Andrzej Grabowski. Czego żałuje mężczyzna z przeszłością

Łukasz Gazur
Wieczór, 5 marca. Rozmowa telefoniczna dzień przed spotkaniem. ANDRZEJ GRABOWSKI: Wie Pan, nie lubię udzielania wywiadów. Ja już się w życiu nagadałem. Ale przed premierą nie mam wyjścia. Niech pan przyjdzie na godzinę 17 pod wejście dla aktorów.

Popołudnie, 6 marca. Garderoba Teatru w Krakowie im. Juliusza Słowackiego.

Siedzimy w garderobie. Jak pan spojrzy w lustro, to co pan myśli?
Że brzydki jestem. Że się postarzałem. Pomarszczyłem. W końcu stwierdzam, że nie warto na siebie patrzeć i zasłaniam lustro ręcznikiem.

Wczoraj, kiedy umawialiśmy się na wywiad, usłyszałem w słuchawce charczący głos mężczyzny z przeszłością. Myśli pan tak o sobie?
Każdy ma jakąś przeszłość. Jedni lepszą, inni gorszą. A że chrypiący? No taki mam.

Ale w młodości był taki sam? Nie wierzę. Podejrzewam, że to jednak - mówiąc oględnie - zapis życiowych doświadczeń.
Ładnie powiedziane: „zapis życiowych doświadczeń”. No niech tak będzie. A jaki miałem głos w młodości - nie mam zielonego pojęcia. Nawet gdybym pamiętał - to już bym zapomniał.

Pytam o to, bo w premierze Teatru im. Słowackiego występuje pan w roli aktora z ogromnym doświadczeniem w spektaklu „Kariera Arturo Ui” Bertolta Brechta w reżyserii Remigiusza Brzyka. W zeszłym roku z kolei zagrał pan w „Spowiedzi chuligana” w teatrze Scena STU. A jeśli dodać do tego, że to w jakimś sensie pana powrót na deski sceny przy placu św. Ducha w Krakowie, to brzmi to trochę jak rozrachunki, nie sądzi pan?
Trudno mi trochę zgodzić się z tym, że to jakiś powrót na scenę tego teatru. Bo ja go przecież nigdy tak naprawdę nie opuściłem. Wciąż gram w „Chorym z urojenia” Moliera. Od 16 lat. Czyli mam kontakt.

Ale w nowym repertuarze pan się nie pojawiał.
W pewnym wieku, zwłaszcza gdy jest to wiek przedemerytalny, aktor ma luksus odmawiania ról. Młodzi aktorzy na etacie muszą grać, a starzy - mogą.

To daje przewagę?
W pewnym wieku człowiek już na tyle zna siebie, swoje możliwości i doświadczenia, że już wie, czego nie chce. Każdy aktor ma niepisane zresztą prawo, żeby odmówić roli, która mu ciąży, przeszkadza, rodzi problemy. Im więcej w życiu zagrał, tym bardziej wie, że nie wszystko już musi.

Jestem ciekaw, jak pan patrzy na swoją postać. Aktor, który pomaga politykowi się wylansować. Trochę jak Piotr Tymochowicz, który wykreował Andrzeja Leppera.
Brecht opisuje sytuację, w której aktor jest zastraszony. To postać tragiczna. Aktor-degenerat, który zgadza się pomóc, jeśli dostanie pieniądze na wódkę. W naszej wersji jest nieco inaczej, choć z pewnością nie wpisujemy się w wyobrażenie widzów - wejdzie na scenę bohater w cylindrze, smokingu, z laseczką i przedniojęzykowo-zębowym „ł”. Nie jest to łachudra i menel. Zwyczajny człowiek, który po prostu wykonuje swój zawód. W tym wypadku - czyli współpracy z Arturo Ui - nie jest zresztą przekonany, że to ma sens. Bo jak nauczyć kogoś bez żadnego doświadczenia grania Szekspira? „Pan myśli o wielkim stylu?” - mówi aktor. Bo trudno mu uwierzyć, że tak prymitywny facet może coś osiągnąć. Dobrze, że pan wspomniał o Andrzeju Lepperze…

To skojarzenie narzuca się samo.
To był ewenement. On przeszedł długą drogę od momentu, kiedy urządzał blokady na torach i wysypywał zboże, do chwili śmierci. Zmienił się niemal w męża stanu. Mówię to, zaznaczając, że wcale się z nim nie zgadzałem. Ale to była zmiana niebywała. Z chłopa król, „Marchołt gruby a sprośny”. Porównajmy dwie postacie: Andrzej Lepper i Lech Wałęsa. Oderwijmy się od ocen. Zobaczmy ich drogi. Pierwszy z chłopa zmienił się w wicepremiera, a drugi pozostał elektrykiem, nawet jako prezydent.

Wałęsa nie miał swojego Tymochowicza.
Ale on jest za silną osobowością. Jest przekonany o swojej wiedzy, nieomylności, nie dałby się przekonać. Lepper wiedział, że to mu się opłaci. Pamiętam jego występ u Kamila Durczoka, który zadawał mu trudne pytania, a polityk - jak to miał w zwyczaju - na pytanie „co pan sądzi o kolorze żółtym?”, odpowiadał: „kolor zielony jest piękny i bardzo mi się podoba”. „Ale ja pytałem o żółty”, na co Lepper kontynuował „zielony jest niezwykły”. W pewnym momencie do zniecierpliwionego dziennikarza wypalił: „Panie Kamilu, co się pan tak wierci? Owsiki pan ma?”, a Durczok mógł się tylko uśmiechać. To starcie wygrał Lepper. Choć nikt wcześnie nie dałby wiary, że tak może się stać. W „Karierze Arturo Ui” mamy podobną sytuację. Aktor nie dowierza, że jego praca coś da. Ale w efekcie, przestraszony, zmyka ze sceny. Staje się bowiem coś, czego mój bohater się nie spodziewał. „Myśli pan Romeo, Hamlet, Juliusz Cezar” - mówię, za każdym razem, imitując gesty, które mogliby wykonywać bohaterowie Szekspira. (Andrzej Grabowski kładzie rękę na piersi wskazując serce - jako atrybut Romea, później patrzy na wyobrażoną na dłoni czaszkę w najsłynniejszej scenie z Hamleta, by skończyć na pozdrowieniu „Ave Cezar” z uniesioną ręką)

Ui powtarza nauki aktora, kończąc... gestem „Heil Hitler”. Bo to drobna różnica. Raptem wyprostowanie ręki. To bardzo symboliczne, jak niewiele trzeba, by narodził się faszyzm. Ta sztuka jest dobra na każde czasy. Ona powinna być grana nawet w najbardziej demokratycznych czasach po to, by brzmieć jak ostrzeżenie.

Zastanawiałem się nad tym, co dziś znaczy tekst Brechta. Czy nie opowiada o tym, jak ludzie kultury i dziennikarze idą z bieżącą polityką pod rękę?
Producenci telewizyjni, reżyserzy, aktorzy robią to ze strachu. Chcąc pracować, często trzeba sprzedać się politykom. To się nazywa „prostytucja” albo bardziej dobitnie „kurestwo”. Ale jestem pewny, że nikt tak o sobie nie myśli. Wszyscy sobie potrafimy wiele wytłumaczyć.

Ale czy środowisko aktorskie jest tak samo podzielone na Polskę A i Polskę B, jak reszta społeczeństwa?
Sądzę, że podział jest mniejszy w branży teatralnej niż w narodzie. Wiemy, jakie poglądy mają Zelnik, Łabonarska, Dałkowska, ale wymienić możemy kilka nazwisk. Większość z obecną władzą się nie zgadza. Ale gdy jedni protestują, inni siedzą cicho. Półtora roku temu byłem poproszony o wypowiedź do programu „Czarno na białym” w TVN. I zadano mi pytanie, czy aktorzy powinni się udzielać politycznie? Drugą wypowiadającą się była Anka Chodakowska, której jak wiadomo, z obecną władzą jest po drodze. Wie pan co? Ona powiedziała, że absolutnie tak, a ja - korzystając z moich wieloletnich doświadczeń, powiedziałem „nie”.

Zaskakujące. Słynie pan z tego, że się pan nie boi mówić, co myśli.
To nie tak. Wiadome jest powszechnie - i ja tego nie ukrywam - że byłem w komitecie poparcia Bronisława Komorowskiego. Dwa razy. Choć nie byłem członkiem żadnej partii. Gdy niedawno powtarzali „Faraona” i znów go obejrzałem, w Jurku Zelniku już nie widziałem aktora, ale człowieka popierającego PiS, do tego tajnego współpracownika, który głupio się tłumaczy. „To nie byłem wtedy ja”. No jasne. A Polski wtedy nie było.

Ale pomyślałem, że nie chcę, by ludzie patrzyli na mnie jak na osobę stojącą po którejś stronie politycznej barykady. Mam swoje poglądy, mam zdanie na temat bieżącej polityki. I przekażę je na blankiecie wyborczym, skreślając te postaci, których nie chcę, a podkreślając albo w ramkę biorąc - bo przecież teraz można pisać po kartach wyborczych - żeby nikt nie miał wątpliwości, na kogo głosowałem. Pewnie się jeszcze trzeba będzie podpisać, żeby przewodniczący komisji liczącej głosy nie miał wątpliwości, o które nazwisko mi chodzi.

Zagram adwokata diabła: Ferdek Kiepski, postać serialowa, z której jest pan znany, pewnie chciałby dostawać 500+.
A widzi pan: ja popieram takie społeczne postulaty. Pewnie nie w takiej wersji, nie dla wszystkich, bo po co bogatym 500 zł dodatkowo. Ale jednak dla wielu rodzin te pieniądze to było wybawienie. Może powinno to być jak deputat - możliwość dostawania pieluch, podręczników, jedzenia w szkole. Ale generalnie jestem „za”. Bo czasem trzeba zobaczyć tych, którym się gorzej od nas wiedzie. A że niektórzy przepijają? Być może. Ale „pon jest taki, a jo taki”, jak mówi Czepiec w „Weselu”. A Ferdek Kiepski, jako bezrobotny ma wszystko gdzieś, a popiera w zależności od potrzeb raz jednych, raz drugich.

Nieraz pan słyszał, że taki aktor nie powinien występować w serialu pokroju „Kiepskich”. Żałuje pan tego Ferdka?
Nie. Chociaż zastanawiałem się na początku, czy ja chcę taką postać zagrać, bo pewności nie miałem. Poza tym, by odkryć mądrość w tej głupocie, trzeba obejrzeć kilka odcinków, wejść w ten świat. Bo wyrwana z kontekstu jedna scena, w której jeden do drugiego mówi: „a zasadził panu ktoś kopa w dupę?”, nie ma żadnego znaczenia, a wielu pewnie myśli: „i to ma być śmieszne?”. Dopiero nagromadzenie głupoty staje się nadgłupotą, a ta zmienia się w mądrość. Pamiętam, jak Iza Cywińska do mnie zadzwoniła: „Andrzej, w jakim ty gównie grasz, co ty ze sobą robisz?”. Więc jej zapytałem: „A ile oglądałaś odcinków?”, a ona na to: „Żadnego. 5 minut mi wystarczyło”. No nie, właśnie nie. Po latach, według badań telemetrycznych wśród widzów najwięcej jest osób z wyższym wykształceniem. Drugą najliczniejszą grupą są ludzie z podstawowym. Jaka jest różnica? Oni ten serial oglądają zupełnie inaczej.

Skoro Ferdek nie, to może czegoś innego pan żałuje?
Mężczyzna z przeszłością, który dwa razy się rozwodził, nie może nie żałować. Bo trudno to uznać za sukces. To jest przegrana. Ale wie pan co? Więcej panu nie powiem, bo i tak to panu później wykreślę w autoryzacji. Bo ja nie rozmawiam na tematy prywatne. Jakoś tak mnie nastraja to miejsce, w którym rozmawiamy. Garderoba jest intymnością aktora. Tu się przebiera i przygotowuje. Wychodzę na scenę, gram dla ludzi, którzy się cieszą albo wzruszają, a później z tą energią kilkuset osób wracam do domu, siadam przy stole, patrzę na stojący w zlewozmywaku jeden brudny talerzyk i jeden kubek ze śniadania. Życie zwykłe, bez tych wszystkich uniesień, które ludzie sobie wyobrażają. „Powygłupia się na scenie, później całą bandą idą po spektaklu i piją wódkę, te kobity takie ładne, ło, co tam się musi dziać”.

Niech pan nie opowiada, że mężczyzna z przeszłością nie pił.
Ależ tak, bywało że tak. W latach 70. alkohol był bardziej popularny w środowisku niż teraz. Zastanawiam się, skąd się to bierze? Że każdy przyjeżdża do teatru samochodem? Co to za wytłumaczenie dla alkoholika? Teraz alkohol jest nawet w bufetach teatralnych. I myśli pan, że ktoś go kupuje? Dawniej często nawet na spektaklu któryś z aktorów może nie był pijany, ale już po kilku. Nie dziwili się temu koledzy ze sceny, nie dziwił reżyser. Po spektaklu 80 proc. aktorów szło do SPATiFu na pl. Szczepańskim i nie mając wielkiego wyboru, jadło kotleta mielonego z buraczkami i brało wódkę, popijając ją oranżadą. Jakoś życie dziś przyspieszyło. Ludzie biegną po teatrze do seriali i innych prac. Kiedyś występowało się na scenie i czasem na 1 maja, jak można było zarobić na recytowaniu Broniewskiego. Jeden z moich kolegów przy różnych okazjach zarabiał, wymyślając wiersze. Przychodził na Dzień Żołnierza, więc pytają go, czy przygotował wiersz, on na to „oczywiście”, i zaczynał: „Szli żołnierze przez morze krwi/ Na plecach mieli plecaki/ buty zniszczone, mocne i twarde”. I tak pier... - bo nie da się tego inaczej powiedzieć. „Ile mamy czasu?” pytał, a oni mu „5 minut”. Więc tak przez 5 minut gadał. Potem przychodził na święto 22 Lipca, i znów: „Sztandar czerwony nad ziemią rozpostarty, nad szczęściem nas, Polaków”. I on tak mógł długo.

Panie Andrzeju, zepsuł mi pan wywiad….
Wyobrażam sobie. Bo ja gadatliwy jestem. I jak Lepper nie odpowiadam na pytania.

...bo miał być o mężczyźnie z przeszłością, a tu widzę, że u pana nie ma czasu na rozrachunki.
Pamięta pan genialną scenę ze „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”, kiedy Robin Williams woła swoich niesfornych uczniów do korytarza, gdzie stoją różne tableau ze zdjęciami dawnych uczniów i profesorów? „Słuchajcie, co do was mówią” - tłumaczy, po czym zaczyna im szeptać „Carpe diem, carpe diem, carpe diem”. „Chwytaj dzień”. Bez względu na wiek warto żyć tak, jakby jutra nie było. Bo to pozwala nam nic nie przeoczyć.

Popołudnie, 6 marca. Stoimy w garderobie, już po wyłączeniu dyktafonu.

I jak? Naprawdę wszystko już było? Kiedyś wszystko to pan mówił?
Nie, zawsze tak gadam przed wywiadem, a potem się czasem okazuje, że rozmowa się udaje, a człowiek nawet zaczyna po niej myśleć jakoś inaczej o swoim życiu. Tylko wie pan, niekiedy tak zaczynam pieprzyć, że mnie trzeba zatrzymywać.

Skoro o tym mowa: czy przekleństwa zostawiamy?
Wie pan, one czasem dobrze oddają znaczenie i je uwydatniają. Opowiem panu historię. Miałem starszego kolegę, pewnie pan o nim słyszał, bo był znanym krakowskim dziennikarzem. Ale lubił kląć. Nazywał się Olgierd Jędrzejczyk. Szliśmy kiedyś do katedry wawelskiej, a on opowiadał, co rusz wtrącając „ch...”, „k...”, „p...”. A podczas mszy patrzę, że idzie do komunii świętej, więc mówię: „Ale jak to: klniesz, a potem komunia?”, a on na to: „klniesz to ty, ja używam partykuły wzmacniającej”. Ale takim erudytom to się wiele wybaczało. Jak aktorom zresztą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Andrzej Grabowski. Czego żałuje mężczyzna z przeszłością - Plus Gazeta Wrocławska

Wróć na i.pl Portal i.pl