Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mirella Rogoza-Biel: Za każdym razem odkrywam Marię na nowo

Sylwia Hejno
Jej życiorys wystarczyłby na długi, trzymający w napięciu serial. Losy Marii Skłodowskiej-Curie były burzliwe. W monodramie „Ja, Maria” Mirella Rogoza-Biel wciela się w postać noblistki. Ze tę kreację otrzymała Złotą Maskę. - Kobieta oddana nauce i do tego cudzoziemka, którą wyzywano od Żydówek, to był ewenement. Maria była swego rodzaju celebrytką tamtych czasów - mówi.

Co to za historia z pierogami?
Z Arkiem Klucznikiem znaliśmy się na długo przed tym, nim został dyrektorem Andersena. Był moim profesorem w szkole teatralnej i dyrektorem mojego męża w teatrze w Będzinie. Można powiedzieć, że się przyjaźniliśmy, mamy dzieci w podobnym wieku, spotykaliśmy się czasami w naszym mieszkaniu w Wałbrzychu. Często wtedy lepiłam pierogi i chyba mu smakowały, bo kiedy my już mieszkaliśmy w Lublinie, a on zastanawiał się, czy startować w konkursie na dyrektora Andersena, to obiecałam mu, że jeśli to zrobi, będę mu je lepiła codziennie. Cóż, najwidoczniej się skusił, ale to tylko taka mała anegdota...

Jak Pani trafiła do Lublina?
Mój mąż przyjechał z teatrem z Wałbrzycha na festiwal szopek „Betlejem lubelskie”. Wypatrzył go ówczesny dyrektor Włodzimierz Fełenczak i zadzwonił z propozycją pracy. Konrad odpowiedział, że chętnie, ale tylko z żoną, bo kończyłam wtedy studia i szukaliśmy pracy razem. Dyrektor się zgodził.

Pamięta Pani swój pierwszy spektakl?
Tak, to był „Wicek Warszawiak” w reżyserii Włodzimierza Fełenczaka, temat mojej pracy magisterskiej i mój spektakl dyplomowy. Do dziś mam go przed oczami, był poruszający. Opowiadał historię wojny, a właściwie Powstania Warszawskiego widzianego oczami małego chłopca. Ten chłopiec walczył ze straszliwymi stworami i marami, które stanowiły odniesienie do żywych ludzi. Niemców uosabiały przerażające kostuchy i my z Wiolą Tomicą grałyśmy właśnie takie nazistowskie śmierci. Na nogach miałyśmy trzydziestocentymetrowe koturny, byłyśmy ubrane w długie, białe płaszcze, a twarze zasłaniały nam ogromne maski z symbolem czaszki. Nigdy wcześniej w teatrze dla dzieci nie spotkałam się z takim tematem - odważnym, trudnym.

W „Złym Panu”, który porusza problem przemocy w domu, wcieliła się Pani w postać matki. Czy trudno było opowiadać dzieciom o tych sprawach?
Na pewno trudniej niż osobom dorosłym. Dzieci bardzo silnie się utożsamiają z bohaterami spektakli, w tym wypadku z Bojem - chłopcem, który jest świadkiem agresji ojca. W spektaklu nie pada zbyt wiele słów, budują go emocje. W pewnym momencie Boj pisze do króla list z pytaniem, czy to, że tata bije, jest jego winą i potem król przychodzi do niego i w obecności rodziców odpowiada, że to nie, nie ma w tym jego winy. Dla mnie to chyba najtrudniejszy moment, bo bardzo często wtedy dzieci nie wytrzymują i słyszę z widowni szlochy. Jestem osobą bardzo empatyczną, nie ukrywam, że mnie to dużo kosztuje. To chyba najtrudniejsza z ról, z jaką do tej pory przyszło mi się zmierzyć. Uważam, że to ważny spektakl. Pokazuje dzieciakom, że nie ma sytuacji bez wyjścia i że nie wolno milczeć, trzeba komuś powiedzieć i szukać pomocy.

Przemocowego ojca grał Pani mąż, jak się przygotowywaliście?
Dużo rozmawialiśmy, czytaliśmy o przemocy w rodzinie, żeby się dowiedzieć, jak się zachowują kobiety, jak mężczyźni, a jak dzieci. Przed premierą zwykle odbywają się próbne pokazy dla zaprzyjaźnionej widowni i wtedy mamy szansę zobaczyć, jak dzieci przyjmują dane przedstawienie. Na „Złego Pana” przyszła akurat klasa mo-jej córki z plastyka. To był nasz pierwszy spektakl z publicznością. Pamiętam, że mniej więcej od piętnastej minuty cała sala płakała. To było dla nas zaskoczenie, bo nie spodziewaliśmy się aż tak silnej reakcji.

W „Baśni o zaklętym kaczorze” była Pani Czarownicą, ta postać to uosobienie czystego zła.
Zawsze chciałam zagrać czarny charakter, ale nie dlatego tak lubię ten spektakl. Po prostu uwielbiam klasyczne baśnie, gdzie dobro wygrywa, a zło zostaje spektakularnie ukarane. Na takich właśnie baśniach się wychowałam i do dziś pamiętam, jakie wywierały na mnie wrażenie. Niestety niewiele się ich we współczesnym teatrze pokazuje.

Lubi Pani grać jakiś szczególny typ postaci?
Nie, z radością i pokorą przyjmuję wszystkie. Lubię za to, kiedy za wiele o danej postaci nie wiem i muszę ją poznać, stworzyć na nowo.

Znała Pani dobrze Marię Skłodowską-Curie?
Zanim zabrałam się do pracy nad monodramem „Ja, Maria”, nie wiedziałam o niej prawie niczego, poza tym, że dostała Nobla. Dwa razy. Potem czytałam wszystko, co mi wpadło w ręce i za każdym razem byłam tak zaskakiwana, że dochodziłam do wniosku, że jej życiorys wystarczyłby na długi, trzymający w napięciu serial. Zresztą, pewnie i tak wszystkiego by się nie udało zawrzeć.

Mamy rok 1911, Maria się tłumaczy, że jej życie prywatne to jej sprawa. Właśnie poproszono ją bowiem, by nie pojawiała się osobiście po drugą Nagrodę Nobla. Na jaw wyszedł jej romans z Paulem Langevinem. Mężczyzna też by musiał się tak tłumaczyć?
Absolutnie nie. Kobiety musiały w tamtych czasach udowadniać, że są inteligentne, że mogą z pewnymi rzeczami radzić sobie równie dobrze jak mężczyźni. A kobieta naukowiec i do tego jeszcze cudzoziemka, którą wyzywano od Żydówek, to już w ogóle był ewenement.

Miała na drugie Salomea. Niektórym kojarzyło się z Salomé, imieniem używanym przez Żydówki.
To prawda, nie miała łatwo. Była jedyną kobietą profesorem i wykładowczynią na Sorbonie. Po śmierci męża dostała jego katedrę tylko dlatego, że nie miała konkurencji. Podejrzewam, że gdyby pojawił się wte-dy jakiś mężczyzna, który posiadałby jakąkolwiek wiedzę w tym zakresie, to mogłaby zapomnieć o tym stanowisku. Niesamowite było dla mnie to, co dramatopisarka Mirka Szawińska tak doskonale ujęła - Maria utożsamiała miłość z nauką, dolegała jej niemożność kochania poza tą sferą, a wszystko miało swoje korzenie w dzieciństwie. Ona sama zresztą swoich dzieci nie wychowywała, robił to dziadek, ojciec Pierre’a, gdy ona się zajmowała nauką.

Jej matka zmarła, gdy miała jedenaście lat.
Maria była więc pozbawiona kontaktu z nią, a z ojcem miała styczność tylko wtedy, gdy ją uczył. To sprawiło, że miłość stawiała na równi z nauką, były to dla niej dwie równorzędne, przenikające się sfery.

Gdy mąż Pierre, również naukowiec, zginął niemal idiotycznie pod kołami wozu konnego po tym, jak się poślizgnął, wtedy u jej boku pojawił się Paul.
Znali się wcześniej, bo pracował z jej mężem i robił u niego doktorat. Faktycznie początkowo ją pocieszał, bo kompletnie nie mogła się pozbierać. Chodziła nawet na seanse spirytystyczne, żeby z zaświatów nawiązać kontakt z Pierre’m. To wtedy chyba ostatecznie porzuciła wiarę w Boga. Wedle jednych źródeł była ateistką, wedle innych agnostyczką, nie mnie to rozsądzać. Zauważyłam swoją drogą pewną ciekawą rzecz. O ile jej biografie z reguły poświęcają mnóstwo miejsca romansowi z Paulem Langevinem, o tyle jej córka zamyka sprawę w dwóch zdaniach, które mają mniej więcej taki wydźwięk: „Krążą pogłoski, że moja matka zbliżyła się do jednego ze swoich współpracowników. Ale to tylko plotki”.

Faktem jest, że jednak się zbliżyła. Nic dziwnego jednak, że córka przeczy, skoro na Marię spadła fala zmasowanego, ówczesnego hejtu, a „afera Langevina” była nazywana „drugą aferą Dreyfusa”.
Była swego rodzaju celebrytką tamtych czasów. A ten hejt wziął się stąd, że była kobietą, naukowcem i to, jak dowodziła nacjonalistyczna prasa, puszczalską, romansowała z żonatym mężczyzną z trójką dzieci.

Współcześnie byłoby inaczej?
Na pewno łatwiej byłoby jej zrobić karierę naukową, czy byłaby szczęśliwsza w życiu prywatnym - nie jestem przekonana. Bardzo podoba mi się fakt, że współczesne kobiety potrafią walczyć o swoje, czego przykładem jest ich niedawna społeczna mobilizacja wokół projektu zaostrzenia ustawy aborcyjnej. Nie chcę wdawać się w tym momencie w kwestie polityczne, podoba mi się ta jedność. Mamy wprawdzie wiele praw i zapanował pozorny spokój, ale trzeba być czujnym. Tę czujność łatwo zatracić, kiedy współcześnie zrobiło się nam po prostu za wygodnie.

Wśród ulubionych pisarek wymienia Pani Sylwię Chutnik, autorkę feministyczną.
Rzeczywiście bardzo lubię tę pisarkę, czasem mam wrażenie, że opisuje rzeczywistość tak, jakby ściągała ją z mojej głowy. Obserwuję ludzi na targowisku czy w przychodni i myślę o nich to, co ona przelewa na papier. „Dzidzia” nie mówi niczego wprost, a i tak doskonale wiadomo o co chodzi, odpowiada mi taki styl pisania.

Polki znają swoją wartość?
Są różne. Jedne znają, inne uważają, że, mimo wszystko, wartości męża są ważniejsze, więc to, co „moje”, odkładają na później. Nie ma chyba zasady, że Polki są „jakieś”. Sama staram się żyć na bieżąco, choć człowiek nigdy nie jest do końca wolny w swoich wyborach.

Zagrała już Pani Marię kilka ładnych razy, coś się zmienia?
Za każdym razem odkrywam w tym spektaklu nowe odcienie. Na początku Maria była jeszcze trochę niepewna. Myślę, że teraz staje się coraz silniejsza. Postrzegam ją jako osobę samotną, ale niebywale wytrzymałą. Ma w sobie coraz mniej histerycznych, płaczliwych emocji, a coraz więcej spokoju i pewności siebie. Wie, że znalazła się w tym konkretnym miejscu, bo na to zasłużyła.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski