Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bój o Breslau w mieście Wrocław

Jacek Antczak
Dr Wojciech Browarny
Dr Wojciech Browarny Paweł Relikowski
Rozmowa z dr. Wojciechem Browarnym, krytykiem literackim z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Stało się, mamy nową wojnę o Breslau, no, może "wojenkę". I to literacką.

Breslau już bywało oblężone - a to przez Napoleona, a to przez Armię Czerwoną, a teraz jest oblężony przez pisarzy. "Oblężony" w tym sensie, że jest to pojęcie atrakcyjne, wręcz hasło marketingowe, dzięki któremu literatura i kultura regionalna dobrze się sprzedaje i dociera do odbiorców. A wymiana ciosów na łamach "Polski-Gazety Wrocławskiej" między wrocławskimi pisarzami Markiem Krajewskim i Andrzejem Ziemiańskim pokazuje, że jest o co walczyć.

O co?

Nie jest to walka literacka, estetyczna, na programy estetyczne, tylko bój o dotarcie do rynku i odbiorcy.

Marek Krajewski napisał, że użycie "Breslau" w tytule powieści - domyślamy się, bo nie pisze po nazwisku - Andrzeja Ziemiańskiego "Breslau forever" to literackie kłusownictwo. Wprawdzie stwierdził, że nie ma na to słowo patentu, ale ten toponim jest jego logiem i odczuwa niesmak. Ma prawo?

Po której stronie powinien być niesmak? Uważam, że obydwaj pisarze, mądrzy ludzie i interesujący autorzy, mogliby się kłócić o sposób przedstawiania miasta w literaturze, o znaczenie archeologii historycznej, dzięki której docieramy do dawnego Wrocławia, a nie o tytuły i slogany marketingowe. W przypadku tego sporu ten niesmak mógłby się pojawić więc po stronie... czytelnika.

A nasi Czytelnicy, którzy komentowali spór, w większości nie tyle opowiedzieli się po stronie Ziemiańskiego, ile zarzucili Krajewskiemu megalomanię. Obśmiali też jego zastrzeżenia, choć napisał, że nie uzurpuje sobie prawa do Breslau. Czyżby odezwali się przeciwnicy prozy autora "Śmierci w Breslau"?

Że odezwali się, to świetnie. To znaczy, że ta literatura jest czytana i obchodzi mieszkańców Wrocławia i czytelników spoza miasta. Tylko niektórzy odezwali się niekoniecznie rzeczowo i nietrafnie. Ktoś tam napisał, że Breslau nie należy do nikogo, tylko do wrocławian, a Marek Krajewski wykorzystuje kostium dawnego miasta, czyli literacki samograj.

To nieprawda. Właśnie Krajewski zrobił z tego samograj. Swoimi poszukiwaniami w bibliotekach, szperaniem po archiwach, czytaniem ksiąg adresowych, jadłospisów i reklam z Breslau, informacji o jego życiu codziennym. To on zrobił z tego temat literacki i wykonał ogromną pracę, pisząc swoje kryminały. Przed pojawieniem się Krajewskiego tych realiów, tego kolorytu i detalu wrocławskiego było w literaturze znacznie mniej. Mniej było autentyzmu popartego faktami i szczegółami. Zarzut, że Breslau całkowicie nie należy do Krajewskiego, jest nietrafny.

Czyli częściowo należy?

Należy - w jego odkryciu, w takim potraktowaniu, w precyzji topograficznej. Ale to nie znaczy, że nikt inny nie ma praw. Wszyscy mogą się tym zajmować.

Także Andrzej Ziemiański. Jednak w jego książce jest policjant, Breslau, kryminalna zagadka... Czy trochę nie... zakłusował na poletku Marka Krajewskiego?

Trochę zakłusował. Wprowadził na przykład policjantów kilku generacji. Tak samo jak w "Festung Breslau", u Ziemiańskiego jest niemiecki policjant, potem polski powojenny milicjant, w końcu policjant z III RP. Krajewski wykorzystał podobny chwyt kilku pokoleń policjantów. Po drugie, u Ziemiańskiego zagadka kryminalna przenika się ze spiskową teorią dziejów. To także jest technika Krajewskiego, zresztą nie tylko jego, ale u niego bardzo wyraźna. Po trzecie, w fabule "Breslau forever" występują rytuały kryminalno-samobójcze, na które wcześniej Krajewski z upodobaniem się powoływał. Za dużo zbieżności, żeby to były przypadki. Ale to, że takie rzeczy się pojawiają, to także dziedzictwo gatunku: powieści kryminalnej i historyczno-sensacyjnej.
Andrzej Ziemiański pisze, że nie rozumie zarzutów Krajewskiego, bo przecież on też "zwrocławizował" całą polską fantastykę, opowiadając o Wrocławiu w dziesięciu powieściach, a do nikogo, kto umieści akcję książki fantasy we Wrocławiu, nie ma pretensji. A przecież mógłby, choćby do Łukasza Orbitowskiego, który napisał thriller pt. "Święty Wrocław".

Gdyby kierować się takim rozpoznaniem samego Wrocławia w fabułach powieści czy opowiadań, to wielu pisarzy mogłoby zgłosić swoje prawa.

Na przykład?

Na przykład młoda pisarka Olga Jaworska, która w powieści z 2004 roku "Zmiany światła" używa zarówno nazwy Breslau, jak i Wrocław. Na przykład eseista, profesor Andrzej Zawada, który w 1996 roku opublikował tom esejów pt. "Bresław", w którym użył wszystkich możliwych nazw topograficznych stosowanych do grodu nad Odrą. I oczywiście Henryk Waniek, który w kilku powieściach, w tym w "Finis Silesiae", od początku do końca używa wyłącznie niemieckiej nazwy miasta, nawiązując i do odległej historii, do XVII i XVIII wieku, i do okresu przedwojennego. Wszyscy ci pisarze dzielą się tą nazwą i coś dodają do znaczenia Wrocławia i Breslau. Poza tym nikt nie może sobie uzurpować praw, bo jeszcze - mam nadzieję - powstaną setki opowiadań i powieści, których bohaterem będzie Wrocław.

Chyba że obaj panowie udadzą się do urzędu patentowego i spróbują opatentować toponim "Wrocław". To możliwe?

Nie sądzę, nawet urząd miasta nie jest w stanie zarejestrować sobie nazwy miasta jako znaku reklamowego, a co dopiero literaci. Wrocław jest wartością wspólną, własnością mieszkańców. Prawnie nic z tym się nie da zrobić. I bardzo dobrze.

A "Breslau" też nie można opatentować? To też własność wrocławian?

Marek Krajewski przypomina, że w latach 70. ukazały się pamiętniki Waltera Tauska, niemieckiego Żyda. Opublikowano je, co ciekawe, najpierw w Polsce, w 1973, a dopiero potem w Niemczech pod tytułem "Dżuma w mieście Breslau". Przecież dokładnie taki tytuł ma powieść Krajewskiego. I żaden prawdziwy wrocławianin ani breslauer nie powinien się oburzać na to, że ktoś używa skojarzeń z naszym rodzinnym miastem. To powinno tylko cieszyć. Nie trzeba zastrzegać, że ktoś ma do czegoś prawo, bo okazuje się, że literatura o Wrocławiu nie znosi barier - ani politycznych, ani językowych, ani historycznych. Na naszych oczach wszystkie bariery okazały się umowne i nieistotne. Czytamy chętnie i Niemców, i Żydów, i Polaków piszących o Wrocławiu.

To po co Marek Krajewski napisał taki tekst? Może to była prowokacja? Miał jakiś cel? Może chciał wywołać spór lub przypomnieć, w jaki sposób wymyślił tytuł pierwszej powieści? Po co to zrobił?

Z punktu widzenia kultury literackiej, tego typu polemiki i dyskusje są ważne i potrzebne. Po pierwsze, przypominają nam, o co się spieramy. Że chodzi o literaturę, i to naszą, lokalną. Po drugie wiążą się z tym emocje - pojedynczych pisarzy, czytelników i całej zbiorowości, która jest zainteresowana. Dlatego świetnie, że to się ukazało w gazecie codziennej, to doskonałe miejsce, by się kłócić o literaturę. Poza tym wydaje mi się, że Marek Krajewski ma świetny instynkt promocyjny. I wyczuł, że to świetna okazja, żeby podtrzymać, utwierdzić i rozmnożyć własną legendę literacką. Im więcej będzie zagadek i skandali, im więcej się mówi nie tylko o książkach, ale i ich autorze, tym lepiej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska