Michael Haneke, Ridley Scott, Helmut Newton... Na debiut nigdy nie jest za późno? Może warto poczekać

Witold Głowacki
Helmut Newton, słynny twórca fotograficznych aktów, zaczął się nimi  na serio zajmować po 50-tce
Helmut Newton, słynny twórca fotograficznych aktów, zaczął się nimi na serio zajmować po 50-tce AFP PHOTO / GABRIEL BOUYS / EAST NEWS
Nigdy nie jest za późno - mówią nam biografie Michaela Hanekego, Ridleya Scotta, czy Helmuta Newtona. Każdy z nich zaczął robić to, co przyniosło mu największą sławę i artystyczne spełnienie dopiero po czterdziestce. Paradoksalnie każdy z nich tuż po debiucie był już artystą dojrzałym - nie tylko wiekiem.

Michael Haneke znów znalazł tytuł dla swojego filmu na miarę „Funny Games” z 1997 roku. W „Happy End” zakończenie nie będzie aż tak potworne, jak „fajne” były „gry” w „Funny Games”, ale i tak Haneke prowadzi nas w mrok. Akcja filmu z Isabelle Huppert, Jeanem-Louise Trintignant oraz Mathieu Kassovitzem w rolach głównych nie przypadkiem rozgrywa się w Calais - francuskim mieście, które stale przewijało się w relacjach telewizyjnych z apogeum kryzysu migracyjnego. Migrantów będziemy widzieli tam nieustannie, ale zawsze w tle. Obraz koncentruje się przede wszystkim - a jakże, to przecież Haneke - na zamożnej rodzinie z francuskiej klasy średniej, rzecz jasna dysfunkcyjnej, zasznurowanej emocjonalnie, zbudowanej na przemilczeniach i pracowicie pomijanych przemilczeniach, funkcjonującej w warunkach permanentnego rozpadu wartości.

Haneke ma swój zupełnie osobny styl i swój własny język kina. Ciekawe, że konstruował go przez ponad dwadzieścia lat - w teatrze i telewizji - zanim po raz pierwszy stanął za kinową kamerą. Ale jeszcze ciekawsze, że kiedy już za nią stanął - niemal od razu objawił się jako twórca w pełni dojrzały, z własnym światem opowieści i z własnym kodem obrazu. Można cenić jego filmy, można też ich nie znosić - pod tym względem z kinem Hanekego jest trochę jak z pisarstwem Michela Houellebecqa, ale raczej nie sposób przejść nad nim do porządku dziennego. Na mapie europejskiego kina Haneke to naprawdę ktoś - i tak było właściwie od dnia jego filmowego debiutu. Może więc czasem warto naprawdę późno zaczynać?

75-letni dziś reżyser zaczął tworzyć filmy fabularne naprawdę późno - w momencie premiery pierwszego miał już 47 lat. Owszem - zawsze miał sporo wspólnego z dziedziną filmu. Już niedługo po studiach - teatrologia, filozofia i psychologia na Uniwersytecie w Wiedniu zajął się krytyką filmową, później zatrudnił się w lokalnej południowoniemieckiej telewizji, jeszcze później reżyserował spektakle dla niemieckiego i austriackiego teatru telewizji - choćby dwuczęściowy dramat „Lemminge” (2 razy po dwie godziny) dość brutalnie rozliczający historię społeczną Niemiec w okresie III Rzeszy. Równolegle Haneke rozwijał się jako reżyser stricte teatralny, zdążył się stać jedną z ważniejszych postaci teatralnego świata Niemiec i Austrii.

Ale pierwszy film fabularny Hanekego miał premierę dopiero 25 lat po tym, jak młody Michael opuścił mury wiedeńskiej uczelni. Reżyser zbliża się wtedy do pięćdziesiątki - to, umówmy się, już całkiem sporo jak na debiut. „Siódmy kontynent” doskonale zapowiada szokująco mocny styl opowieści o społeczeństwie, rodzinie i emocjach w sytym świecie europejskiej klasy średniej, którym Haneke chętnie raczy nas do dziś. Oglądamy w nim dobrze ustawioną austriacką rodzinę, której członkowie niemal nie komunikują się między sobą - a już z pewnością niemal do zera ograniczają wyrażanie jakichkolwiek emocji. Film kończy się zbiorowym samobójstwem całej familii.

W „Funny Games” z 1997 roku inna dobrze ustawiona rodzina z klasy średniej jest z kolei więziona we własnym domku letniskowym, torturowana i mordowana przez dwóch psychopatów. Nie, to nie jest horror gore- raczej rodzaj przewrotnego nawiązania do koncepcji teatru okrucieństwa Artauda. Przewrotnego, bo Artaudowi wcale nie chodziło o przemoc.

Strukturalnie dysfunkcyjna, patologiczna do cna - choć w pełni ustawiona materialnie - ponowoczesna rodzina to obsesja Hanekego od jego pierwszego filmu aż do dziś. W recenzjach filmów Hanekego frazy takie, jak „bezlitosny portret współczesnej rodziny z zamożnej europejskiej klasy średniej” pojawiają się tylko niewiele częściej niż „fascynacja rozkładem, śmiercią, przemijaniem”. Może jakoś wiąże się to z doświadczeniem pogoni za własnym uciekającym czasem?

Późno zadebiutował także reżyser innego z głośnych w tej chwili filmów. Andriej Zwagincew, twórca nominowanej w tym roku do Oscara „Niemiłości”. Film zgarnął już nagrodę Jury w Cannes, zrobił furorę na kilku innych festiwalach. Tymczasem Zwagincew, choć ukończył szkołę filmową (w Nowosybirsku), do 39. roku życia głównie tułał się po deskach prowincjonalnych teatrów i tyko czasem zagrał jakąś drugoplanową rolę filmową. W 2003 roku światło dzienne ujrzał jednak jego pierwszy film. Był to ni mniej ni więcej tylko słynny - i doskonały - „Powrót” nagrodzony Złotymi Lwami w Wenecji. Zwagincewa, całkiem słusznie, czego dowodzi późniejsza twórczość reżysera, okrzyknięto godnym następcą Andrieja Tarkowskiego.

Ridley Scott miał 40 lat, gdy na ekrany wchodził jego pierwszy pełnometrażowy film fabularny. „Pojedynek”, adaptacja opowiadania Josepha Conrada z udziałem m.in. Harveya Keitela, choć naprawdę niezły, nie odniósł wielkiego sukcesu. Ale na ów sukces Scott nie musiał już długo czekać. „Obcy - ósmy pasażer Nostromo” uważany do dziś za jedno z arcydzieł S-F to ledwie drugi film reżysera. Oczywiście nie było tak, że Scott przyszedł do świata filmu prosto z ulicy. Przeciwnie, zaraz po studiach (projektowanie graficzne) w Royal College of Art zaczął pracować jako scenograf w BBC. W roku 1968 założył zaś z bratem firmę producencką, specjalizującą się w kręceniu reklamówek. Mieli niezłe oko, jeśli chodzi o reżyserów - pracował dla nich np. Alan Parker. I z całą pewnością zarówno doświadczenie scenografa, jak i producenta reklamówek miało jakiś wpływ na realizacyjny perfekcjonizm, z którego słynie Scott.

Helmut Newton w pierwszych latach, które spędził z aparatem w ręku, zajmował się taśmową produkcją albumów ślubnych. Dopiero małżeństwo z aktorką June Browne sprawiło, że przeniósł się do świata mody, zbliżał się wtedy do trzydziestki. Przez 20 następnych lat Newton nie fotografował już ślubów, tylko sesje modowe - jego fotografie trafiały na okładki Vogue’a, stopniowo zyskał sobie światową renomę - i to w złotych (finansowo) czasach fotografii modowej.

Być może przeszedłby do historii fotografii właśnie jako uznany i szanowany autor zdjęć modowych, gdyby nie zawał. Miał 48 lat, kiedy znalazł się na krawędzi - zawał, którego doznał w 1970 roku, należał do ciężkich, Newton dosłownie otarł się o śmierć. O momencie, w którym musiał nastąpić jakiś rodzaj samopoznania, nie mówił chętnie, odnaleźć można kilka lakonicznych i zarazem sprzecznych wersji. W każdym razie rok po zawale Newton fotografował ubrane kobiety już tylko dla pieniędzy. Kilka lat później pieniądze dawało mu już tylko to, że fotografował po prostu kobiety - w ubraniu lub bez - ale z pewnością nie po to, by pokazać nową kolekcję któregoś z wielkich projektantów. Tak stał się twórcą osobnego stylu w fotograficznym akcie - uwielbianym i nienawidzonym, ale niewątpliwie ogromnie ważnym dla historii fotografii. O zdjęciach i stylistyce Newtona napisano już całe traktaty. Zarzucano mu wtórność i efekciarstwo - wcale nie bezzasadnie. Toczy się do dziś (od lat 70. zresztą) dyskusja o uprzedmiotowianiu kobiet w jego kadrach - nie da się ukryć, że na przykład fotografowanie osiodłanej (siodłem) modelki daje tu pewne nieodparte argumenty. Ale znów mamy do czynienia z przypadkiem, w którym późne objawienie artysty, przejście od roli rzemieślnika (klasy światowej oczywiście) do roli twórcy, dało efekt, który nie pozostawia obojętnym. A charakterystyczny styl aktów Newtona z całą pewnością ma jakiś związek z jego ponad dwudziestoletnią wcześniejszą pracą w fotografii modowej - w realiach lat 50. I 60. - z modelkami traktowanymi jak towar, z gigantycznym przepływem pieniędzy przez branże i ze świadomością społeczną, w której nikt jeszcze nie słyszał o akcji MeeToo.

Ridley Scott zaczynał jako scenograf, później produkował filmy reklamowe. Bez tych doświadczeń mogłoby nie być „Obcego”

Późne debiuty to oczywiście nie tylko domena sztuk wizualnych. Wspominaliśmy już, że w momencie premiery swojego pierwszego filmu fabularnego Haneke miał 47 lat. Dokładnie 47 lat miał też w momencie swego literackiego debiutu inny skandalista - sprzed ponad dwóch stuleci. Markiz Donatien-Alphonse-François de Sade. „Justyna, czyli Nieszczęścia cnot” de Sade pisał uwięziony w Bastylii, powieść ukazała się drukiem dopiero w 1791 roku. Także w Bastylii powstało 120 dni Sodomy. W wypadku de Sade’a od XIX wieku zadawane jest na okrągło pytanie - czy ten libertyn, awanturnik i aferzysta w ogóle zacząłby pisać, gdyby nie trafił do więzienia?

Inny XX-wieczny już skandalista William Burroughs miał dopiero 40 lat, kiedy ukazała się jego pierwsza powieść „Ćpun”. Do tego momentu zajmował się głównie handlem narkotykami oraz ich spożywaniem wraz z m.in. Jackiem Kerouackiem i Allenem Ginsbergem - czyli pisarską elitą generacji. Sam zaczął pisać - tak przynajmniej twierdził - na skutek wstrząsu po tym, jak zastrzelił swą żonę, celując ni mniej ni więcej tylko do szklanki z ginem postawionej na jej głowie. Ponieważ miało to miejsce w Meksyku Burroughsowi udało się wykpić od odpowiedzialności prawnej, przesiedział w areszcie ledwie 13 dni.

Przypadkiem równie często przywoływanym jak ten de Sade’a czy Burroughsa, jest też późny debiut debiut Raymonda Chandlera. Urodzony w 1888 roku pisarz do lat 20. XX wieku próbuje kilkunastu różnych zawodów, bywa m.in. urzędnikiem, robotnikiem w sadzie owocowym, dziennikarzem (to ważny wątek - bo Chandler sporo pisze także wykonując inne prace, publikuje m.in. esesje), księgowym (podobno skończył 3-letni kurs na księgowego w 3 tygodnie) czy sprzedawcą w sklepie sportowym. Całą I wojnę światową spędza na froncie - najpierw w jednostce strzelców górskich „Canadian Gordon Highlanders” a następnie w lotnictwie. Dopiero w latach 20. Znajduje sobie stałe i dość komfortowe miejsce, ale nie w literaturze, tylko w branży naftowej. Jest kolejno prezesem 6 różnych firm handlujących ropą. Tak jest aż do Wielkiego Kryzysu, który wywraca wszystko do góry nogami - Chandler traci pracę w branży naftowej - do decyzji akcjonariuszy o zwolnieniu go z kolejnego zarządu mocno przyczynia się fakt, że Chandler ma wyraźny problem z alkoholem. W końcu w 1933 roku żona namawia Chandlera, by utrzymywał się z pisania. Pisarz tworzy opowiadania kryminalne dla różnych pism - ale pierwsza książka z jego słynnej serii z detektywem Marlowem ukazuje się dopiero w 1939 roku. W ten sposób Marlowe staje na progu globalnego sukcesu w literaturze w wieku dopiero 51 lat.

Wspominaliśmy już Michela Houellebecqa. To przecież także pisarz, który naprawdę późno debiutował - przynajmniej w dziedzinie prozy. Miał za sobą i studia rolnicze, i filmowe, imał się różnych prac i próbował przebijać ze swoją poezją - z raczej umiarkowanymi sukcesami. Pierwszą powieść - „Poszerzenie pola walki” Houellebecq wydał dopiero w 1994 - miał wtedy 38 lat. Przeszedł z nią chyba cały literacki Paryż zanim znalazł wydawcę - odrzucali ją w zasadzie wszyscy po kolei. W momencie, w którym usłyszał o nim cały świat - czyli gdy wydał swą drugą powieść „Cząstki elementarne”, pisarz miał już 42 lata.

W Polsce dość późno zadebiutował jako twórca filmów fabularnych choćby Marek Koterski - od czasu „Dnia Świra” dla szerokiej publiczności jeden z bardziej kultowych polskich reżyserów. Jego „Dom wariatów” miał premierę w 1984 roku - Koterski miał wtedy 42 lata. Wcześniej kręcił świetne dokumenty, później zaczął eksperymentować z teatrem - „Dom Wariatów” powstał na kanwie jego sztuki teatralnej pod tym samym tytułem. Ale filmowe początki Koterskiego były ciężkie. O ile „Dom Wariatów” został nieźle przyjęty przez krytykę, o tyle parę następnych pozycji miało bardzo kiepskie recenzje - filmy takie jak „Porno” czy „Ajlawju” były wręcz miażdżone przez krytyków (ten drugi nawet zasadnie).

Bardzo ekstrawagancka i efektowna zarazem jest historia debiutanckiej powieści „Madame” Antoniego Libery. Libera, znany i uznany tłumacz i krytyk literacki, znawca (i świetny translator) twórczości Samuela Becketta, reżyser teatralny, miał już 49 lat, kiedy swoją pierwszą powieść wysłał w 1998 roku skromnie pod regulaminowym kryptonimem na konkurs organizowany przez wydawnictwo „Znak”. Był wtedy akurat kierownikiem literackim warszawskiego „Teatru Dramatycznego”, raczej nie miałby więc problemu z rozejrzeniem się za wydawnictwem zainteresowanym jego debiutem. Wybrał więc znacznie bardziej ryzykowną drogę. „Madame” wygrała konkurs „Znaku”, następnie dostała nominację do nagrody „Nike” (choć wygrał Stanisław Barańczak z tomikiem „Chirurgiczna precyzja”.) Do dziś „Madame” ukazała się w ponad 100 tysiącach egzemplarzy i została przetłumaczona na jakieś 20 języków. W 2002 roku trafiła (w angielskim przekładzie) do finału niezwykle prestiżowej IMPAC Dublin Literary Award.

Ale i Libera nie jest polskim rekordzistą pod względem terminu debiutu. Zmarły 3 lata temu Wojciech Albiński zadebiutował pisarsko w wieku 68 lat. W 2003 roku ukazał się zbiór jego opowiadań „Kalahari” - nominowany w tym samym roku do „Nike”. W latach 50. Albiński współtworzył „Współczesność” - pisywał tam felietony i wiersze. Ale w 1963 wraz z żoną nie wrócił do PRL z wycieczki do Paryża. Kilka lat pracował w Szwajcarii jako geodeta, później ruszył do Afryki. W Bostwanie i RPA przepracował kolejne dekady - nadal jako geodeta. Przemierzał busz, wytyczał działki i przyszłe drogi. Mnóstwo czytał i uważnie obserwował - dlatego „Kalahari” i jego późniejsze książki świetnie oddają atmosferę RPA u schyłku epoki apartheidu, następnie czasy przełomu i rozliczenia z przeszłością. Albiński nie stronił od czarnego humoru - kłania się tu choćby afrykańskie opowiadanie „Kto z państwa popełnił ludobójstwo?” - czy w opisach własnych doświadczeń z dzieciństwa podczas II wojny światowej w „Achtung Banditen”- doświadczeń bynajmniej nie zabawnych.

***

Tym, co łączy późno debiutujących artystów jest na ogół fakt, że nie przyszli do świata sztuki prosto z ulicy. Haneke tworzył dla teatru i Telewizji, Scott szykował filmowe scenografie, Burrougs - owszem - głównie ćpał, za to z Kerouackiem i Ginsbergiem (zaznaczmy tu, że tej akurat drogi dochodzenia do artystycznej samoświadomości nie polecamy), Houellebecq frustrował się, szukając swego miejsca na poetyckiej mapie Paryża. Czy te doświadczenia okazały się zmarnowanym czasem? A może wręcz na odwrót - bez nich ci późno debiutujący artyści nigdy nie staliby się artystami?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Michael Haneke, Ridley Scott, Helmut Newton... Na debiut nigdy nie jest za późno? Może warto poczekać - Plus Polska Times

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl