Kariera Donalda Trumpa ma swój początek w ekonomicznym szoku

fragment książki
Wielu wysokich rangą urzędników w gabinecie Trumpa ma na koncie udział w zuchwałych projektach wdrażania doktryny szoku.

Przede wszystkim musimy dobrze zrozumieć, komu lub czemu mówimy „nie”. Bo adresatem tego potężnego „NIE” na okładce nie jest jeden człowiek ani jedna zbiorowość. Mówimy „nie” całemu systemowi, który wyniósł tych ludzi tak wysoko. A potem musimy powiedzieć „tak” - odmienić nasz świat tak głęboko, że dzisiejsza wszechwładza wielkiego biznesu będzie zasługiwała jedynie na przypis w podręcznikach historii jako ostrzeżenie dla naszych wnuków. Dopiero gdy powiemy „tak”, zobaczymy, czym naprawdę jest Donald Trump i jemu podobni: symptomem poważnej choroby, na którą wspólnie znajdziemy lekarstwo - pisze Naomi Klein.

Twardogłowi zwolennicy wolnego rynku (lub „libertarianie”, jak lubią o sobie mówić bracia Koch, miliarderzy) uaktywniają się, gdy nadchodzi kataklizm - bo codzienna rzeczywistość nie sprzyja ich antydemokratycznym zamiarom.

Naomi Klein,  „NIE to za mało”,  Wydawnictwo: Muza
Naomi Klein,

„NIE to za mało”, Wydawnictwo: Muza

Działać muszą szybko, bo okresy destabilizacji są z natury przejściowe. Podobnie jak Paul Bremer, unoszeni falą społecznego szoku przywódcy polityczni i ich sponsorzy przestrzegają maksymy, którą w Księciu wyraził Machiavelli: „Krzywdy powinno się wyrządzać wszystkie naraz, aby krócej doznawane, mniej tym samym krzywdziły” . Logika jest prosta. Gdy zmiany zachodzą stopniowo, społeczeństwo ma czas na reakcję. Gdy jednak dziesiątki reform, przekształceń i restrukturyzacji spadają naraz ze wszystkich stron, przytłoczeni i wyczerpani nimi ludzie w końcu godzą się przełknąć gorzką pigułkę (przypomnijmy słowa Haliny Bortnowskiej, porównującej tempo polskiej transformacji do „lat życia psów”).

Gdy w 2007 ukazała się Doktryna szoku, wywołała kontrowersje. Podważyłam w niej lukrowaną wersję historii, którą opowiadano nam od dzieciństwa - że demokracja i uwolnione od ustawowych regulacji rynki idą ręka w rękę od połowy XX wieku. Prawda, jak się okazuje, nie jest tak różowa. Wdrażanie ekstremalnej formy kapitalizmu, która na naszych oczach przekształca świat - ekonomista i laureat Nagrody Nobla Joseph Stiglitz nazywa ją „fundamentalizmem rynkowym” - często było możliwe tylko pod warunkiem zawieszenia demokracji i ograniczenia swobód obywatelskich. Zdarzało się, że zapanowanie nad zbuntowanym społeczeństwem wymagało przemocy i tortur.

W swojej najpopularniejszej książce, zatytułowanej Kapitalizm i wolność, nieżyjący już ekonomista Milton Friedman pisał, że wolność jednostek i wolność rynku to dwie strony tej samej monety. A jednak jego idee udało się po raz pierwszy w pełni urzeczywistnić dopiero w kraju, któremu daleko było do demokracji: w Chile pod rządami generała Augusto Pinocheta. Potrzeba było do tego zamachu stanu, który przy wsparciu CIA obalił demokratycznie wybranego prezydenta, socjalistę Salvadora Allende.

To nie przypadek. Koncepcje Friedmana były tak skrajnie niepopularne, że mógł je zrealizować tylko bezwzględny despota. Po wygranych przez Allende wyborach w 1970 roku Richard Nixon oświadczył, że chilijska gospodarka „ma zawyć z bólu”. Krew Allende jeszcze nie zdążyła wyschnąć, gdy Friedman przepisywał Chile „terapię szokową” i doradzał Pinochetowi, by przy jej wprowadzaniu nie zadrżała mu ręka. Zgodnie ze wskazówkami słynnego ekonomisty i jego byłych studentów (w Ameryce Łacińskiej nazywano ich „Chicago Boys” - chłopcami z Chicago) publiczną edukację zastąpiono systemem bonów oświatowych i szkół społecznych, wprowadzono opłaty za opiekę medyczną, sprywatyzowano nawet przedszkola i cmentarze (oraz wdrożono wiele innych reform, na które amerykańscy republikanie od lat ostrzyli sobie zęby). Pamiętajmy, że działo się to w kraju, którego społeczeństwo wyraźnie się sprzeciwiało wszystkim tym przekształceniom, a w demokratycznych wyborach poparło socjalistów.

Podobne reżimy zainstalowano w tym okresie w kilku krajach Ameryki Łacińskiej. Wybitni intelektualiści z tego regionu dostrzegali bezpośredni związek między terapią szokową w gospodarce, która wpędzała w nędzę miliony ludzi, a torturowaniem w Chile, Argentynie, Urugwaju i Brazylii setek tysięcy ludzi, którzy wierzyli w sprawiedliwszy porządek społeczny. Jak pytał nieżyjący już urugwajski historyk Eduardo Galeano: „Czy taki poziom nierówności społecznych dałoby się utrzymać za pomocą innych metod niż elektrowstrząsy?”.

Krajom Ameryki Łacińskiej zaaplikowano wyjątkowo silną dawkę obu tych form terapii szokowej. Zazwyczaj wolnorynkowe reformy obywały się bez większego rozlewu krwi. Do ich przykrycia wystarczała dezorientacja, jaką wywoływały raptowne transformacje ustrojowe - rozpad Związku Radzieckiego czy zniesienie apartheidu w Republice Południowej Afryki. Najczęstszym katalizatorem neoliberalnych przemian jest jednak głęboki kryzys gospodarczy. Raz po raz zaprzęgano go w służbę prywatyzacji, deregulacji i likwidacji zabezpieczeń społecznych. Ale prawdę mówiąc, każdy szok nadaje się do tego celu. Z równym powodzeniem można zrobić użytek z klęski żywiołowej, która wymaga odbudowy infrastruktury, a tym samym otwiera możnym pole do przejmowania ziemi i jej zasobów.

Przeciwieństwo przyzwoitości
Większość ludzi jest oburzonych, gdy ktoś się usiłuje dorobić na nieszczęściu innych - nie bez powodu. Naturalną reakcją przyzwoitych ludzi na katastrofę jest niesienie pomocy, a doktryna szoku jest skrajnym przeciwieństwem tej postawy. W 2010 roku indywidualni darczyńcy przekazali 3 miliardy dolarów na pomoc dla ofiar trzęsienia ziemi na Haiti. Wielomilionowe kwoty zebrano także po azjatyckim tsunami w 2004 roku i w 2015, po trzęsieniu ziemi w Nepalu. Na wieść o tego rodzaju kataklizmach zwykli ludzie na całym świecie są gotowi do niebywałego poświęcenia. Setki tysięcy osób przekazują darowizny albo na ochotnika zgłaszają się do pracy.

Jak pisze amerykańska historyczka Rebecca Solnit, w chwilach klęski ujawnia się to, co w nas najlepsze. Właśnie wtedy obserwujemy najbardziej wzruszające akty wzajemnej pomocy i solidarności. W Sri Lance po tsunami z 2004 roku, mimo dekad wojny domowej i etnicznych animozji, muzułmanie ratowali hindusów, a hindusi szli na ratunek swoim sąsiadom buddystom. Gdy po przejściu huraganu Katrina Nowy Orlean znalazł się pod wodą, wiele osób nie wahało się narazić własne życie, by ocalić sąsiadów. Gdy na Nowy Jork spadł huragan Sandy, w mieście zawiązała się imponująca sieć wolontariuszy pod sztandarem „Occupy Sandy” - bo wyrosła z ruchu Occupy Wall Street - którzy przygotowali setki tysięcy posiłków, pomogli odgruzować ponad tysiąc domów, a potrzebującym dostarczyli odzież, koce i pomoc medyczną.

**CZYTAJ TAKŻE:

Michael Wolff. Pisarz, który książką "Ogień i Furia" rozgniewał Donalda Trumpa

**

Doktryna szoku wymaga zatem sparaliżowania tych najgłębszych instynktów niesienia pomocy, by do głosu mogła dojść żądza wzbogacenia się nielicznych na nieszczęściu i słabości wielu tysięcy innych ludzi. Trudno o większe wynaturzenie.

Sztuka robienia(ciemnych) interesów
Logika doktryny szoku doskonale się mieści w światopoglądzie Donalda Trumpa. Życie to dla niego wieczna walka o dominację nad innymi i obsesyjne liczenie zdobytych punktów. Do negocjacji, którymi nie przestaje się chełpić, podchodzi zawsze tak samo: ile mogę na tym zarobić? Jak wykorzystać słabe strony rywala?

W wyemitowanym w 2011 roku programie Fox & Friends z rzadką u siebie szczerością opowiadał, jak dobijał targu z byłym przywódcą Libii Muammarem Kaddafim: „Wydzierżawiłem mu kawałek ziemi. Zapłacił mi więcej za jedną noc, niż wart był cały rok użytkowania tej ziemi, albo dwa lata. A ja i tak go tam nie wpuściłem. I tak trzeba robić. Nie chcę używać słowa «rolować», ale tak, wyrolowałem go. Tak powinniśmy robić”.

Gdyby Trump wyłudzał w ten sposób pieniądze tylko od znienawidzonych dyktatorów, niewielu uroniłoby łzę. Ale on podchodzi tak do każdej transakcji. Oto jak mówi o negocjacjach w książce Myśl śmiało, jednym z samouczków z serii „bądź taki jak ja”: „Często można usłyszeć, że na udanej transakcji zyskują obie strony. To bzdura. Transakcja jest udana wtedy, kiedy wygrywasz ty, a nie ten drugi. Przeciwnika trzeba wykończyć i wyciągnąć z tego coś dla siebie”.

Trump wykorzystuje słabości innych ludzi z zimną krwią - i entuzjazmem. Naznaczyło to całą jego deweloperską karierę. Dziś te cechy można dostrzec u wielu członków jego administracji. Chaos, jaki jego ludzie starają się wywołać, musi niepokoić, ale więcej obaw budzi to, jak wykorzystają kryzysowe momenty, które dopiero nadejdą.

Na razie atmosferę kryzysu podgrzewa głównie agresywna retoryka Trumpa: imigranci rzekomo wywołali falę przestępczości, miasta to „siedliska zbrodni”, w których dochodzi do „jatek” (w rzeczywistości liczba przestępstw z użyciem przemocy w całych Stanach od lat spada), a Obama doprowadził kraj do ruiny. Już wkrótce mogą nas jednak czekać całkiem realne kryzysy, bo kryzys jest logiczną konsekwencją programu politycznego Trumpa.

Dlatego warto się przyjrzeć bliżej, jak Trump i jego ludzie w przeszłości wykorzystywali kryzysowe sytuacje do realizowania swoich ekonomicznych i politycznych ambicji. Świadomość ich dotychczasowych dokonań na tym polu złagodzi każdy kolejny wstrząs, który może nastąpić, i pomoże stawić opór tej wysłużonej taktyce.

Przez szok do kariery
W Stanach Zjednoczonych neoliberalna rewolucja rozpoczęła się na dobre w połowie lat 70. w Nowym Jorku. W mieście trwał żywy, nawet jeśli niedoskonały, eksperyment z socjaldemokracją. Nowojorczycy cieszyli się najhojniej finansowanymi usługami publicznymi w całym kraju, od bibliotek przez transport zbiorowy po szpitale. W 1975 roku cięcia budżetu federalnego i stanowego w połączeniu z ogólnokrajową recesją doprowadziły jednak Nowy Jork na skraj bankructwa. Tę sytuację skrzętnie wykorzystały władze, by diametralnie odmienić politykę społeczną miasta. Pod pretekstem wychodzenia z kryzysu prywatyzowano, zaciskano pasa i wprowadzano „ułatwienia” dla biznesu. W efekcie Nowy Jork z przyjaznego mieszkańcom miasta przemienił się w ośrodek spekulacji finansowej, luksusowej konsumpcji i bezwzględnej gentryfikacji. Takim znamy go dziś.

AIP/x-news

POLECAMY:

W skrupulatnie udokumentowanej książce Fear City, poświęconej temu słabo poznanemu rozdziałowi naszej przeszłości, historyczka Kim Phillips-Fein dowodzi, że metamorfoza Nowego Jorku w latach 70. stanowiła preludium zjawiska, które wkrótce ogarnęło cały świat i podzieliło go na jeden procent najbogatszych i całą resztę ludzkości. Jedną z głównych, niechlubnych ról w tej historii odegrał Donald Trump.

Był rok 1975. Zanosiło się, że największe i uwielbiane miasto Stanów Zjednoczonych czeka nieuchronne bankructwo, a prezydent Gerald Ford nie kwapił się z pomocą. Gazeta „Daily News” zamieściła wymowny nagłówek: FORD: NOWY JORK? NIECH ZDYCHA! Trump miał dopiero dwadzieścia dziewięć lat i nadal żył w cieniu majętnego ojca, który zbił fortunę na budowaniu zupełnie pozbawionych wyrazu osiedli domków dla klasy średniej w dzielnicach okalających Nowy Jork - a jako zarządca nieruchomości znany był z tego, że dyskryminuje Afroamerykanów.

Trump od młodych lat marzył, że odciśnie swoje piętno na Manhattanie, a w kryzysie wywołanym zadłużeniem miasta dostrzegł swoją szansę. Okazja nadarzyła się w 1976 roku, gdy właściciele słynnego zabytkowego hotelu Commodore ogłosili, że wkrótce go zamkną z powodu olbrzymich strat. Władze Nowego Jorku ogarnęła panika na myśl o tym, że opustoszały i niszczejący budynek w samym centrum miasta odstraszy przyjezdnych i pozbawi budżet wpływów z turystyki. Trzeba było znaleźć kupca - i to szybko. Sytuacja wydawała się rozpaczliwa, a - jak to ujęła lokalna telewizja - kto żebrze, nie może przebierać w ofertach.

**CZYTAJ TAKŻE:

Reagan i sztuka (nie)usuwania prezydenta USA. Czy przeciw Donaldowi Trumpowi zostanie uruchomiona 25. poprawka do amerykańskiej konstytucji?

**

W tej desperacji Trump ujrzał zrządzenie losu. We współpracy z korporacją Hyatt obmyślił, że klasyczną elewację hotelu z cegieł zastąpi nową, lustrzaną fasadą i otworzy go pod nazwą Grand Hyatt Hotel (pomysł nazywania wszystkich nieruchomości własnym nazwiskiem przyszedł dopiero później). Skorzystawszy z podbramkowej sytuacji, wymusił skrajnie niekorzystne dla miasta warunki umowy. Jak pisze Phillips-Fein:

Miasto zezwoliło Trumpowi, by kupił budynek od linii kolejowej za 9,5 miliona dolarów. Następnie miał go odsprzedać firmie Urban Development Corporation, […] a wreszcie Trump i Hyatt Corporation mieli wydzierżawić go od UDC na dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Dzięki temu układowi przez czterdzieści lat deweloperzy płacili podatki znacznie niższe od standardowej stawki, oszczędzając setki milionów dolarów (do 2016 roku łączna kwota ulgi podatkowej, jaką dzięki tej umowie Trump uzyskał od miasta, wyniosła 360 milionów dolarów).

Zgadza się: za 9,5 miliona w gotówce Trump kupił od miasta ulgę podatkową wartą (jak dotąd) 360 milionów. Nowy hotel okazał się beznadziejnie brzydki. Pewien krytyk miejskiej architektury pisał, że „tak wyobraża sobie życie w Nowym Jorku ktoś, kto nigdy tu nie mieszkał”. Innymi słowy, był to klasyczny projekt Trumpa - biznesmena, który już wkrótce miał sprzedać światu obraz Stanów Zjednoczonych widzianych oczami rosyjskiego oligarchy, przefiltrowany przez odtwarzane z pirackich kaset wideo opery mydlane Dynastia i Dallas. Phillips-Fein komentuje:

Ani Donalda Trumpa, ani innych deweloperów, którzy skorzystali na desperacji miasta, by wznosić swoje wieżowce, nie interesowało, co stanie się z resztą Nowego Jorku. Wielomilionowe subsydia dla luksusowych hoteli zamiast doinwestowania usług komunalnych czy rewitalizacji robotniczych dzielnic nie wywoływały moralnych rozterek.

W tej historii uderza nie tylko fakt, że młody Donald Trump skorzystał z finansowej zapaści Nowego Jorku i dla osobistego zysku narzucił pogrążonemu w kryzysie miastu zbójeckie warunki kontraktu. Istotna jest także ranga tej transakcji, bo to właśnie ona pozwoliła Trumpowi wyjść z cienia ojca i rozwinąć skrzydła. Kariera Trumpa ma swój początek w ekonomicznym szoku, a ukształtowały ją wyjątkowe okazje bogacenia się na kryzysie. Odkąd Trump działa na własny rachunek, sektor publiczny jest dla niego wyłącznie skarbcem, z którego czerpie pełnymi garściami.

Tego nastawienia nie zmienił nigdy. Warto pamiętać, że 11 września 2001 roku, udzielając wywiadu jednej ze stacji radiowych tuż po zawaleniu się obu wieżowców World Trade Center, Trump nie umiał się powstrzymać od spostrzeżenia, że teraz to on jest właścicielem najwyższego budynku w centrum Manhattanu. Z ulic nie uprzątnięto jeszcze zwłok, Manhattan wyglądał jak po bombardowaniu, a Trumpowi wystarczyła maleńka zachęta prowadzącego, by zaczął reklamować swoją markę.

Kiedy spytałam Phillips-Fein o wnioski z roli, jaką Trump odegrał w nowojorskim kryzysie zadłużenia, odparła, że najważniejszy w tej historii był lęk: „Ten przemożny lęk przed bankructwem, lęk o przyszłość, pozwolił na cięcia budżetowe i wywołał poczucie, że miasto potrzebuje bohatera, który je uratuje”. Często powraca do tej myśli od wyborów w 2016 roku. „Gdy ogarnia nas taki lęk, to, co dotąd uchodziło za politycznie niewykonalne, nagle wydaje się jedynym możliwym rozwiązaniem. Dlatego myślę, że trzeba z tym walczyć. Szukać sposobów, by odepchnąć od siebie ten lęk, ten chaos, i przeciwstawić mu ludzką solidarność”.

Szczególnie dziś, gdy Trump zgromadził wokół siebie całą plejadę kryzysowych oportunistów, warto posłuchać tej rady.

Neoliberalny gabinet grozy
Wielu wysokich rangą urzędników w gabinecie Trumpa ma na koncie udział w najbardziej zuchwałych projektach wdrażania doktryny szoku w ostatnich czasach. Oto krótkie zestawienie ich dokonań - niepełne choćby ze względu na to, ilu dyrektorów banku Goldman Sachs Trump wciągnął do swojej administracji.

Kto zarabia na zmianie klimatu
Sekretarz stanu Rex Tillerson w dużej mierze zawdzięcza swoją karierę umiejętności czerpania zysków z wojny i destabilizacji. Największym beneficjentem skokowego wzrostu cen ropy naftowej po inwazji na Irak w 2003 roku był koncern ExxonMobil. Ten sam koncern bezpośrednio wykorzystał wojenną zawieruchę, gdy wbrew zaleceniom Departamentu Stanu podpisał kontrakt na wydobycie ropy w irackim Kurdystanie. Operacja prowadzona w ten sposób za plecami rządu w Bagdadzie mogła wywołać otwartą wojnę domową, a z pewnością zaogniła wewnętrzny konflikt w Iraku.

CZYTAJ TAKŻE: Liczna rodzina Donalda Trumpa to utrapienie dla... Secret Service

Jako dyrektor ExxonMobil Tillerson znajdował także inne sposoby zbijania majątku na katastrofach. Pisałam już, że przewodził firmie, która - mimo ustaleń zatrudnionych przez nią samą naukowców - finansowała i rozpowszechniała fałszywe informacje negujące wpływ człowieka na klimat. Tymczasem - jak wykazało śledztwo gazety „LA Times” - ExxonMobil (zarówno przed fuzją dwóch wielkich koncernów, jak i po niej) od dawna obmyślał, jak uodpornić się na skutki kryzysu, któremu publicznie zaprzeczał, i jak na nim zarobić. W tym celu prowadził badania wykonalności wierceń w Arktyce (która zaczynała już topnieć) oraz przygotował nowe projekty gazociągu przez Morze Północne i platformy wiertniczej w Nowej Szkocji - tak by uodpornić je na podnoszący się poziom morza i przybierające na sile sztormy.

W 2012 roku Tillerson publicznie przyznał, że zmiana klimatu jest faktem, ale znamienne jest to, co powiedział dalej: „jako gatunek” człowiek zawsze umiał się przystosować. „I do tego się przystosujemy. Zmiana warunków pogodowych wymusi przeniesienie upraw w inne miejsca - przystosujemy się”.

To prawda: ludzie potrafią się przystosować, gdy na swojej ziemi nie mogą już produkować żywności. Przystosowanie polega na migracji. Ludzie opuszczają domy i przenoszą się tam, gdzie będą mogli się wyżywić. Nie żyjemy jednak w czasach otwartych granic. Nikt dziś nie wita głodnych i zdesperowanych przybyszów z otwartymi ramionami. Tillerson dobrze o tym wie. Urzęduje w administracji prezydenta, który usiłował zamknąć granice przed uchodźcami z Syrii, widząc w nich konia trojańskiego terroryzmu, podczas gdy istotnym czynnikiem napięć, które doprowadziły do wojny domowej w tym kraju, jest długotrwała susza. Prezydenta, który o syryjskich dzieciach poszukujących schronienia powiedział: „Spojrzę im w oczy i powiem - nie wpuścimy was”. Prezydenta, który nie zmienił zdania ani na jotę nawet wtedy, gdy ostrzelał Syrię pociskami rakietowymi, rzekomo poruszony straszliwymi skutkami ataku bronią chemiczną, w którym zginęły „śliczne dzieciaczki”. (Nie poruszyło go to jednak na tyle, by zaprosić te dzieci i ich rodziców do swojego kraju). Prezydenta, który ogłosił, że zamierza inwigilować, śledzić, więzić i deportować imigrantów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl