Stachura stworzył życiopisanie. Jego pisarstwo było tożsame z jego życiem

fragment książki
Czy istnieje picie twórcze? Umysł stymulowany alkoholem daje niekiedy krótkotrwały błysk, ale chyba nie pomaga znaleźć odpowiedzi na ważne pytania. Jest bzdurą podtrzymywaną przy życiu dla potrzeb legendy, że Edward Stachura pisał ważne teksty w stanie nietrzeźwości - pisze Marian Buchowski biografii wybitnego pisarza.

Rozum oraz niektórzy krytycy literaccy ostrzegali przed zbyt dosłownym traktowaniem przypadku Edwarda Stachury jako przejawu „życiopisania”. Termin ten, w odniesieniu do Stachury, wylansował - jak wiadomo - Henryk Bereza. Poszło mu zadziwiająco łatwo nie tylko dlatego, że dla wielu był prorokiem przepowiadającym pisarskie objawienia (niektórzy mówili: przywidzenia), ale także ze względu na marketingową atrakcyjność zgrabnej formuły, łatwo i chętnie kupowanej zwłaszcza przez młodzieżowy rynek czytelniczy.

Bereza „życiopisanie” wylansował, bo nie wymyślił, ponieważ pomysł jest stary, zrosty życia i twórczości znano już chyba w starożytności. „Życiopisaniem” zawinił Bereza, ale odpokutowywał Stachura, bo został skazany na celę o obostrzonym rygorze: odwiedzający mieli zakaz wnoszenia wysiłku umysłowego. uwięziony w pomyśle Berezy odbywał Stachura karę o tyle tylko zasłużoną, że jak rzadko który pisarz używał maksimum środków warsztatowych i technik pisarskich nie tylko zachęcających, ale momentami wręcz zmuszających do takiego „życiopisanego” odbioru.

Czytaj także: Promocja książki „Andrzej Wajda. Ostatni romantyk polskiego kina” [ZDJĘCIA]

Słynne, szybko obrosłe legendą warszawskie spotkanie autorskie Edward Stachura odbywał 2 grudnia 1970 roku na Krakowskim Przedmieściu, w domu Literatury, w którym na dole mieści się restauracja o nazwie „Literatka”. Spotkanie zagaił Henryk Bereza i powiedział między innymi: „Naprawdę życie Stachury jest życiopisaniem. Jego pisarstwo jest tożsame z jego życiem, jedno z drugiego wynika, jedno jest drugim, jest to jedność, jedność nierozdzielna, jedność całkowita”.

Stachura stworzył życiopisanie. Jego pisarstwo było tożsame z jego życiem

Marian Buchowski „Buty Ikara. Biografia Edwarda Stachury”, wyd. Iskry, Warszawa 2017

Jeśli przyjąć za prawdę, że taka diagnoza jest trafna i oddaje istotę rzeczy, z konieczności ją upraszczając, to można równie prawdziwie powiedzieć, że Edward Stachura uprawiał „pisaniożycie”. Bo skoro jedno z drugiego wynika, to oddziaływanie musi być dwustronne, w dwu kierunkach biegnące: pisanie też może oddziaływać na życie autora.

Na interpretacyjny pożytek z „pisaniożycia” naprowadziła mnie pani profesor Barbara Czochralska, oczywiście nie mając najmniejszego w tym kierunku zamiaru ani potrzeby.

Profesor Barbara Czochralska jest wybitnym naukowcem, zajmowała się między innymi badaniami mechanizmów elektroredukcji pochodnych zasad nukleinowych, molekularnymi mechanizmami redukcji i utleniania analogów nukleozydów o działaniu przeciwnowotworowym i przeciwwirusowym, kinetyką ultraszybkich procesów fotolizy laserowej pochodnych puryn o znaczeniu biologicznym.

Podejrzewam, że to nie tylko dla mnie jest abstrakcja, ale celowo przywołuję skomplikowaną, nawet w wymiarze nazewniczym, tematykę badawczą, aby podkreślić niezwykły kontrast między scjentystycznym światem pani profesor a światem poety Edwarda Stachury, penetrującego dostępne nam wszystkim rejony emocji, lęków, nadziei i tęsknot. Jak pozorny był ten kontrast, świadczy fakt, że panią profesor i Edwarda Stachurę łączyły dość długa, serdeczna (zwłaszcza w listach) znajomość i intelektualne porozumienie, owocujące twórczym, obustronnie korzystnym spożytkowywaniem kontaktów osobistych, szczególnie listownych.

Kłopot „życiopisaniowy” polega na tym, że w książce Stachury Wszystko jest poezja występuje postać literacka zwana Biofizykiem, o zainteresowaniach badawczych identycznych z profesor Barbarą Czochralską, która w późniejszych tekstach swego autorstwa nie tylko nie zaprzecza, że to ona jest Biofizykiem, ale na liczne sposoby to potwierdza, choć nie dla potwierdzenia te teksty pisze. Biofizyk we Wszystko jest poezja otrzymuje od narratora wyrazy najwyższego uznania za stawianie nauce o materii pytań filozoficznych, za szacunek dla poetyckich narzędzi poznawczych, docierających niekiedy głębiej niż nauka.

Otóż Barbara Czochralska zapytała kiedyś Edwarda Stachurę, czy on sam jest bohaterem „Siekierezady”, na co on odpowiedział: „Chciałbym być taki jak mój bohater Michał Kątny”. Autor ma święte prawo kreować bohatera wyidealizowanego, żyjącego w scenerii przypominającej do złudzenia realny świat, a różniący się od prawdziwego jedynie i aż tym, że ograniczenia stawia bohaterowi wyłącznie autor (no, czasami może jeszcze cenzor), natomiast autorowi chcącemu naśladować swego bohatera przeszkadza odporna na działanie dobrych chęci, na różne sposoby zmieniająca się rzeczywistość.

Ważne zdanie Stachury, iż zazdrości swemu bohaterowi (jednemu, bo tylko o jedną książkę był pytany), i że chciałby być taki jak on, wypowiada człowiek wyznający zasadę: chcieć to móc, maksymalista, pozujący sobie do własnej prozy wprawdzie nie na leżaku, tylko w nieprzerwanej wyprawie, ale ukrywający niedostatki ekwipunku, w którym na przykład za mało jest snu. Nie snu metaforycznego, ze scenami latania, tylko snu, bez którego głowa może pęknąć i zaczną się do niej przeciskać koszmary, zwidy, omamy. Natomiast bohaterowi Stachury jest pod tym względem czego zazdrościć: głosi on pochwałę bezsenności, czas poświęcony na sen uważa za czas stracony, szkoda mu życia na spanie. Człowiekowi z papieru, nawet tak żywemu jak u Stachury, brak snu nie szkodzi.
Stachura, który najpierw kartkę papieru chciał uczynić latającym dywanem, a potem ruszył za swymi bosymi postaciami na wyprawę w Himalaje ludzkich możliwości, miał małe szanse na bezpieczny powrót. Przez długi czas (aż do spotkania z człowiekiem-nikt) darzył bezgranicznym zaufaniem siebie i swych narratorów. Wierzył im. I chciał nie tylko podzielić się tą wiarą z czytelnikiem, ale nas natchnąć. Krytyka literacka nazwała to zadziwiającym dydaktyzmem. Zadziwiającym, bo nie przeszkadzał, zwłaszcza młodym czytelnikom. Najbardziej praktyczny wymiar tego dydaktyzmu to słynne siedem jedynek we Wszystko jest poezja. Przypomnijmy, że jedna z tych jedynek głosi, że aby nie żyć na niby, trzeba „Żyć w straszliwym i cudownym napięciu w każdej zawsze i wszędzie sekundzie”.

Medyczna nazwa stanu, objawiającego się nadzwyczajną mobilizacją organizmu, polegającą na silnym napięciu, to oczywiście stres. Stres, tak jak złość czy strach, jest błogosławieństwem, bo stanowi zsumowany, uwzględniający nawet odgłosy z podświadomości, sygnał alarmowy, którego racjonalny odbiór powinien sprowadzać się do ustalenia przyczyn alarmu i ich usunięcia. Na szczęście człowiek nie jest istotą wyłącznie racjonalną, dzięki czemu są na świecie artyści i sztuka. Bo artysta to człowiek nienormalny, jak twierdzi poeta i subtelny myśliciel, noblista Thomas Eliot oraz czytelnicy gazety „fakt”. Problem w tym, że nawet najlepsza lampka sygnalizacji alarmowej nie może świecić bez przerwy iw nieskończoność. Zbyt długo trwający stres - potrafi zabić.

Rzecz jasna, to cudowne i nieustanne napięcie, o którym tak urokliwie pisze Stachura do czasu utworu Fabula rasa (rzecz o egoizmie), należy rozumieć jako intensywność życia we wszystkich jego przejawach i chwilach, aby - jak twierdził narrator innej z jego książek - śmierci, tej wariatce, nie zostawić po sobie niczego.

Czytaj także: Ta książka pomaga w rehabilitacji autora

Stachura, jak o tym świadczą relacje ludzi, którzy go znali nie tylko z opowiadań, robił wrażenie człowieka będącego w stanie ciągłej gotowości, czujnego na każde uchybienie wartościom, które wyznawał i których, zapatrzony w siebie, pilnował. W tym pełnym napięcia pilnowaniu świata, na który czyhają jakieś złowrogie siły, przypominał Stachura strażnika gotowego paść ze zmęczenia, byle nie opuścić posterunku, bo nikt nie jest w stanie sprostać zadaniom, może z wyjątkiem Edmunda Szeruckiego, Janka Pradery czy Michała Kątnego, a więc bohaterów Stachurowego pisania.

I tam, w literaturze, jest najwłaściwsze miejsce tego zabójczego zalecenia - mówiącego o cudowności straszliwego napięcia niepokalanego nawet chwilą beztroskiego relaksu i „marnowania czasu”. Przenoszone do zbioru reguł świata realnego staje się ono, na szczęście, niewykonalne, natomiast zbyt intensywne i wytrwałe próby dorównania narratorowi prozy Stachury grożą, także zarządzającemu tym narratorem, czyli autorowi, jeśli nie jego życiu, to zdrowiu psychicznemu niechybnie.

Edward Stachura chyba się tego niebezpieczeństwa nie bał. Sprawiał (a przynajmniej dokładał starań, żeby sprawiać) wrażenie autora, który dobrowolnie przyjął na siebie także obowiązek dotrzymywania obietnic składanych przez swoich bohaterów, obowiązek lojalności wobec wymyślonej postaci, której zadany w powieści cios - boli także wymyślającego. W liście do Wincentego Różańskiego, pisanym w okresie powstawania Całej jaskrawości, Stachura zachęca przyjaciela do cieszenia się z bezzwrotnego kredytu, jakiego obaj udzielają powieściowym postaciom Witka i Edmunda: „Piszę tę ostatnią książkę, która jest o nas i w której zakochasz się, bo poszedłem w niej na całego i jest sprawiedliwa, i to już nie jest literatura, i powiedziałem to, co myślimy i jak my żyjemy, i jak my wszystko widzimy i słyszymy, i czujemy”.

Psychiką narratora i bohatera literackiego rządzi oczywiście autor. A autorem? W znacznym stopniu ta część jego jestestwa, która tworzy, gromadzi i użytkuje twórcze pierwiastki. Jednym z nich jest wrażliwość. „Chciałoby się powiedzieć, że artysta jest chorobliwie wrażliwy, nadwrażliwy (…). Jest to wrażliwość na bodźce zewnętrzne i wewnętrzne, stany biologiczne i psychiczne. Ta wysubtelniona i wszechobecna wrażliwość powoduje, że artysta żyje w ogromnym napięciu…”.A co dopiero artysta, który owo, niejako z definicji należne, napięcie intensyfikuje w sobie na różne sposoby i naciąga strunę, jakby zapominał, że istnieje granica wytrzymałości.

Doświadczenie życiowe i penetrujące je dyscypliny nauk duszoznawczych dowodzą, że podstawowym generatorem wewnętrznych napięć -i to, rzecz jasna, dotyczy nie tylko artystów - są wybujały egocentryzm i strach (oraz jego „bezprzyczynowe” odmiany w postaci najprzeróżniejszych lęków) o ponadprzeciętnym nasileniu. Natomiast osobowość zdominowana przez takie składniki, zamiast współpracy z realną rzeczywistością - toczy z życiem nieustający pojedynek: raz atakując, raz przechodząc do obrony, i w zależności od fazy zmagań posiłkując się pochodnymi egocentryzmu: egoizmem, pychą, nadkontrolą, perfekcjonizmem, złością, pesymizmem… W najlepszym życiowo położeniu jest ten artysta (i jego rodzina), który mocą talentu i samodyscypliną potrafi wewnętrzne napięcia zamienić wyłącznie w twórczy impuls, a jednocześnie jest rodzajem cudotwórcy, bo dar w postaci dziecięcej wrażliwości umie ustrzec przed zamianą w emocjonalną niedojrzałość, jakże toksyczną również dla otoczenia, bo bardzo dokuczliwą w pozaartystycznej sferze funkcjonowania. Czesław Miłosz, który po mieszczańsku wiódł uporządkowany żywot godny urzędnika, wielokrotnie mówił żartem z domieszką zdziwienia, że on nie wie, jakie są i gdzie tkwią źródła jego poezji, skoro - w przeciwieństwie do „prawdziwych poetów” - nie tyranizuje go żaden wewnętrzny demon czujnie wypatrujący okazji do zamachu na rozum, karmiący się wytworami jakiegoś fatum, piętna, obsesji…

Demolującą spokój umysłu i huśtającą emocjami energię wewnętrznych napięć, powodujących na ogół bolesne iskrzenia przy zetknięciu ze światem zewnętrznym, można albo minimalizować u źródeł bijących niekiedy nawet głęboko w podświadomości, przepracowywać traumy z dzieciństwa, sięgać po terapię czy jogę (z ryzykiem utraty ochoty na artystyczną ekspresję i przerzuceniem się na uprawianie wyłącznie sztuki życia), albo szukać sposobów doznawania ulgi, najlepiej szybkiej i wyraźnej. Jednym ze starych jak ludzkość sposobów szybkiego łagodzenia napięć wewnętrznych jest alkohol.
Wiedzieli o tym i nałogowo korzystali z tej wiedzy (a historia życia literackiego nie robi z tego tajemnic) między innymi: Władysław Broniewski, Julian Tuwim, Konstanty Ildefons Gałczyński… Z różnych przyczyn mniej i ciszej się mówi o alkoholowych problemach poetów wyniesionych na piedestał (na przykład Adam Mickiewicz i Cyprian Norwid) lub używanych współcześnie do walki politycznej (na przykład Zbigniew Herbert).

Sławomir Koper zastanawia się, co by było, gdyby Iredyński albo Stachura minęli się z alkoholem: „Z drugiej strony na zawsze pozostanie tajemnicą to, czy będąc abstynentami, stworzyliby coś bardziej wartościowego. Czy w ogóle można sobie wyobrazić Grochowiaka albo Stachurę bez alkoholu? Takie były czasy i takie były losy literatów tego pokolenia - ludzi, którzy świadomie dążyli do samozagłady”.

Nie miejsce tu na rzeczową polemikę. Więc krótko. Samozagłada jako życiowa strategia opanowuje rozum dopiero w tak zwanej fazie kasacyjnej picia, kiedy alkohol, niezawodny dotąd opiekun i skuteczny lek na parszywy stan duszy, już dawno wziął górę nad pijącym, któremu dotąd właśnie był ratunkiem. Ratunkiem przed myśleniem o wspólnikach zagłady: bezsensie, nieumiejętności zawarcia paktu o nieagresji ze źle urządzonym światem, patencie na szybkie sprawianie sobie ulgi w cierpieniu, a potem wynikającym z tego brakiem wprawy i umiejętności przeżywania cierpień, czyli niedojrzałości emocjonalnej, która nie opuszcza człowieka automatycznie wraz z przybywaniem lat…

Czy istnieje picie twórcze? Umysł stymulowany alkoholem daje niekiedy, owszem, krótkotrwały błysk, ale chyba nie pomaga w tym świetle znaleźć odpowiedzi na żadne z ważnych pytań, a co najwyżej pozwala (tylko na jak długo?) jedynie zapomnieć o pytaniu. Jest bzdurą podtrzymywaną przy życiu dla potrzeb legendy, że Wojaczek czy Stachura niektóre swe ważne teksty pisali w stanie nietrzeźwości. „Znał kto kiedy poetę trzeźwego? Nie uczyni taki nic dobrego” - napisał dość dawno temu Jan Kochanowski i to jest fragment chyba znacznie bardziej popularny i cytowany niż początek tej samej Pieśni XX:

„Miło szaleć, kiedy czas po temu”, a nikomu nie przychodzi do głowy dociekać, czy już w czasach Kochanowskiego „trzeźwy” znaczyło także, tak jak dziś: rozsądny, rzeczowy, racjonalny… Mało kto, próbując zbyt gorliwie i wytrwale zaprzyjaźnić się z alkoholem, zaczyna picie z zamiarem zatracenia się, z marzeniem o samozagładzie.

Doktor nauk humanistycznych Waldemar Szyngwelski zwierza się w swej książce: „Opowiadano legendy na temat pijaństwa Steda, co charakterystyczne jednak, w sposób złośliwy rozpowszechniali je najczęściej znajomi pisarza, którzy sami doświadczyli kuracji odwykowej, w ten sposób projektując nań własne słabości i niepowodzenia życiowe. Naiwnością byłoby jednak twierdzić, że unikał alkoholu jak zły duch wody święconej”.

Doktorowi Szyngwelskiemu nie wypada nawet udawać naiwnego, a ponieważ zna biografię Stachury, posługuje się eleganckim eufemizmem o nieunikaniu alkoholu. Tylko że takiej zasłony z bagatelizujących słów unikał sam Stachura. Również w odniesieniu do siebie. Pisał w liście do Janusza Andermana: „Piszesz: «Nie szukam alkoholu. A to jest coś. Czasem on mnie znajduje. To wielka różnica». Więc ja Ci powiem, że wiedząc o prawie absolutnej w Polsce wszędobylskości alkoholu, to nie jest wielka różnica. I tu już sprawa nie polega na szukać, ale na nie dać się znajdować”.

Czytaj także: Haruki Murakami: Pisanie to autoterapia. Kryje się w nim intencja samopoprawy [FRAGMENT KSIĄŻKI]

Podczas udzielania wywiadu „Rzeczpospolitej” doktor nauk humanistycznych Dariusz Pachocki z Katolickiego uniwersytetu Lubelskiego był zagadnięty i o wątek alkoholowy. „Sądzę - odrzekł naukowiec - że w przypadku Stachury nie możemy mówić o alkoholizmie”.

Nie jest moim zamiarem stawianie fachowej, precyzyjnej diagnozy. Ani to możliwe, ani potrzebne. Natomiast widzę sens w próbie prześledzenia (zwłaszcza w przypadku autora tak zespolonego ze swoim pisarstwem), jak faza alkoholowej beztroski, czyli okolicznościowego regulowania nastroju wódką czy winem, zaczyna, poprzez coraz częstsze i intensywniejsze przedawkowania, stawać się czynnikiem pogłębiającym psychiczną nierównowagę, objawiać napadami czarnych myśli i coraz częstszymi zaburzeniami snu. do tego dochodzi nieuchronne - przy takim, jak Stachury, trybie życia - osłabianie organizmu i wydłużanie czasu potrzebnego na regenerację sił nie tylko fizycznych, ale i psychicznych, bo mało który organizm może w nieskończoność udawać perpetuum mobile.

Stachurze siły regenerowało także pisanie, ale szybko do poety dotarło, że pisanie i alkohol od jakiegoś czasu coraz częściej i niebezpieczniej wchodzą sobie w drogę i któryś z demonów w końcu przegra. Że picie zagrażało pisaniu - to oczywiste, nawet dla abstynentów. Natomiast pisanie zagrażało piciu tylko w tym sensie, że Stachura notował w dzienniku większość alkoholowych incydentów i ekscesów oraz ich skutki materialne i emocjonalne, a ponieważ było tego bardzo dużo - w jakimś momencie odgłosy zawartego w notatkach alarmu mogły jednak przebić się do instynktu samozachowawczego i któremuś z zapisów dać krótką i kategoryczną formę: dość! A potem wystarczyło tylko wcielić to „dość” w czyn. I Stachura nieraz próbował. „Ja czuję się fantastycznie. Od półtora miesiąca nie piję i jest to bardzo egzotyczne terytorium, jak Antarktyda, z której otrzymałem ostatnio list” - informuje w styczniu 1974 roku Barbarę Czochralską, przebywającą wtedy w USA na stypendium. W lutym kolejny list, i znowu: „Ciągle nie piję. Dwa i pół miesiąca. Ciekawe to jest. Egzotyczne bardzo”. Minął więc kolejny miesiąc abstynencji, ale informacji, że nadal „czuję się fantastycznie”, już nie ma.

Dlaczego więc, czując się przynajmniej początkowo fantastycznie, poeta jednak opuszcza egzotyczne dla siebie terytorium abstynencji? Pytam o podpowiedź kilka dorosłych, doświadczonych życiowo osób, dla których twórczość Stachury była ważna, a znajomość jego biografii - dobra. Są dość zgodne w przypuszczeniach. Oto fragment jednej z mailowych odpowiedzi: „Jeśli ktoś jest wrażliwy i analizuje rzeczywistość na głębokim poziomie, to chyba musi się jakoś znieczulać, bo inaczej ból byłby nie do wytrzymania”.

Schemat społecznego odbioru alkoholowych przypadłości (nie tylko zresztą artystów) jest ciągle taki sam: wielki człowiek nie może pić z małego, banalnego przez swą powszechność powodu, jakim jest na przykład nieradzenie sobie z emocjami (jedna z podstawowych cech osób sięgających po środki zmieniające świadomość, a należy do nich alkohol). Więc nie tylko w piśmiennictwie biograficznym i wspomnieniach uwzniośla się, uszlachetnia powody sięgania po kieliszek, szuka tych powodów ciągle na zewnątrz, dorabia piciu ideologię.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl