Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Food trucki, czyli wielkie żarcie prosto z kuchni na czterech kółkach

Tomasz Mikulicz
Tomasz Mikulicz
Białystok gościł FoodTruck Festival
Białystok gościł FoodTruck Festival Wojciech Wojtkielewicz
Na pierwszy festiwal przybyły tłumy. Bo i wybór był ogromny. Furorę robiły m.in. tybetańskie pierożki. Jedzenie z mobilnych restauracji w niczym nie przypomina tego z przyczep, które wielu pamięta z lat 90.

Moja droga do szkoły prowadziła przez ruchliwe skrzyżowanie. Byłem bodaj w drugiej klasie podstawówki, kiedy wyrosła tam „budka”. Czyli dziś już oldschoolowa biała przyczepa kempingowa. Zresztą zaraz miało się od nich zaroić w miastach całej Polski. Z białej „budki” wychylała się pani w białym kitlu. To tam kupiłem pierwszego hot-doga. Pamiętam jak dziś. Bułka rozkrojona była na wierzchu, czego dziś się nie spotyka, bo hot-dogi robi się już w amerykańskim stylu, czyli tnie po boku. Danie miało też sporo dodatków: czerwoną kapustę, siekaną cebulkę i kiszone ogórki. To wszystko oczywiście polane keczupem, albo - jak z amerykańska mówiła pani ekspedientka - „kieczapem”. W przyczepie można było też kupić frytki. I z ręką na sercu muszę powiedzieć, że już nigdy później nie jadłem smaczniejszych smażonych ziemniaków niż tam.

Lata mijały. „Budki” to się pojawiały, to znikały, a ja już dawno się w nich nie stołowałem. No może czasem obok białostockiego dworca PKS, gdzie - jak wieść gminna niesie - są najlepsze kebaby w Polsce i pewnego razu grupka warszawskich studentów przyjechała specjalnie, by ich spróbować.

Dla mnie więc Food Truck Festival, bo o tej imprezie chcę opowiedzieć, był trochę takim powrotem do dzieciństwa. Klasycznych hot-dogów rodem z początków transformacji nie zauważyłem, ale były inne frykasy.

Na parking Outlet Białystok przy ul. Wysockiego 67 w weekend zjechały - bo tak się je dziś nazywa - food trucki z całej Polski. Czego tam nie było! Posmakować mogliśmy chociażby meksykańskich burrito, arabskich falafeli czy hiszpańskich tapas. Najdłuższa kolejka ustawiała się jednak do tybetańskich pierożków na parze. Dodatkowa atrakcja - były sprzedawane w drewnianych pojemnikach. Na papierowych tackach, ale równie smaczne jak pierożki, podawane były węgierskie langosze. Z auta, z którego je sprzedawano wychylała się wesoła ekipa.

- Jesteśmy prawdziwymi rock’n’rollowcami. Całe miesiące żyjemy w trasie - żartował Marcin Ostrowski.

Langosze to wysmażone na złoto placki wysmarowane czosnkiem. Danie już w takiej formie jest wyśmienite. A dodatki, czyli chociażby śmietana z cukrem bądź starty żółty ser z szynką, podkreślają magię tej prostej potrawy. Na Węgrzech jest tak popularna, jak u nas chipsy. Węgierscy kibice z plackami w ręku nie powinni więc nikogo dziwić. Zresztą przysmak jest też znany w Czechach. - Kiedyś na festiwalu w Krakowie spotkaliśmy Czechów, którzy sprzedawali: „czerstwe langosze”. Taki napis był na namiocie - opowiadał Ostrowski.

Bo „czerstwe” to po czesku „świeże”.

- W Polsce jednak czerstwe to czerstwe. Stanęliśmy więc z kolegą i krzyczeliśmy, że my mamy świeże langosze. Wszyscy Polacy przychodzili więc jeść do nas, a nie do Czechów - śmiał się Marcin Ostrowski.

Jego firma nazywa się „Lubish Langosh”. Bo szef wykazała się inwencją i wymyślił nazwę kojarzącą się z odznaczeniem „lubię to” na Facebooku. Lubish Langosh jest oczywiście w internecie, podobnie jak inne firmy foodtruckowe. Są nawet strony, na których smakosze oceniają dania serwowane w poszczególnych przyczepach, robią zdjęcia, opisują lokalizacje itd. Tylko czekać aż pojawi się foodtruckowa Magdalena Gessler. Na razie w całej Polsce odbywają się foodtruckowe festiwale.

- Moi znajomi z Kalisza mówią, że u nich był cztery razy większy zlot. A w Białymstoku... No cóż, od czegoś trzeba zacząć. Dobrze, że pojawiła się taka inicjatywa - mówiła Andżelika Mrugowska.

I chwaliła duży wybór produktów.

- Można się napić mrożonej kawy, zjeść pierożka itd. Te mobilne bary to prawdziwe restauracje - podkreślała.

A jak stworzyć taką restaurację?

- Na pewno sprawa jest dużo bardziej skomplikowana niż w przypadku stacjonarnego lokalu. Przede wszystkim nie mamy dostępu do bieżącej wody. Musimy wozić ze sobą bańkę i mieć instalację, która zassie wodę tak, by była ona pod ciśnieniem. Wszystko trzeba przytwierdzić do blatu, by nie wywaliło się podczas podróży - mówił Daniel Wojciechowski z food trucku Way Cup Cafe.

Kolejna sprawa to zasilanie.

- Potrzebny jest akumulator z przetwornicą i możemy sprzedawać jedzenie w szczerym polu. Gwarantuję, że przez osiem godzin da się w ten sposób pracować - przekonuje nasz rozmówca.

On akurat gastronomią zajmuje się tylko w sezonie letnim. - Są jednak trucki, które jeżdżą może nie przez okrągły rok, ale od marca do listopada. Niektórzy docierają nawet do najodleglejszych zakątków Polski. Ja przyjąłem zasadę, że nie udaję się dalej niż w promieniu 250 kilometrów od mojej miejscowości, czyli Sochaczewa. Białystok jako tako się załapał - śmieje się Daniel Wojciechowski.

W dalekich podróżach najważniejsze, by nie zawiodło auto. - Moje jest już dość wiekowe. To volkswagen LT , rocznik 1991. W porywach osiąga maksymalną prędkość 90 kilometrów na godzinę. Mamy za to, ośmielę się stwierdzić, wygląd o wiele ciekawszy niż współczesne trucki. Styl retro jest zresztą ostatnio bardzo modny - podkreśla mobilny restaurator.

Styl retro nie był zresztą jedynym, który mogliśmy oglądać podczas festiwalu. Szczególnie oryginalnie wyglądał foodtruckowy... rower. - Przyjechaliśmy nim z Warszawy. Droga zajęła nam tydzień - uśmiechał się Maciej Woś z firmy „Na Rowerze Cafe”.

Choć, już poważnie mówiąc, foodtruckowym rowerem można się przejechać. I przy okazji skosztować przepysznej lemoniady.

Wymyślne były też nazwy - Crazy Pig z kubańskimi kanapkami, Pan Baton ze smażonymi batonami i lodami molekularnymi czy Wurst Kiosk z niemieckimi kiełbaskami. Zdarzały się jednak i dość tradycyjne nazwy jak Jadłobus.

- Myślę, że jest jak najbardziej adekwatna - mówił Zbigniew Kwiatkowski pochodzący, jak sam stwierdził, z miasta seksu i biznesu - Radzymina.

W latach 80. mieszkał w Stanach Zjednoczonych. Tam podpatrzył styl jedzenia prosto na ulicy. - Było to wówczas bardzo popularne. Postanowiłem spróbować tego w Polsce. Teraz mamy pod tym względem kiepskie czasy, po państwo chce sobie zawłaszczyć jak najwięcej przestrzeni publicznej. Praktycznie wszędzie trzeba płacić za wynajem kawałka ziemi - tłumaczył Kwiatkowski.

Opowiedział nam o procesie przygotowania jedzenia. Zauważyłem, że zanim włoży do burgerowej bułki mięso smaruje ją masłem orzechowym. - Każdy ma swoją tajemnicę. Masło doskonale się komponuje z tym daniem, dzięki czemu uzyskujemy niezapomniany smak - pokazywał rozmówca.

Co ważne, nigdy nie zamraża mięsa. - Wszystko to, co w domu upiekę, wkładam do lodówki. Sam nie robię jedynie sosów, bo jednak byłoby zagrożenie, że mógłbym kogoś przytruć - mówił Kwiatkowski.

Nie było czasu na dłuższą rozmowę, bo przy jego trucku ustawiła się już kolejka. Tak jak zresztą i przy innych mobilnych restauracjach. Ludzi było co niemiara.

- Pomyliłem daty. Myślałem, że festiwal jest organizowany tydzień wcześniej. A nie było mnie wtedy w mieście. Jakaż była moja radość, kiedy okazało się, że festiwal jeszcze przed nami - mówił Michał Malec.

Jedyne, na co narzekali uczestnicy festiwalu to kolejki. No ale nie ma się co dziwić. Wszak była to pierwsza, ale pewnie nie ostatnia taka impreza w naszym mieście.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny