przypadku były obniżone, bo żona zaprzyjaźniona jest z lekarką weterynarii, z którą razem ćwiczy jogę.

Trzeci pies rodziny Bugajów to Burek. Zastąpił sukę owczarka alzackiego, która odeszła po długiej chorobie. - Z Burkiem, uroczym i bystrym kundlem średniej wielkości jest taka historia: żona zobaczyła jego zdjęcie w internecie. Miała go pani, która zajmuje się ratowaniem szczeniaków. Pani ta przywiozła nam malutkiego Burka, którego znalazła na wysypisku śmieci. Burka trzeba było wysterylizować, zaczipować i jest w świetnej formie.

Życie z psami oznacza dobrą organizację. Ale jest też coś jeszcze - dzięki psom ludzie poznają nowych ludzi. - Jest coś na rzeczy. Moja żona zaprzyjaźnia się z ludźmi przez psy - mówi Bugaj.

Życie z psem to też wielka lekcja na temat tego, jak cieszyć się życiem, codziennością, jak się rozluźnić, jak nie myśleć o problemach. Przebywanie i obserwacja zwierząt dają szerszą perspektywę na świat, zwłaszcza ten, który wcześniej wydawał się tak niedostępny, że nawet go nie zauważaliśmy. To świat przyrody. Psy są naszym pośrednikiem. - Chodzę na spacery do lasu w Podkowie leśnej, albo do najmniejszego rezerwatu przyrody w Polsce, zwanego „Parów Sójek”, bo rzeczywiście sójki upodobały sobie to miejsce nieprawdopodobnie, ale jest też mnóstwo innych ptaków i leśnych zwierząt. To wspaniały kontakt z przyrodą - potwierdza profesor Bugaj.

Całe życie z psami - tak można powiedzieć o znanej stylistce fryzur Sylwi Habdas. - Nigdy się nie bałam psów, w dzieciństwie na twarzy często miałam liszaje, bo każdego napotkanego na ulicy psa musiałam wycałować. Żaden nigdy nie zrobił mi krzywdy - opowiada. Dziś ma własny salon fryzur na Mokotowie, jeździ też na sesje zdjęciowe z gwiazdami, ale jej dwie suczki Mania i Tessi - beagle, są niejako stałym elementem jej salonowego krajobrazu. - Nie mogę już słuchać tych ludzkich wymówek: „Nie wezmę psa, bo pracuję”. Mam to szczęście, że jestem właścicielką salonu i dla mnie psy stały się atutem tego salonu. Mania wita klientów, przysłuchuje się rozmowom, a kiedy się rozliczam, to mam wrażenie, że kontroluje, czy transakcja poszła dobrze. Mania ma też charakter plotkary, lubi słuchać, o0 czym opowiadają moje klientki. Tessi woli czas spędzać na swoim legowisku, ale ma stałe pory, w których mnie informuje, że czas na jedzenie czy spacer. Mam też wrażenie, że klientki , jeśli przychodzą do salonu zestresowane, delikatnieją pod wpływem kontaktu z pieskami.
Sylwia mieszkała już w Hiszpanii czy Francji i wszędzie tam bywała też w schroniskach, jako wolontariuszka pomagała zwierzętom i je adoptowała. Również w jej warszawskim domu było wiele piesków. Mania trafiła do niej po tym, jak odeszła ukochana suka Sylwii - Samba. - Zobaczyłam ją na zdjęciu w internecie. Była w schronisku we Wrocławiu. Jakbym nagle zobaczyła twarz Samby. Od razu zadzwoniłam i powiedziałam, że chce adoptować Manię. Znajomi ze schroniska mnie zarekomendowali. Kiedy przyjechałam, okazało się, że Mańka w ogóle nie przypomina Samby. Jest duża, brzydka i ma mnie gdzieś. Nie polubiłyśmy się. Kiedy jednak weszłyśmy do domu, natychmiast ruszyła w stronę łóżka, usiadła z miną: „Tu jest mój dom”. Tessi miała być u Sylwii tylko kilka dni, na tymczasowym pobycie. Trzy lata temu zabrano ją z nielegalnej hodowli. Żyła w strasznych warunkach - w ciemnej piwnicy i służyła jako suka rozpłodowa - bez wytchnienia musiała wydawać na świat coraz to nowe szczeniaki. Była wykończona. Potrzebowała wsparcia. Największe dostała od… Mani. - Tessi i Mania przylgnęły do siebie jak dwie cząsteczki jednego jabłka. Bardzo się kochają - mówi Sylwia Habdas.

Do mieszkania weszli uzbrojeni panowie, którzy chcieli mnie internować. Nasz pies Ciapek dał im srogi odpór

Hopla na punkcie psów ma też siostra Sylwii, Ania Habdas, podróżniczka i autorka podróżniczego bloga „The Blond Walker”, choć nie ukrywa, że jej suka Tymid kompletnie zmieniła jej życie. - Było tak - w 2010 roku wróciłam z Meksyku, aby pożegnać się z rodziną i przyjaciółmi i znów wyjechać - na powrót do Meksyku, gdzie miałam już pracę, a także w podróż trwającą dłużej. I wtedy do akcji wkroczyła Sylwia - opowiada Ania. Sylwia była wtedy wolontariuszką schroniska „Na Paluchu”. Zobaczyła, że Tymid, jako jedyny pies siedzi w klatce i nie daje się nikomu wyprowadzić na spacer. Była przerażona. Znaleziono ją błąkającą się w Warszawie przy ulicy Woronicza, z połamaną nogą. Prawdopodobnie ktoś się nad nią znęcał, widać to po jej zachowaniu. - Usłyszałam: „Jest piesek w schronisku, trzeba się nią zająć na tydzień, potem ktoś go weźmie. Trzeba tylko psa nauczyć obcowania z ludźmi, bo jest dziki”. Zgodziłam się. Tymid trafiła na tydzień i ten tydzień trwa do dzisiaj - mówi Ania. Ale początki nie były łatwe. Tymid nie zbliżała się do swojej nowej pani. Kryła się po kątach, a kiedy Ania podchodziła do niej z miską jedzenia, robiła pod siebie, skomlała ze strachu i uciekała. Przełom nastąpił gdzieś po dwóch miesiącach. Pomogły leki psychotropowe, jakie przepisała Tymid lekarka, Suka stała się trochę bardziej spokojniejsza. Pewnej nocy Ania obudziła się w środku nocy z poczuciem, że ktoś się na nią patrzy. To Tymid stała przy łóżku. - Zamknęłam na powrót oczy, a wtedy Ttymid wskoczyła do łóżka, zwiła się w kłębuszek i przespała w moich nogach całą noc, ale rano , kiedy się przebudziłam, zsikała się ze strachu i schowała się za pralkę. To był ten pierwszy raz. Popłakałam się. Potem były małe kroczki. Z takim psem praca polega na działaniu z sercem, intuicyjnie. Do niczego jej nie zmuszałam, mówiłam do niej łagodnie. W końcu zobaczyłam, ze nabiera zaufania. Jestem w kuchni, przygotowuję posiłek, przychodzi, delikatnie mnie obwąchuje. W końcu po 3 miesiącach wróciłam z pracy, otwieram drzwi a ona wybiegła z rozmerdanym ogonem i zaczęła skakać z radości. Nareszcie! Przywitała mnie jak klasyczny podręcznikowy pies.

Szczęśliwy pies nie musi się martwić o czynsz. Siostry Sylwia i Anna Habdas

Źródło: polskatimes.pl

Choć Tymid na kilka lat uziemiła Anię w Polsce, to ona niczego nie żałuje. -Bo też i mnie zmieniła - mówi. - Kiedyś byłam bardzo nieśmiałą osobą, zamkniętą na ludzi. Tymid mnie otworzyła, dodała pewności siebie. Dziś, podobnie jak moją suczkę, i mnie cieszy najmniejszy drobiazg. Kiedy wracam do domu po pracy zmęczona i od razu muszę się uśmiechnąć, jak widzę mojego rudzielca. To najważniejsza postać w moim życiu poza rodziną. Sprawiła, że stałam się odpowiedzialna. Ja ją kocham i ona mnie kocha. I już.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na i.pl Portal i.pl