Zagadka śmierci Klenczona wciąż niewyjaśniona

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Krzysztof i Alicja Klenczon oraz przyjaciele muzycy.
Krzysztof i Alicja Klenczon oraz przyjaciele muzycy. archiwum
Był autorem takich hitów jak „10 w skali Beauforta”, „Biały Krzyż”, „Wróćmy nad Jeziora” czy „Kwiaty we włosach”. Krzysztof Klenczon pisał je dla niej. Rozmowa z Alicją Klenczon.

Czy Krzysztof czasem się pani śni?
Mów mi na ty, kochanie. Już ponad 40 lat mieszkam w Stanach Zjednoczonych. Tam panują inne reguły.

Zatem - śni ci się?

Od czasu do czasu. Ostatnio śnił mi się w 2011 roku, 6 marca. Sen wyglądał tak: byłam na jakimś przyjęciu, wokół mnóstwo gości ze świata artystycznego, wiele pomieszczeń. Nagle w innym pokoju dostrzegłam Niuńka, bo tak mówiłam na Krzysztofa - ja byłam Bibi, on Niuniek. No i próbuję przepchać się do niego, a on do mnie, coś do mnie mówi, ale ja nie mogę go usłyszeć ani dostać się do niego.

No i oczywiście następnego dnia zaczęły się kłopoty wywołane przez Helenę Giersz, tę która zawładnęła Sewerynem Krajewskim. No ale nieważne, to inny temat. Ja w każdym razie wierzę w sny. Nie w to, że w jakiejś książce można sobie wyczytać dokładnie, co znaczą, ale coś w tym jest. Moja babcia - ale ona była medium, kobietą fatalną, o nadprzyrodzonych zdolnościach - zawsze pytała mnie, co mi się śniło. I mówiła: a, to teraz czekają cię kłopoty w szkole. Albo przed innymi rzeczami ostrzegała. No i zawsze to się sprawdzało. Mówiła też, pamiętam, że jeśli nie chcemy zapomnieć, co nam się śniło w nocy, nie możemy po przebudzeniu patrzeć w okno.

Dlaczego babcia była kobietą fatalną?

Czarną wdową. Cztery razy za mąż wychodziła i cztery razy szybko jej mężowie umierali. Wszyscy wojskowi. Pierwszy- Słowak, służący w wojskach polsko-węgierskich. Niecałe dwa dni byli małżeństwem jak wybuchła I wojna światowa. Szybko trafiła go kula. Babcia twierdziła, że to małżeństwo nie doczekało się nawet skonsumowania.

Drugiego męża, Polaka, kapitana, poznała chyba w 1919 roku, w Toruniu. Z nim była najdłużej, bo zbierze się z pięć lat. Doczekali się dzieci: starszego wujka Miecia i mojej mamy. Po raz drugi wdową została w 1924 albo 1925 roku. Nie, dziadek nie zginął na wojnie. Co za ironia losu, polscy oficerowie mieli w zwyczaju grywać sobie w karty. I zaziębił się podczas takiej długiej partyjki brydża. Zmarł wkrótce na zapalenie płuc. Cholernie był przystojny.

Zarówno trzeci, jak i czwarty mąż babci jeszcze krócej zabawili na tym świecie u jej boku. Aż w końcu babcia sama zaczęła mówić o sobie własnie tak: jestem kobietą fatalną. Z babcią łączyła mnie szczególna więź, bo moi rodzice, kiedy byłam dzieckiem, wyjechali do Stanów. Ja nie dostałam zgody, pewnie władza zostawiła mnie w kraju „pod zastaw”. Zostałam więc pod opieką babci.

Też masz teraz czwartego męża, jak ona.

I też trzykrotnie owdowiałam.

W Polsce Krzysztof był legendą, a w USA - taksówkarzem. Ale nie zrozumie tego ten, kto nie żył w PRL. Wszyscy chcieli stąd uciec

Nie myślałaś, że to fatum?

Już przestałam. Z ostatnim mężem, Joe (po polsku Józek; jest Meksykaninem, choć korzenie ma sycylijskie, a wygląd Greka), jestem już ponad 20 lat. I jakoś Joe żyje, zdrowy jest, a ma już 75 lat. Dawno temu jeden dziennikarz zapytał go, czy nie boi się, że żeniąc się ze mną, wkrótce umrze. Odpowiedział, że nie. Że jest osobą wierzącą, więc uważa, że Bóg daje nam świeczkę życia i on ją odbiera. Śmierci nie ma się co bać. Jesteśmy z Joe zgranym małżeństwem, on polubił Polskę, szczególnie Kraków i Częstochowę (wiadomo, Meksykanie są bardzo wierzący, choć do kościoła co tydzień nie chodzimy). Mam nadzieję, że kolejnych mężów już nie będzie.

Ale pierwsza miłość chyba zostaje tą najważniejszą?

Tak jest.

Obecny mąż nie jest zazdrosny o Krzysztofa Klenczona? Nie zdenerwował się, jak zaczęłaś pisać z Tomkiem Potkajem książkę o swoim pierwszym mężu?

Nie. Dopingował, podpowiadał, trochę się wtrącał, aż musiałam mu powiedzieć, żeby się wypchał. Napisać książkę to nie jest prosta sprawa. Dobrze, że pomagał mi Tomek, bo chyba nigdy by ona nie powstała.

Z Krzysztofem Klenczonem poznaliście się w połowie lat sześćdziesiątych.

Konkretniej w styczniu 1965 roku, kilka dni po pierwszym występie Czerwonych Gitar w Elblągu.

Niuniek stał na scenie z gitarą i wpatrywał się we mnie. Wysoki, brunet, przystojny. Wkrótce zaprosił mnie do kina. Czekałam, aż zbliży się do mnie, spróbuje pocałować. Wtedy uderzyłabym go w twarz, jak miałam w zwyczaju postępować z adorującymi mnie mężczyznami. Ale Krzysztof, na złość, wcale się do mnie nie zbliżał. Później poszliśmy na spacer po molo. Metr od siebie szliśmy, on osobno, ja osobno, aż mój czerwony kozak (pamiętam, jak byłam ego dnia ubrana: czerwone kozaki na szpilkach i płaszczyk za kolana) utknął między deskami. Wtedy dopiero Niuniek, zmuszony sytuacją, wziął mnie pod rękę. Tego dnia jednak mnie nie pocałował.

Ale i tak poszło wam dość szybko. Wasz ślub w katedrze Gdańsku-Oliwie odbył się już w 1975 roku.

Jechaliśmy na niego czarną wołgą. Suknię szyła mi najlepsza krawcowa w Sopocie. Świadkami mieli być Czesław Niemen i Ada Rusowicz, ale kilka dni przed naszym ślubem się rozstali. Czesiek dzwoni więc do Krzysztofa i pyta: „Czy Ada będzie świadkiem na waszym ślubie? Bo wiesz, jest problem”. Jak się Czesiek dowiedział, że tak, że Ada przyjeżdża następnego dnia, to się wycofał z tego świadkowania. W ogóle nie pojawił się na naszym ślubie. Czesiek w Niuńkiem pogodzili się dopiero dwa lata później, podczas festiwalu w Sopocie, jak się wspólnie napili.

Te czasy to chyba był szczyt popularności Czerwonych Gitar?

Tak, choć moi rodzice, mieszkający w Stanach, nie zdawali sobie sprawy, jak popularny w Polsce jest Krzysztof. Odgrażali się, że nie pozwolą mi wyjść za mąż za grajka. Że to degradacja. Finalnie go zaakceptowali, choć do ojca dopiero po śmierci Krzysztofa dotarło, jak znanym on był muzykiem.

„Historia jednej znajomości” to piosenka o was.

Tak, choć żony innych muzyków z Czerwonych Gitar uważają, że to piosenka o nich. Ja jednak swoje wiem. I mam rację. „Kwiaty we włosach” też Niuniek skomponował z myślą o mnie. „10 w skali Beauforta” napisał chyba dla siebie, ale wzięło się to z naszego zamiłowania do żeglarstwa.

W 1969 roku wyjechałaś na kilka miesięcy do Stanów, żeby urodzić córkę, Karolinę. Sama.

Ojciec, na wieść o mojej ciąży powiedział, że mam natychmiast przyjechać do nich, bo jeśli dziecko urodzi się w Stanach, to automatycznie dostanie amerykańskie obywatelstwo. Złożyłam podanie o paszport, nie wierząc, że zostanie rozpatrzone pozytywnie - w końcu odmówili mi już tyle razy. No ale za Gierka nastała nieco większa swoboda i ku mojemu zaskoczenie puścili mnie. Ponieważ byłam w zaawansowanej ciąży - obsługa mogła więc odmówić przyjęcia mnie na pokład samolotu - ukrywałam swój brzuch pod zieloną peleryną. Przez cały lot jej nie zdejmowałam! Kilka miesięcy spędziłam w Ameryce i wróciłam „Batorym” do Polski.

Tymczasem w Czerwonych Gitarach trochę się popsuło...

Krzysztof przestał dogadywać się z Sewerynem Krajewskim. Niuniek chciał grać ostrzejsze piosenki, rockowe, miał wrażenie, że to, co robią, zaczyna być komercyjne. Okazało się, że jeśli zespół muzyczny ma dwóch liderów, rodzą się konflikty. Na poczatku 1970 roku członkowie Czerwonych Gitar zdecydowali na zebraniu, że Krzysztof ma opuścić zespół. Niuniek stworzył wtedy swój własny zespół, Trzy Korony. Dobrał sobie początkujących muzyków.

Krzysztof cieszył się na tę nową przygodę, ale niedługo później zauważył, że na koncertach nie ma już tego entuzjazmu. Uważał, że należy odejść we właściwym momencie. W 1972 roku wyjechaliśmy do Stanów. Tym razem wszyscy, całą rodziną. I na stałe. Sprzedaliśmy domek na Mazurach, fiata, Krzysztof zagrał pożegnalny koncert. I zaczęliśmy drugie życie, w Chicago. Początkowo zamieszkaliśmy z moimi rodzicami. Po pół roku jednak się pokłóciliśmy z nimi, wyprowadziliśmy się i kolejne pół roku nie odzywaliśmy do siebie.

O co się pokłóciliście?

A, różnica pokoleń. Rodzice uważali, że za dużo imprezujemy.

W Polsce Krzysztof był niemal legendą. Jego piosenki śpiewał cały kraj. W Stanach trochę sprzątał, jeździł taksówką...

Ale też koncertował. Pierwsza propozycja artystyczna pojawiła się już trzy dni po naszej przeprowadzce.

Ale jednak specjalnej popularności tam nie zdobył. Po co więc wam była ta Ameryka? Nie lepiej było zostać w Polsce, gdzie mąż miał status gwiazdy?
Kochanie, ty tego nie zrozumiesz, bo żeby to rozumieć, trzeba pamiętać tamte czasy. PRL był fatalnym miejscem. 98 procent Polaków, jak nie 99, marzyło o jednym: żeby stąd uciec. Gdziekolwiek. Więc skoro pojawiła się okazja... W Stanach, owszem, łapaliśmy się mniej prestiżowych prac, ale nasza stopa życia i tak była znacznie wyższa niż w Polsce.

Żyliście wspólnie w Stanach zaledwie dziewięć lat. 26 lutego 1981 roku mieliście wypadek samochodowy, z którego Krzysztof już nie wyszedł.

Kilka miesięcy wcześniej zastrzelono Johna Lennona. Krzysztof powiedział wówczas: czuję, że i ja długo już nie pożyję.

25 lutego w klubie Milford w polonijnej dzielnicy był koncert. Krzysztof nie bardzo chciał na nim wystąpić, bo od tygodnia był przeziębiony, nie czuł się dobrze, prawie nie jeździł taksówką. Ale to był koncert charytatywny, dochód z niego był przeznaczony na szpital dziecięcy w Warszawie. A Polonia starała się pomagać jak mogła. Krzysztof wystąpił po północy. Na koniec zaśpiewał „Biały krzyż”. Bisował trzy razy. To była ostatnia piosenka, jaką zaśpiewał w życiu.

Co było później?

Usiedliśmy jeszcze przy barze. Na pewno był z nami Czesław Niemen, Krzysztof Krawczyk i inni. Już nad ranem postanowiliśmy pojechać na śniadanie do knajpy. Nie chodziło o to, żeby pić, tylko zjeść porządne śniadanie. Nie byliśmy pijani. Krzysztof był zmęczony i przeziębiony, a ja miałam jechać autem. Wypiliśmy może po dwa, trzy koniaki.

W drodze na śniadanie prowadziłam ja. Później, gdy wracaliśmy już do domu, również. Krzysztof drzemał na fotelu pasażera. Raptem, na skrzyżowaniu, obudził się i powiedział, że teraz on poprowadzi. Nie rozumiałam wprawdzie, po co; przejechaliśmy już znaczną część drogi. Ale zamieniliśmy się fotelami, bez wychodzenia z auta - i Krzysztof był szczupły i ja, zupełnie tak jak ty, kochanie. Nie minęły trzy minuty i zdarzył się wypadek.

Krzysztof zmarł kilka tygodni później, w szpitalu.

Lekarze od początku dawali mu małe szanse. Ale ja ciągle miałam nadzieję, że on z tego wyjdzie.

Odzyskał przez ten czas przytomność?

Kiedy Hania, jego siostra, przywiozła do szpitala jego gitarę akustyczną i położyła na niej ręce Krzysztofa, otworzył na chwilę oczy. Widziałam to. Ale któregoś dnia zadzwonili do mnie ze szpitala, że Niuniek nie żyje...

Kilka lat temu w mediach pojawiły się informacje, że to mogło być zabójstwo.

Wiesz, tu mi się kilka rzeczy nie składa. Po pierwsze: po wypadku, jeszcze kiedy Krzysztof leżał w szpitalu, pojechałam z tatą kupić nowy samochów, bo mustang, którym jechaliśmy, nadawał się tylko do kasacji. Kupiliśmy więc nowe auto, z salonu. Kiedy wsiadłam do niego pierwszy raz, wrzuciłam zły bieg. Zaczęłam hamować, ale hamulec nie zadziałał. Zabrali go na lawecie do salonu. Okazało się, że ktoś przeciął w nim przewód hamulcowy. Sprawą zajęła się policja i FBI.

Na pogrzebie Krzysztofa, w pierwszym rzędzie, siedziała też pewna kobieta. Nikt jej nie znał. Kto wie, czy nie była jakimś obcym agentem? Wcześniej chodzili za nami jacyś dziwni ludzie, jakiś facet, który chciał się przysiąść. Po Chicago rozniosły się różne plotki na temat śmierci Krzysztofa. Nie wiem, na ile są prawdziwe, ale wiem za to, że sprawa śmierci mojego męża do dzisiaj nie została wyjaśniona.

Ale kto by miał go zabić? Za co? I właściwie po co?

Nie wiem, czy jego. Sądzę raczej, że mogło chodzić o mnie - bo to mnie widzieli pod klubem, jak wsiadam za kierownicę samochodu. Może ze względu na mojego ojca? Przecież Kuklińskiemu też dwóch synów zabili.

To prawda, że przed wypadkiem myśleliście o powrocie do Polski?

Tak. Oglądaliśmy nawet dom pod Warszawą.

... I że Czerwone Gitary miały się reaktywować, bo twój mąż zaczął się dogadywać z Sewerynem Krajewskim?

To również prawda, choć wersje, powtarzane przez Seweryna i pozostałych członków zespołu, różnią się od siebie: Seweryn mówił, że ze starego składu zostałby tylko on i Krzysztof. Niuniek już tego nie potwierdzi, ale tak naprawdę była mowa o tym, żeby grać w starym składzie.

Ciekawe, jak by się wam życie potoczyło, gdyby nie ten wypadek. Gdzie byście żyli, co dalej z karierą Krzysztofa?

Czasem się nad tym zastanawiam. Myślę, że wciąż bylibyśmy razem. Ale to już alternatywne scenariusze.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Zagadka śmierci Klenczona wciąż niewyjaśniona - Plus Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl