Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gołębie, więcej niż miłość

Michał Wroński
Pan Andrzej, katowicki hodowca, o gołębiach może mówić w nieskończoność, niezwykle zajmująco
Pan Andrzej, katowicki hodowca, o gołębiach może mówić w nieskończoność, niezwykle zajmująco Fot. Marzena Bugała
Gdyby stworzyć listę najbardziej charakterystycznych ikon śląskiego krajobrazu, to oprócz familoków, kopalnianych szybów i hutniczych kominów na pewno nie zabrakłoby na niej również gołębników.

Gołębniki pojawiły się na Śląsku z początkiem XX wieku, ale prawdziwy boom przeżyły dopiero po I wojnie światowej. Dlaczego akurat wtedy? Wedle jednej hipotezy zwyczaj ów rozpowszechnili pracujący w niemieckiej Westfalii Ślązacy, którzy po zakończenie wojennej zawieruchy zdecydowali się wrócić w rodzinne strony. Nie brakuje też opinii, że tradycje tą przeszczepili na nasz grunt żołnierze, którzy w mundurach niemieckiej armii podczas wojny służyli na terenie Belgii.

Która wersja jest prawdziwsza, tego nie rozstrzygnie już nikt. Faktem jest natomiast, iż Ślązacy zapoczątkowali historię polskiego gołębiarstwa i do dziś utrzymują prymat wśród rodzimych hodowców, choć los ich nie rozpieszczał. W czasie II wojny światowej hodowla gołębi została zakazana ze względów wojskowych, także zresztą w Polsce do lat 50. hodowcy podlegali formalnie wojsku i ministerstwu spraw wewnętrznych (dla armii gołąb był potencjalnym środkiem łączności). Ostatnie lata to czas żałoby i leczenie ran po katastrofie hali MTK w Katowicach. Widok krążących na niebie "osieroconych" ptaków, bądź wypuszczanych podczas pogrzebów ich tragicznie zmarłych właścicieli trafił do wszystkich serwisów informacyjnych w Polsce. Teraz przed hodowcami kolejna, kto wie czy nie najtrudniejsza próba - próba czasu. Ich grono systematycznie bowiem się kurczy. O ile kiedyś tradycja przechodziła z ojca na syna, to dziś coraz wyraźniej staje się domeną starszego pokolenia.

- U nas w oddziale na ponad 140 hodowców tych poniżej 30-tki mogę policzyć na palcach jednej ręki. Mija pewna epoka i powoli dochodzimy do schyłku hodowli gołębi na Śląsku - nie ukrywa pesymizmu Piotr Barteczko z Rudy Śląskiej. On sam od dziecka wiedział, że chce mieć swój gołębnik.

- Przejąłem tą miłość od ojca, górnika z kopalni Walenty Wawel. Kiedy jednak doznał ciężkiego wypadku na dole i w beznadziejnym stanie leżał w szpitalu sam nakazał, by zlikwidować jego gołębnik. Powiedział: ja odchodzę i nie będzie miał się kto zajmować ptakami. Brat spełnił wolę ojca, ale Bóg czuwał nad nami i nie dał ojcu umrzeć. Zacząłem go więc namawiać, by pozwolił mi prowadzić mój własny gołębnik. Nie dawało mi spokoju, że wszyscy wokół hodują gołębie, a ja nie. I w końcu dopiąłem swego - wspomina historię sprzed pięćdziesięciu lat Barteczko.
Robotnicze osiedla Nikiszowca, Giszowca, Rudy Śląskiej, Zabrza czy innych śląskich miast były w tych czasach prawdziwą krainą gołębi. Ptaki trzymane były na strychach familoków lub na dachach przydomowych chlewików. Kto miał ogródek budował gołębnik przy "laubie". Gdy nadchodził sezon lotów (od maja do sierpnia) hodowcy potrafili całymi dniami przesiadywać przy gołębniku czekając na powrót swych ulubieńców (chodziło o to, by zaraz po przylocie odbić na zegarze godzinę powrotu ptaka, dziś w dobie chipów i elektronicznych zegarów wygląda to już zupełnie inaczej). Pod swoją pasję ustawiali życie zawodowe i rodzinę.

- Tylko ja wiem ile musiałem się nagimnastykować, żeby jakoś dopasować pracę w systemie zmianowym w straży pożarnej z terminami lotów. A ile razy bywało, że rodzina jechała na wakacje, a siedziałem w domu, bo akurat były zawody. Nie mogłem jednak inaczej. Wyssałem tą pasję z lekiem matki. Gołębie hodował mój dziadek w czasie okupacji, ryzykując "czapą", potem mój ojciec, brat i bratanek - wylicza Andrzej Kostorz z katowickiego Giszowca.

- Moja żona w pewnym momencie postawiła mi ultimatum: albo ja, albo gołębie. Wybrałem żonę, ale kiedy przeszedłem na emeryturę znowu wróciłem do hodowli - śmieje się Piotr Barteczko.
Ze wspomnień hodowców można by złożyć niezłą kolekcję anegdot. Kto z podróżujących nad morze wczasowiczów mógł przypuszczać, że na końcu składu jadą dwa wagony z gołębiami, które za flaszkę zaprzyjaźniony kolejarz doczepił do pociągu na stacji w Chebziu, by wypuścić je w Gdyni? Który z węglowych bonzów w czasach gdy śrubowano normy wydobycia domyślał się, że gołębniki zainstalowano nawet na kopalnianych szybach wentylacyjnych? Hodowców nie zniechęcały żadne przeciwności losu.
- Potrafiłem wieźć klatkę z gołębiem wypchanym do granic możliwości autobusem komunikacji miejskiej. Ledwie udało mi się do niego wepchnąć. Położyłem klatkę na siedzenie i gdy na chwilę odwróciłem się, by skasować bilet jakieś wielgachne babsko siadło na to siedzenie. Niemal wyszarpałem ją z fotela, ale już było za późno na ratunek. Tak zginął gołąb, na którego czekałem cztery miesiące - wspomina Andrzej Kostorz.

Od lat 70. kiedy osiedla familoków zaczęły zastępować blokowiska z wielkiej płyty gołębniki znalazły się jednak w defensywie. Z "placów" zniknęły chlewiki, zaś na trzymanie hodowli na strychach wieżowców nie było już zgody.

- A że na kupno działki nie każdego stać, więc grono hodowców zaczęło się kurczyć - dopowiada Piotr Barteczko.

Im bardziej zresztą pytamy hodowców o współczesność i perspektywy na przyszłość, tym częściej pojawia się kwestia pieniędzy. Pielęgnowany przez wielu obraz starzyka, który paląc fajkę siedzi na ławeczce przed familokiem i spogląda w niebo wypatrując swych gołąbeczków już teraz ma się nijak do rzeczywistości, a za kilkanaście lat prawdopodobnie definitywnie odejdzie do historii.

- Niech nikt się nie łudzi, że to jeszcze jeszcze sport. To jest cały przemysł, a ludzie zajmujący się tą profesja to coraz częściej prawdziwi zawodowcy, których interesuje przede wszystkim wynik. Emeryta, który ma 800 złotych na miesiąc po prostu nie stać, by na równych szansach brać w tym udział. Jeśli ktoś myśli, że starczy nasypać gołębiowi pszenicy, a ten dobrze poleci w zawodach, ten się grubo myli - rozwiewa złudzenia Andrzej Kostorz.
Faktycznie, dziś prowadzenie gołębnika bardziej przypomina pracę trenera lekkoatlety aniżeli sposób na odpoczynek po szychcie. Z ptasiego jadłospisu zniknęła kukurydza czy jęczmień - zastąpiły je profesjonalne mieszanki, każda na inną okazję. Inna na czas pierzenia, inna na zimę i jeszcze inna na loty. W porównaniu do tradycyjnej karmy radykalnie inne (czytaj: o wiele droższe) są też ceny tych specyfików. Podobnie jak w rywalizacji ludzi, tak tutaj pojawił się też doping. Już samo kupno dobrego gołębia może zresztą nieźle "przewietrzyć" portfel - za ptaka można wyłożyć kilkaset złotych, ale zdarza się, że kilka sztuk kosztuje tyle, co samochód (do legendy przeszły już opowieści jak to niemiecki hodowca podczas wystawy we Wrocławiu wydał na jednego gołębia równowartość niezłej klasy mercedesa). Listę wydatków uzupełniają koszty szczepień (jednostkowa cena nie robi wrażenia, ale przy liczącym kilkadziesiąt lub kilkaset sztuk hodowli zaczyna to wyglądać nieco inaczej) i wydatki związane z samym udziałem w locie.

- Gdyby podliczyć ile przez te wszystkie lata wydałem na tą pasję, to niejedne piękne wczasy bym za to kupił - przyznaje Piotr Barteczko.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!