Drugie życie. Czy komuś rozum Pan Bóg odebrał?

Fragment książki
Agnieszka Terlecka została wybudzona. Agnieszka Holka (na zdjęciu) przeszła w maju 2016 r. operację wszczepienia stymulatorów mózgu
Agnieszka Terlecka została wybudzona. Agnieszka Holka (na zdjęciu) przeszła w maju 2016 r. operację wszczepienia stymulatorów mózgu Sylwia Dąbrowa
Niezwykłe historie ludzi, którzy powrócili do życia, opisuje Katarzyna Pinkosz w książce „Wybudzenia. Powrót do życia. Polskie historie”. Jedną z bohaterek jest Agnieszka Terlecka.

Może to była pomyłka, niefrasobliwość lekarska, zbyt wcześnie wypowiedziane nieprzemyślane słowa: „Nie przeżyje. Może rozważą Państwo możliwość oddania organów córki, mogą komuś uratować życie…”. Trudno stwierdzić, co by było, gdyby rodzice Agnieszki Terleckiej nie mieli w sobie tak wiele determinacji, a pośród znajomych kogoś, kto znał znakomitego neurochirurga. Czy orzekana by była śmierć mózgu Agnieszki?

W 2003 roku, gdy miała jedenaście lat, na obozie jeździeckim spadła z konia. Mimo że miała na głowie toczek, doszło do obrażeń mózgu i śpiączki. W dokumentacji medycznej lekarka w szpitalu napisała: „objawy śmierci pnia mózgu”.

Pytała rodziców o wstępną zgodę na pobranie narządów do transplantacji. Rodzicom udało się dotrzeć najpierw do prof. Marka Harata (neurochirurga), a potem do prof. Jana Talara. Gdy nieprzytomną córkę zabierali do kliniki prof. Talara, pani doktor przekreśliła wcześniejszą diagnozę „objawy śmierci pnia mózgu” i zastąpiła ją słowami: „objawy stłuczenia pnia mózgu”.

Agnieszka to dziś wysoka, szczupła, elegancka dziewczyna, absolwentka kulturoznawstwa i grafiki komputerowej. Pracuje jako grafik komputerowy, fotografuje, projektuje strony internetowe. Wciąż szuka swojego miejsca w świecie. Wie, że dostała drugie życie. Nie ma wątpliwości, że dał je jej prof. Jan Talar.

Prof. Talar to drugi ojciec mojej córki
Opowieść ojca - Roberta Terleckiego

Agnieszka spadła z konia, doszło do ciężkiego urazu głowy. Na miejscu była lekarka, zadzwoniła po pogotowie, powiedziała, co się stało. Dzięki temu lekarze do karetki od razu zabrali leki przeciwobrzękowe. Pogotowie zawiozło corkę do szpitala w Pile. Mnie o wypadku powiadomiono dopiero po sześciu godzinach.

Gdy przyjechałem, lekarka powiedziała, że stan jest ciężki, właściwie krytyczny. Ordynator szpitala w Pile powiedziała, że szanse corki na przeżycie są znikome. Zapytała, czy nie chciałbym pomoc innym ludziom i w razie czego zgodzić się na przekazanie organow corki do transplantacji.

To był dla mnie szok. Powiedziałem, że muszę się zastanowić. Dzięki swoim znajomościom zawodowym 20 skontaktowałem się z prof. Markiem Haratem, neurochirurgiem. Obejrzał Agnieszkę, stwierdził, że to przypadek nieoperacyjny i poradził, żebym skontaktował się z prof. Janem Talarem, ktory był wtedy szefem Kliniki Rehabilitacji szpitala w Bydgoszczy.

Następnego dnia zapytałem pani ordynator z Piły, czy będę wiedział, kto dostałby te organy corki. Usłyszałem, że tak się nie robi. Powiedziałem, że w takim razie nie wyrażam zgody. Byłem już wtedy po rozmowie z prof. Talarem, ktory powiedział, żebym nie zgodził się na podpisywanie żadnych dokumentów.

Mowiłem pani ordynator, że widzę zmiany w wyglądzie źrenic Agnieszki. Ale ona stwierdziła, że żadnej zmiany nie ma, że to tylko ja chciałbym taką zmianę zobaczyć. Uważała, że nie ma co robić sobie nadziei.Po kilku dniach prof. Talar zasugerował, żeby sprobować odłączyć Agnieszkę od respiratora. Udało mi się namowić do tego lekarza prowadzącego.

Corka zaczęła samodzielnie oddychać. Dziewiątego dnia od wypadku powiedzieliśmy z żoną, że chcemy zabrać Agnieszkę do innego szpitala. Po wielkich dyskusjach: „Po co”, „To nie ma sensu”, szpital w Pile się zgodził. W wypisie Agnieszki było napisane: „objawy śmierci pnia mozgu”. Na pytanie mojej żony, dlaczego taki zapis, pani ordynator stwierdziła, że to pomyłka. Przekreśliła słowa: „objawy śmierci pnia mozgu” i wpisała: „objawy stłuczenia pnia mozgu”. Nawet się pod tym przekreśleniem nie podpisała, więc wyglądało to trochę tak, jakby ktoś spreparował dokument!

Zawieźliśmy Agnieszkę do kliniki prof. Talara w Bydgoszczy. Już pierwszego dnia, jak ją zobaczył, powiedział, że będzie dobrze. A ona wtedy leżała bez najmniejszego ruchu. Klinika Profesora to był bardzo nowoczesny oddział szpitalny, widać było też dużą dyscyplinę personelu. Pacjenci od 7 rano mieli zajęcia: na basenie (był w szpitalu), w sali gimnastycznej. Na dachu szpitala prof. Talar zbudował ogrod: wjeżdżało się tam specjalną windą. Pacjenci jeździli tam „na spacer”.
Profesor od razu powiedział, że zabieramy się do roboty. Poszedłem załatwiać sprawy, po chwili wracam, patrzę - na końcu korytarza ktoś siedzi na wozku inwalidzkim, głowa mu zwisa bezwładnie. Podchodzę bliżej, patrzę - to Agnieszka! Myślę: „Czy komuś rozum Pan Bog odebrał?”.

A Profesor mowi: „Panie Terlecki, niech pan się nie martwi, na basen z corką jedziemy!”. Myślę: „Wariat jakiś, przecież ona jest nieprzytomna!”. Rzeczywiście zabrali Agnieszkę na basen! Była w śpiączce, nie ruszała nawet palcem, nie otwierała oczu! Profesor bardzo dbał o pacjentow, byli dla niego najważniejsi.

(...) Przed powrotem do domu pojechaliśmy z Agnieszką do szpitala w Pile - umowiłem się tam z dyrektorem szpitala, lekarzem prowadzącym i z panią ordynator. Ale pani ordynator nawet na nas nie poczekała. Bała się spojrzeć nam w twarz? Gdy weszliśmy na oddział z corką, pielęgniarka aż klęknęła, jakby obraz na Jasnej Gorze zobaczyła! Płakała.

Pani ordynator tłumaczyła się potem, że diagnoza Agnieszki to był błąd lekarski. Po jakimś czasie przejeżdżałem niedaleko Piły, wstąpiłem do szpitala. Spotkał mnie na korytarzu lekarz, ktory był lekarzem prowadzącym Agnieszki. Mamy dobry kontakt. Powiedział, że mają podobny przypadek jak Agnieszka, prosił o kontakt do prof. Talara. Dziewczynka miała dziesięć lat, potrącił ją autobus. Zadzwoniłem do Profesora. Nie zastanawiał się, powiedział, żeby ją przywieźć. Niedługo potem zadzwoniła do mnie mama innej dziewczyny w podobnej sytuacji. Agnieszka miała wtedy jechać do kliniki prof. Talara na kolejną rehabilitację. Zadzwoniłem do niego, poprosiłem, żeby przyjął tę dziewczynę, a my przyjedziemy za miesiąc. Profesor wziął do kliniki obydwie.

Taki był!

(...) Dziwi mnie to, że lekarze tak deprecjonują prof. Talara, mimo że ma on tak dużo przypadkow wyleczeń. Pracuje non stop, w domu jest od piątku do niedzieli, a i tak bez przerwy dzwoni telefon, ktoś prosi o pomoc. Lekarze oskarżają prof. Talara, że przez to, co robi i co mowi, maleje liczba transplantacji, a ludzie nie mają zaufania do lekarzy. Ale jak ja mogę mieć zaufanie, skoro lekarka mowi mi, że moja corka umrze albo będzie całe życie bez kontaktu? A Agnieszka jest zdrowa, skończyła studia.

Dlatego wystąpiliśmy z pomysłem, żeby zmienić zasady orzekania śmierci mozgu. Pojawił się projekt, żeby rodzina mogła wskazać jednego lekarza do składu komisji orzekającej o śmierci mozgu. Dzięki temu będzie miała większe zaufanie do podjętej decyzji, nie będzie poczucia, że coś jest nie tak. Chodzi o to, żebym wtedy, gdy lekarz mowi: „Panie Terlecki, Pańska corka jest w stanie krytycznym, chcemy powołać komisję, ktora oceni, czy nie nastąpiła śmierć mozgu”, miał prawo do tej komisji powołać własnego lekarza.

Lekarze sami podkreślają, że ludzie im nie ufają. Skoro tak, to obecność lekarza wskazanego przez rodzinę spowodowałaby wzrost zaufania. Wiele razy mowiliśmy o tym z prof. Talarem, także w sejmie. Ale lekarze na to się nie godzą. Dlaczego?

Już nie czuję się nieśmiertelna
Opowieść Agnieszki Terleckiej

Pamiętam, że obudziłam się w zielonej sali. Obok mnie puste łożko, z drugiej strony też puste łożko, a na następnym - sparaliżowana kobieta. Pomyślałam, że to jakiś sen, ktory mi się śni i zaraz się obudzę. Potem przyszła mama, zabrała mnie na ćwiczenia, na basen, na zajęcia z logopedą. Cały czas miałam przekonanie, że zaraz się obudzę. Po obiedzie mama zabrała mnie do parku i wtedy zaczęłam myśleć, że ten sen trwa już za długo. Wtedy pierwszy raz zadałam mamie pytanie: „Co ja tutaj robię?”.

Mama uważa, że wtedy odzyskałam świadomość. A ja odzyskałam świadomość już tamtego ranka. Nic nie pamiętam z tego, gdy byłam w śpiączce. Pamiętam oboz jeździecki - wszystko, aż do dnia przed wypadkiem. Dzwoniłam do mamy, płacząc, że koleżanki mnie nie lubią i chcę wracać. Nie wszystko mi się tam podobało: najpierw jeździłam na ośmioletniej klaczy, ale kierowniczka obozu stwierdziła, że da mi połtorarocznego ogiera. Wsiadłam na niego, poniosł mnie w lesie: złapała nas burza, on się przestraszył. Zapanowałam nad nim, ale poprosiłam opiekunkę o zmianę konia. Stwierdziła, że albo jeżdżę na tym, albo na żadnym.

Następnego dnia zdarzył się wypadek.

Wiem, jakie były pierwsze diagnozy i że nadzieję dał moim rodzicom prof. Talar. Podobno jak pierwszy raz posadził mnie na wozku inwalidzkim, to moj ojciec chciał mu zrobić krzywdę. Byłam nieprzytomna, sparaliżowana, a on sadza mnie na wozek!
Profesor zawsze będzie dla mnie wyjątkowym człowiekiem, dzięki niemu żyję. Myślę, że za wcześnie mowi się o śmierci mozgu albo rzuca się zdania: „Nic z niego nie będzie”, „Będzie rośliną”. Widziałam u prof. Talara osoby, ktore były całkowicie sparaliżowane, a przychodzili do nich rehabilitanci. Ciągle coś się działo, było mnostwo zajęć. Rodzice byli instruowani, jak mnie pobudzać, dawali mi rożne rzeczy do jedzenia, do sprobowania, wąchania - żeby obudzić zmysły. Nie od razu po przebudzeniu doszłam do siebie, ale postępy były szybkie: może po tygodniu stanęłam na nogi i uczyłam się chodzić, a po dwoch miesiącach wrociłam do domu. Oczywiście to nie był koniec rehabilitacji: dalej ją miałam, ale już blisko domu. Miałam też indywidualny tok nauczania, nauczyciele przychodzili do mnie do domu. A w czasie ferii zimowych, w wakacje - rehabilitacja w Bydgoszczy. I tak przez dwa lata. Po dwoch latach wrociłam do szkoły, nie straciłam ani jednego roku. Test szostoklasisty zdałam świetnie, dostałam 38 punktow na 40. W gimnazjum zdarzyła się jedna przykra sytuacja i musiałam zmienić szkołę. Bez problemu przeszłam potem przez liceum i przez studia.

To nie jest tak, że człowiek się wybudzi i już jest wszystko w porządku: mowi, wstaje, wszystkich rozpoznaje. Powrot do normalności to ciężka praca. Mamie kręgosłup przy mnie wysiadł, bo zdarzało się, że w ciągu godziny nosiła mnie sześć razy do łazienki. Uczyłam się wszystkiego od początku, włącznie z relacjami międzyludzkimi. Do mojej cioci potrafiłam powiedzieć: „Sp….aj”, jak mi się coś nie podobało. To norma: wiele razy słyszałam w szpitalu, jak faceci wyzywali swoje narzeczone, siostry, matki, żony od dziwek, k… itp. To taki powrot do bycia na poziomie dziecka, ktore się nie kontroluje, nie ma blokad. Rodzice nie potrafili tego zrozumieć. Potrafili tylko powiedzieć: „Tak się nie robi”, „Tak się nie mowi” albo że wymyślam. W szpitalu rehabilitanci nie zwracali uwagi, gdy ktoś się źle odzywał, czy nieodpowiednio zachowywał.

Najważniejsze było, że w ogole zaczynał mowić, chodzić. Wyjątkiem była jedna z moich rehabilitantek. Pamiętam, że już wtedy chodziłam, ale brzydko. Mama mowiła: „dobrze, wystarczy”. Ja też miałam dość ćwiczeń, często nawet płakałam na sali rehabilitacyjnej. A wtedy rehabilitantka powiedziała do mojej mamy, że nie chodzi o to, żebym chodziła, tylko żebym chodziła jak modelka, bo jestem kobietą…

Widzę, że coś mi z tego wszystkiego zostało. Potrafię komuś odpowiedzieć coś niemiło, czasem nawet po chamsku, nie zastanawiam się, czy go w ten sposob nie urażę.

Czasem nie rozumiem bardziej skomplikowanych relacji. Kilka lat temu o swoje zachowanie winiłam leki, zapisane przez neurologa: miały pomagać w koncentracji i pobudzeniu pracy mozgu. Ale nagle zauważyłam, że tracę przyjacioł, bo mowię tylko o sobie. Odstawiłam leki. Trochę się poprawiło, ale nadal są sytuacje, kiedy się nie kontroluję. Muszę coś z tym zrobić. Był czas, że uważałam, że jestem nieśmiertelna. Wdawałam się w ryzykowne sytuacje, uważałam, że skoro raz wydarzył mi się wypadek, z ktorego wyszłam, już nic nie ma prawa mi się stać. Jak miałam czternaście, piętnaście lat, olśniło mnie, że mogłoby mnie już nie być. Wracałam z mamą samochodem po treningu lekkoatletycznym (kiedy nie chciałam już chodzić na rehabilitację, rodzie kazali mi wybrać sobie jakiś sport - wybrałam lekkoatletykę i basen). I kiedy tak wracałyśmy razem, nagle pomyślałam, że przecież mogłoby już mnie nie być. Bo ktoś mogłby zadecydować, że nadaję się tylko na organy. Popłakałam się. Jedyny raz.

Co mi pozostało po urazie? Nie umiem jeździć na rowerze - chyba nie nauczyłam się łapać rownowagi. Jak jestem zmęczona, to krzywo stawiam prawą nogę. Silniejszą mam lewą rękę niż prawą. Nie mogę pić alkoholu na spirytusie, przyjmować lekow hormonalnych. Powinnam się oszczędzać, więcej spać, wypoczywać… Tylko że ja żyję w trybie nocnym, do czwartej rano i od dziesiątej. Artyści tak mają. Uważam, że dostałam drugą szansę. Dlatego staram się nie marnować życia, każdego dnia uczyć się czegoś nowego.

Skończyłam kulturoznawstwo z grafiką komputerową, wcześniej dwuletnią szkołę plastyczną o profilu „Fotografia artystyczna”. Uczę się informatyki, zdobywam zawod technika procesow multimedialnych. Pracuję jako grafik dla jednej z organizacji pozarządowych, projektuję strony internetowe. Pasjonuje mnie kultura, sztuka, lubię podroże.

Trenowałam wspinaczkę ściankową, ale na prawdziwe skałki nie odważyłam się wybrać. Przy wspinaczce ściankowej uchwyty są przymocowane, a skała mogłaby się obsunąć. To mnie powstrzymuje przed pojściem w prawdziwe gory.

Rozsądek wrocił. Już nie myślę, że jestem nieśmiertelna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl