Morderca z Opalenia zamknął za sobą drzwi

Dorota Abramowicz
Ciała 55-letniego Lecha B. i jego partnerki, 44-letniej Justyny R., odkrył w poniedziałkowy późny wieczór 24 września 2012 roku syn kobiety. Oboje zginęli prawdopodobnie w sobotnią noc, od zadanych z dużą siłą ciosów ostrym narzędziem. Czy ofiary same wpuściły do domu zabójcę?
Ciała 55-letniego Lecha B. i jego partnerki, 44-letniej Justyny R., odkrył w poniedziałkowy późny wieczór 24 września 2012 roku syn kobiety. Oboje zginęli prawdopodobnie w sobotnią noc, od zadanych z dużą siłą ciosów ostrym narzędziem. Czy ofiary same wpuściły do domu zabójcę? Anna Szałkowska/Archiwum
Przed pięcioma laty ktoś okrutnie zamordował parę żyjącą w spokojnej wsi na Kociewiu. Nic nie zrabował, zabrał jedynie klucz od domu...

W pokojach nie paliło się światło. Drzwi były zamknięte. Marcin, który od dwóch dni nie mógł dodzwonić się do matki, był coraz bardziej zaniepokojony. Obszedł dom.

Zasłonięte roletą okno do sypialni było lekko uchylone. Podważył roletę, zajrzał do pokoju. Na łóżku leżał Lech, partner matki. Miał poderżnięte gardło.

Potem śledczy sugerowali, że Marcin powinien był od razu wezwać policję. Łatwo mówić... Strach o matkę przeważył. Chłopak wraz z towarzyszącym mu kolegą wyważyli drzwi, wbiegli do środka. Pocięte nożem ciało Justyny znaleźli w przejściu z korytarza do garderoby.

Od okrutnej zbrodni w Opaleniu, kociewskiej wsi leżącej niedaleko Wisły w gminie Gniew, doszło we wrześniu 2012 roku. Rok później, wobec niewykrycia sprawcy lub sprawców, prokurator Jarosław Michalak z Prokuratury Rejonowej w Tczewie umorzył śledztwo.

Teraz do sprawy wracają policjanci z gdańskiego Archiwum X.

Dom nawiedzony

Z drogi numer 90, prowadzącej do nowego mostu nad Wisłą i dalej do Kwidzyna, trzeba skręcić w prawo. A tu od dawnej osady Aplinki zaczyna się wieś Opalenie. Położona po obu stronach drogi, z ciągnącą się w kierunku Wisły płaszczyzną pól, rozrzuconymi domami, gdzie sąsiada od sąsiada dzieli co najmniej kilkadziesiąt metrów.

Dom, w którym doszło do tragedii, jest otoczony zeschniętym żywopłotem. Zamknięta furtka z domofonem. Ze ścian krzyczą napisane czarną farbą nierówne litery układające się w napis „Sprzedam”. Pod spodem numer telefonu... Za ogrodzeniem widać porzucony dziecięcy rowerek.

Nikt nie reaguje na dźwięk dzwonka. Dom, jak później słyszę od miejscowych, wynajmuje obecnie tymczasowo rodzina z kilkorgiem dzieci.

- Rodzina pana Lecha B. od dawna próbowała sprzedać ten budynek - mówi były sołtys wsi Opalenie Zygmunt Rajkowski. - Klienci się nawet pojawiali, ale kiedy tylko usłyszeli o tym, co się w środku stało - uciekali. Jeden taki chętny na kupno był nawet mocno zdeterminowany. Do czasu, gdy przyjechał i osobiście obszedł dom. Powiedział, że miał uczucie, jakby coś go parzyło...

Niektórzy we wsi nawet sugerują, że to dom i miejsce nawiedzone. - Za tym budynkiem był kiedyś zbór, a obok cmentarz, na którym leżeli mennonici, członkowie wspólnoty protestanckiej, którzy uciekli do nas z Holandii, oraz ewangelicy - opowiada Rajkowski. - Przez lata nikt tu się nie chciał osiedlać, bo co ktoś coś zbudował, to mu Wisła zalewała. Aż wreszcie powstał ten dom. Ludzie, którzy tu zamieszkali, nie mieli szczęścia. Małżeństwa się rozpadały, śmierć nadchodziła zbyt szybko, a jeden z mieszkańców, Zygmunt, po wypadku wylądował do końca życia na wózku inwalidzkim. W końcu ostatnia żyjąca kobieta z rodziny, po śmierci męża i syna, przekazała majątek na rzecz kurii biskupiej w Pelplinie.

Po tej zbrodni niektórzy nawet sugerowali, że to miejsce nawiedzone - mówi były sołtys Opalenia Zygmunt Rajkowski
Po tej zbrodni niektórzy nawet sugerowali, że to miejsce nawiedzone - mówi były sołtys Opalenia Zygmunt Rajkowski J. Gilus

Najpierw zamieszkał tu ksiądz Ludwik Warnecki, powojenny proboszcz Opalenia, z gosposią. Kiedy w 1986 r. ksiądz zmarł, wprowadziły się zakonnice... Ale i one narzekały, że przejeżdżające drogą samochody sprawiały, że domem trzęsło i występowały szkody. W końcu kuria wystawiła dom na sprzedaż. Kupiła go teściowa Lecha B.

I tak pod koniec lat 80. sprowadzili się tu państwo Małgorzata i Lech B., młode małżeństwo z dwojgiem dzieci - synem i córką. B. prowadził firmę budowlaną, byli zamożni, sympatyczni.

Tak sobie balangowali

Wielu mieszkańców Opalenia godząc się na rozmowę z dziennikarzem prosi, by cytując, nie podawać ich nazwisk.

- Mieszka tu jeszcze rodzina Justyny i brat Lecha - tłumaczą. - Jej córka dosłownie po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko tego tragicznego miejsca. Dla byłego męża Justyny i jej syna też nie jest to łatwy temat. Po co narażać się na krzywe spojrzenia?

A potem dodają, że opowieść o zamordowanej parze trzeba by było podzielić na dwie części - czas, gdy Leszek i Justyna żyli osobno i czas, gdy zdecydowali się być razem.

- Wcześniej się nawet przyjaźniliśmy z rodziną B. - wspomina jedna z sąsiadek. - Wspólne spotkania, jedni do drugich chodziliśmy. On jakieś interesy robił, pieniądze miał, ale o szczegółach nigdy nie mówił. A my się nie dopytywaliśmy. Pod tym względem człowiek skryty z niego był. Gdy dzieci dorosły, w ich małżeństwie zaczęło się psuć. Ostatecznie Małgosia wyprowadziła się z domu, z synem zamieszkała z 60-70 kilometrów stąd, w ośrodku wypoczynkowym kupionym przez Lecha. A wtedy i nasze kontakty z Leszkiem osłabły.

- Widzi pani ten dom naprzeciwko miejsca, gdzie doszło do zbrodni? - pokazuje starszy mężczyzna. - Tam mieszkała Justyna z mężem i dwójką dzieci. Jedenaście lat młodsza od Lecha, ładna kobieta, blondynka. Mąż jeździł na tirach, całymi dniami nie było go w domu. I tak do końca nie wiadomo, czy ostatecznie przez to sąsiedztwo żona się od Leszka nie wyprowadziła...

- A Leszek to był fajny facet - dodaje Zygmunt Rajkowski. - Lubił wypić, no i kobieciarz z niego był. Jakoś się z sąsiadką skumał... Najpierw zaglądała do niego na drugą stronę ulicy, potem nocowała aż wreszcie, od słowa do słowa, pod koniec 2009 roku Justyna przeniosła się do niego na stałe.

We wsi opowiadają, że córka, która została w domu, nie mogła jakoś tego zaakceptować, ale syn nadal utrzymywał kontakt z matką. Rok przed tragedią Justyna rozwiodła się z mężem. Małżeństwo B. rozwodu nie przeprowadziło.

Żyli z jego niemałych oszczędności.

- Lech B. to głównie setkami przy płaceniu operował - kiwa głową kolejny rozmówca. - Stać go było na drogi samochód, zresztą w ogóle raczej na nic im nie brakowało. Ale już wtedy on i Justyna trzymali się bardziej tylko ze sobą, we wsi nie mieli zbyt wielu kontaktów. Czasem rano, w ciepły dzień słychać było zza płotu muzykę. Tak sobie balangowali, jakieś towarzystwo do nich przyjeżdżało, ale kto to był - nie wiadomo. Tu wszystko tak zarośnięte, że trudno cokolwiek z zewnątrz zobaczyć. Z drugiej strony jednak, naszym zdaniem, Lechu nikomu krzywdy nie zrobił. Justyna też wrogów we wsi nie miała.

Przed domem stawały dobre samochody. Ktoś widział obce rejestracje, w tym także ukraińską. Ktoś inny mówi, że gospodarz jeździł w interesach za granicę, w tym także do Szwecji. Ale po co - już nie wie.

Według jednego z moich rozmówców, rozpad małżeństwa Lecha B. bardzo źle wpłynął na jego relacje z rodziną. Zwłaszcza z synem. Kłócili się o nowy związek Lecha, nie mogli się porozumieć w sprawie podziału majątku. Ponoć miało dochodzić do przebijania opon w samochodzie ojca, a nawet gróźb i rękoczynów...

Podczas śledztwa ustalono, że Lech od czasu do czasu stosował wobec Justyny przemoc fizyczną. I że oboje nadużywali alkoholu.

Tylko klucza nie znaleziono

Tak naprawdę do dziś nie wiadomo, kiedy doszło do tragedii.

W czwartek, 20 września 2012 roku, po południu, Marcin wraz z mężczyzną, zatrudnionym przez Lecha B. do drobnych prac porządkowych i utrzymania ogrodu, odwiedzili dom B. Justyna prosiła, by pomogli naprawić samochód. Syn ostatni raz widział matkę około godziny 17.

W piątek nikt ich nie spotkał.

W sobotę, 22 września około godziny 15, widziano Lecha idącego w kierunku centrum wsi. Jego sylwetkę zarejestrowały także kamery umieszczone na sklepie w Opaleniu.

W niedzielę syn Justyny, zaniepokojony, że matka nie odbiera telefonu, dobijał się wieczorem do drzwi domu. Bezskutecznie. W poniedziałek porządki w ogrodzie robił zatrudniony przez B. pracownik. Też pukał do drzwi, ale były zamknięte.

Niepokój narastał. Syn Justyny skontaktował się z siostrą, która powiedziała, że w oknach domu naprzeciwko jest ciemno. I że nie widziała od kilku dni matki i jej partnera.

Wówczas chłopak wraz z kolegą jeszcze raz wrócił do Opalenia, gdzie dokonał makabrycznego odkrycia. O godzinie 21 dyżurny tczewskiej policji odebrał telefon z informacją o podwójnym morderstwie.

- O godzinie pierwszej w nocy zbudzili nas policjanci - wspomina jedna z sąsiadek. - Byłam przerażona, myślałam nawet, że syn miał wypadek. A oni mi mówią, że Lechu i Justyna nie żyją! Proszę mi wierzyć, myśmy naprawdę nic nie widzieli i nie słyszeli... Dom jednak nie stoi zaraz za naszym płotem. Potem dotarła do nas wieść, że Lechu został zabity prawdopodobnie we śnie. Justyna być może wyszła do toalety i zaskoczono ją, gdy wracała.

Na podstawie śladów zabezpieczonych na miejscu zbrodni wywnioskowano jednak, że ciało kobiety były wleczone z sypialni przez salon do korytarza.

Późniejsze badania wykonane w Zakładzie Medycyny Sądowej w Gdańsku wykazały, iż mężczyzna miał przeciętą skórę szyi, a przyczyną zgonu było wykrwawienie. Ciosy zadawano z dużą siłą, a narzędziem zbrodni najprawdopodobniej był nóż. U kobiety stwierdzono rany kłute szyi i przeciętą tętnicę szyjną. Rany na jej przedramieniu i ślady pobicia wskazywały, że musiała się rozpaczliwie bronić. Czas śmierci obu osób określono na nie wcześniej, niż 22 września i nie później niż 24 września 2012 roku.

Zabójca miał ułatwione zadanie - para przed śmiercią spożywała alkohol, więc mogła nie słyszeć, jak wchodzi do domu.

- Zgoda, tylko jak on wszedł? - zastanawia się sąsiadka. - Przecież tam jest furtka, domofon, a drzwi chyba były na noc zamknięte. Miał klucz czy co?

A może go po prostu wpuścili? To by mogło oznaczać, że go znali... Dom dokładnie przeszukano, zabezpieczając liczne przedmioty i ślady pozostawione na miejscu zbrodni. Okazało się, że morderca niczego nie ukradł. Tylko klucza od drzwi wejściowych nie znaleziono.

Mafia, nie mafia

Śledczy sprawdzali kilka wersji, zakładających, że mordercą mógł być członek rodziny, bliski lub dalszy znajomy lub ktoś obcy o przestępczej przeszłości. W grę wchodził zarówno motyw rabunkowy, uczuciowy jak i związany z chęcią otrzymania spadku.

Śledztwo trwało rok.

Przesłuchano kilkadziesiąt osób. Przeszukano miejsca zamieszkania, budynki gospodarcze, a nawet niektóre samochody osób z rodziny zmarłych oraz części znajomych. Sprawdzono komputery i bilingi telefonów komórkowych, a także rachunki bankowe. Pobrano materiał DNA od kilkunastu osób i porównano go ze śladami pozostawionymi na miejscu zbrodni. Zbadano odciski palców.

Część osób objętych śledztwem, w tym członkowie rodziny Justyny oraz brat Lecha, zgodziła się na badania na wariografie, zwanym wykrywaczem kłamstw. Testy wykazały, że nie mieli nic wspólnego ze zbrodnią. Zgody na badanie wariografem nie wyraziły trzy osoby, w tym żona zamordowanego mężczyzny i jego syn. Ten ostatni miał jednak alibi - w dniach, kiedy mogło dojść do zbrodni widziano go w miejscowości położonej kilkadziesiąt kilometrów od Opalenia.

W końcu przed czterema laty prokurator zdecydował się umorzyć śledztwo, zastrzegając przy tym, że nadal mają być prowadzone działania operacyjno-rozpoznawcze. A kiedy pojawią się nowe dowody - postępowanie zostanie podjęte na nowo.

Tymczasem w Opaleniu nadal mówi się o tamtej zbrodni. I o tym, czy dokonał jej ktoś, kto nienawidził tej pary, czy też wynajęty, płatny zabójca...

- Ludzie zastanawiają się, czy stały za tym porachunki rodzinne, czy też przyczyną były prowadzone przez Lecha interesy - mówi Zygmunt Rajkowski. - Bo jakiś powód zabicia dwójki ludzi musiał przecież być. Jest jeszcze jedna sprawa - w czasie, gdy Lech i Justyna zginęli, w Opaleniu kręciło się wielu obcych. Budowano wówczas most przez Wisłę do Kwidzyna, a na budowie pracowali ludzie z całej Polski. I nie tylko, jeden z podwykonawców zatrudniał także pracowników z Ukrainy. Nocowali tutaj po domach, zdarzały się kradzieże, ktoś z kimś się pobił...

Inni moi rozmówcy także słyszeli wersję o mafii, która nasłała zabójców na Lecha. Justyna miała zginąć jako niewygodny świadek.

- Zamożny był, a przecież pieniądze nie lecą z nieba... - twierdzi jedna z sąsiadek. - Z drugiej strony, mafia nie mafia, porachunki nie porachunki, a prawda może leżeć zupełnie gdzie indziej. Ci, którzy daleko szukają, blisko znajdują.

- Co pani ma na myśli?

Kobieta milknie.

Powrót na miejsce zbrodni

Policjanci z gdańskiego Archiwum X bardzo ostrożnie wypowiadają się na temat przyczyn podjęcia śledztwa w Opaleniu.

- W tej sprawie zabezpieczyliśmy mnóstwo śladów - twierdzi aspirant sztabowy Jacek Gilewski. - Na pewno część z nich trzeba powtórnie przebadać. Istnieje szansa, że przy aktualnych metodach badawczych - a w ciągu ostatnich pięciu lat nauka poczyniła ogromne postępy - znajdziemy coś ciekawego...

Nadkomisarz Paweł Mrozowski dodaje, że na obecnym etapie postępowania zostanie przeprowadzona ponowna analiza materiałów zgromadzonych w śledztwie. - Nie wykluczamy też, że odbędą się kolejne przesłuchania - przyznaje.

Równocześnie policjanci apelują, by osoby, które mogą pomóc dziś w wyjaśnieniu podwójnej zbrodni, kontaktowały się z Archiwum X KWP w Gdańsku, tel. 58 321 52 82 i (po godz. 15.30) - 58 321 58 60.

- Tym, którzy zginęli, zwyczajnie, po ludzku należy się wyjaśnienie tej tragedii - słyszę w Opaleniu. - Nam, tu mieszkającym, zresztą także jest to potrzebne. Dla spokoju i sprawiedliwości.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Morderca z Opalenia zamknął za sobą drzwi - Plus Dziennik Bałtycki

Wróć na i.pl Portal i.pl