Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zginęli w górach, które kochali - reportaż i manifest Olgi

Redakcja
Olga i Kuba w Tatry jeździli od dobrych kilku lat. Mieli doświadczenie w górskich wędrówkach
Olga i Kuba w Tatry jeździli od dobrych kilku lat. Mieli doświadczenie w górskich wędrówkach
Olga i Kuba byli parą przez prawie dwa lata. Kiedy 21 listopada ubiegłego roku wyruszyli w góry, a po trzech dniach nie wrócili, rodzina postanowiła działać. O sześciomiesięcznych poszukiwaniach zaginionej pary studentów z Gdańska, determinacji bliskich i przyjaciół, prawdziwych i fałszywych tropach - pisze Marcin Mindykowski

19 listopada, środa.

Urodziny Olgi. Spędza je w Krakowie, gdzie od października studiuje archeologię i mieszka ze swoim chłopakiem, Kubą. Jak co roku dostaje mnóstwo SMS-ów i telefonów z życzeniami. Jeden z nich jest z Gdańska, od jej najlepszej przyjaciółki, Magdy. Umówiły się, że Magda wraz z trzema innymi koleżankami przyjedzie do Krakowa w następną sobotę, w andrzejki. Mają już kupione bilety.

Dzwoni też tata, Mirosław Witczak. Po raz pierwszy dowiaduje się wtedy o "urodzinowym" wyjeździe Olgi i Kuby w góry, zaplanowanym na weekend. Ma wątpliwości, bo właśnie usłyszał w telewizji, że w Tatrach zaczyna się zima. Odradza bardziej forsowne szlaki. W ramach urodzinowego prezentu proponuje córce kupno zimowej kurtki. Olga zapewnia jednak, że ta, którą ma, w zupełności wystarczy.

Nie wiedzą jeszcze dokładnie, gdzie chcą iść. Myślą o wycieczce na Słowację. Wrócą pewnie w poniedziałek albo we wtorek. Tata Olgi nie ma jednak powodów do obaw. Wierzy w rozsądek Olgi i Kuby. Przecież w góry jeżdżą razem już od kilku dobrych lat. Mają doświadczenie.

***

21 listopada, piątek, Kraków, ul. Zwierzyniecka. To tu dwupokojową stancję wynajmują Olga i Kuba. Mieszkają razem z kolegami Kuby z krakowskiej AGH - Bartkiem, Filipem i Michałem. Jest już po 16. Olga i Kuba pakują do plecaków ciepłe swetry, śpiwory, ciężkie buty. Sprawdzają w internecie warunki pogodowe w górach. Zatrzymują się na stronie dotyczącej Słowackiego Raju.

Kiedy przed 18 opuszczają stancję, w mieszkaniu jest tylko Michał. Śpi. Nie wiadomo, czym dojeżdżają do Zakopanego - może busem, może okazją. Ale dojeżdżają na pewno, bo Kuba przed 22 pobiera w Zakopanem pieniądze z bankomatu, a Olga ostatni raz dzwoni do taty. Wciąż nie jest w stanie dokładnie określić, gdzie wybiorą się następnego dnia. Po krótkiej rozmowie tata Olgi oddaje słuchawkę jej młodszemu bratu, 15-letniemu Adamowi. Adam bardzo lubi rozmawiać z siostrą. Tym razem pyta, czy Olga nie boi się lawiny. Olga drobiazgowo tłumaczy młodszemu bratu mechanizm lawinowy i uspokaja go, że nie ma zagrożenia. Adam słyszy siostrę po raz ostatni.

***

Nie wracają, tak jak obiecali, w poniedziałek. Mimo to współlokatorzy nie podnoszą alarmu. Wiedzą, że Olga i Kuba mogli przedłużyć sobie wyjazd o parę dni. Już nieraz tak robili. Ale mijają kolejne dni. Nie wracają też w środę. A w środy Kuba ma przecież na uczelni ważne laborki, których nie może opuścić. W poprzednim roku akademickim miał drobne zaległości, ale wszystkie nadrobił. Potem "wychodził" u dziekana upragnioną specjalizację telekomunikacyjną. Zależało mu na studiach. Z tego powodu nie pojechał przecież z Olgą na majówkę do Norwegii, przez co była ona na niego trochę zła. Ale tylko na początku. Potem doceniła, że Kuba ma własne zdanie i potrafi dokonywać właściwych wyborów.
Jest 27 listopada, czwartek. Zaniepokojeni koledzy Kuby nie wiedzą, co robić. Nie mają numerów telefonu do rodziców przyjaciół. Na portalu Nasza-klasa znajdują kontakt do starszego brata Kuby, Andrzeja. Ten traktuje sprawę bardzo poważnie. Dzwoni do mamy, Anny Wancław, która jest w Jastarni. Jeszcze tego samego dnia ze współlokatorami Olgi i Kuby kontaktuje się Mirosław Witczak. Zbiera pierwsze informacje, zgłasza w Gdańsku zaginięcie córki.

***

28 listopada, piątek. Magda już wie, że nie spędzi andrzejek z Olgą i Kubą w Krakowie.
Są tam już za to ich rodzice. Składają zeznania na policji i od razu jadą na pierwsze poszukiwania. Sprawdzają przygraniczne miejscowości: Muszynę, Tatrzańską Jaworzynę, a także Dolinę Białej Wody. GOPR obdzwania schroniska i szpitale. Bez rezultatu.

Pojawia się informacja, że komórka Kuby ostatni raz logowała się u słowackiego operatora, w miejscowości Hybe koło Liptovskiego Mikulasza. Jeden z krakowskich dziennikarzy radzi rodzinom sprawdzić Słowacki Raj. Trop od początku wydaje się właściwy. Odnajdują się pierwsi świadkowie, którzy twierdzą, że widzieli Olgę i Kubę. Najwięcej w Smiżanach, ale też w Hrabusicach i Spiskiej Novej Vsi. Udaje się uzyskać dostęp do obrazu z kamer monitorujących dworzec autobusowy w tej ostatniej miejscowości. Ojcowie Olgi i Kuby przeglądają go pobieżnie, w kanciapie szefa ochrony dworca. Nagle tata Olgi krzyczy: "Stop!".

Jego uwagę zwraca młoda para przechodząca przez środek dworcowego parkingu, trzymając się za ręce. Oboje raczej małej postury. On lekko zgarbiony, niesie w ręku siatkę. Ona szczupła, włosy do ramion, charakterystycznie stawia kroki. To tylko sześć klatek, obraz jest kiepskiej jakości - nagranie zostało zarejestrowane po zmroku, dzień po zaginięciu. Ale to prawie pewne - na nagraniu są Olga i Kuba. Dla Mirosława Witczaka to ostateczne potwierdzenie, że szukają w dobrym miejscu.
Ojcowie nawiązują współpracę ze słowacką policją i Horską Służbą (odpowiednik polskiego TOPR-u). Zaczynają własne, szeroko zakrojone śledztwo. Odtąd codziennie jeżdżą, pytają, szukają. I prawie w ogóle nie śpią.

Tylko mama Kuby nie czuje przekonania do słowackich tropów. Od początku stawia na górski wypadek po polskiej stronie. Widziała nagranie z monitoringu, ale nie poznaje na nim swojego syna. Kuba nie miał przecież takich spodni. Nie mówi jednak głośno o swoich przypuszczeniach. Nie chce zniechęcać poszukujących. W głębi duszy pragnie, żeby to tata Olgi miał rację.

***

Pierwsze dni grudnia. Jeszcze przed sezonem zimowym. Mimo to pani Hanka, która wynajmuje pokoje w Smiżanach, ma prawie komplet gości. Wszyscy to rodzina Olgi i Kuby i ich przyjaciele. Od kolejnych osób, które przyjeżdżają do Smiżan, żeby pomóc w poszukiwaniach, gospodyni bierze za pokój połowę ceny. Kiedy rano rodzice i koledzy zaginionych wyjeżdżają na spotkania ze świadkami, zmywa naczynia, opróżnia wypełnione po brzegi popielniczki. Gotuje posiłki. Jej kuchnia z wiecznie zatykającym się kranem staje się na wiele dni centrum planowania poszukiwań.
Tata Olgi pije herbatę. Wszędzie dookoła leżą mapy. Najwięcej tych Słowackiego Raju. Do kuchni wchodzi tata Kuby. Rozwiane włosy. Spał może jakieś dwie godziny, nie więcej.
Pod ścianą siedzą Bartek i jego brat Kornel z dwoma laptopami. Przeglądają pozostałe kilkaset godzin monitoringu. Robią to na zmianę, bo po obejrzeniu zaledwie kilku plików zaczynają boleć oczy i trudno się skoncentrować.

***

Mirosław Witczak ma analityczny umysł i pamięć do szczegółów. Kiedy słyszy od ekspedientek w sklepie, że widziały polską parę, nie popada w euforię. Zadaje proste, konkretne pytania: jak byli ubrani, czy mieli ze sobą plecaki. Za każdym razem próbuje ustalić datę, ale nie jest to proste - jeżeli Olga i Kuba w ogóle tu byli, to grubo ponad tydzień temu. Szuka więc powiązań między dniem tygodnia a zdarzeniami w życiu świadka. Na przykład Hossa, dziadek najlepszego słowackiego hokeisty, twierdzi, że spotkał Olgę i Kubę na szlaku z Kosiarnego Briezoka do Cingova we wtorek, bo we wtorki zawsze tamtędy spaceruje. A sprzedawczyni ze sklepu w Smiżanach widziała parę w sobotę, bo w te dni syn przywozi jej wnuki do opieki. W ten sposób tata Olgi weryfikuje relacje, dzieli je na mniej i bardziej wiarygodne. Wszystko zapisuje w notesie. Powoli zaczyna brakować w nim kartek...

***

Kuchnia u pani Hanki. Papieros za papierosem. Powietrze jest od nich tak ciężkie, że może się aż zakręcić w głowie. I ciągle tylko jeden temat rozmów, obracany na wszelkie możliwe sposoby. Ojcowie biorą pod uwagę wszystkie warianty. Bandycki napad, porwanie. Także te, w które sami nie wierzą - choćby ucieczkę. To najmniej prawdopodobna wersja, bo rodzice mieli ze swoimi dziećmi świetny kontakt. Wiedzieli o nich prawie wszystko, wspierali ich pomysły, współfinansowali wyprawy. Poza tym Olga i Kuba mieszkali razem, kilkaset kilometrów od domu. Nie mieli przed czym uciekać.

- Ale pamiętaj, Kazik, że to jest wariant optymistyczny - mówi Mirosław Witczak do ojca Kuby. - To by znaczyło, że żyją.

Chwila rozluźnienia. Kolega taty Olgi rzuca żart o trabantach. Temat podchwyca siedzący obok Bartek. Na twarzach ojców pojawia się blady uśmiech. Pierwszy od tygodnia. Ale tylko na chwilę. Mirosław Witczak znów zagląda szklistymi oczami do swojego notesu. Zwraca się do ojca Kuby: - To co, jutro jedziemy najpierw na policję, a potem na spotkanie z sołtysem, tak?

***

Ojcowie Olgi i Kuby wyjeżdżają ze Słowacji przed świętami Bożego Narodzenia. Podobnie jak Bartek, który spędził tam miesiąc. Przez nieobecności na uczelni ma rok w plecy. Nie ma to jednak dla niego żadnego znaczenia. Ani przez chwilę nie wahał się, co ma robić i gdzie być. Z Kubą mieszkał jeszcze przed wynajęciem stancji, w akademiku AGH. Cenił go za jego spokój i opanowanie. I za to, że był szczery - jak coś mu się nie podobało, zawsze walił prosto z mostu. Olgę znał krócej, mieszkali razem zaledwie dwa miesiące. Zdążył ją jednak bardzo polubić.
Tata Olgi wraca na Słowację jeszcze pięciokrotnie. W styczniu wynajmuje detektywów, którzy rozpracowują środowisko romskie i sprawdzają ewentualne kryminalne wątki sprawy. Przez długi czas poważnie brane jest pod uwagę morderstwo.

Ale są też ślady wciąż dające nadzieję. Wiele osób twierdzi, że widziało parę po Nowym Roku. Podają szczegóły ubioru. Jedna z kobiet sama dopytuje, czy dziewczyna, której szuka ojciec Olgi, nie miała przypadkiem dużych, jasnoniebieskich oczu. Oczu, z których Olga słynęła. Próżno szukać podobnych.

***

1 maja Mirosław Witczak jest w słowackiej przygranicznej miejscowości Zdiar. Od zaginięcia jego córki i Kuby minęło już prawie pół roku. W Zdiarze robi to co zawsze - wypytuje, pokazuje zdjęcia, rozkleja plakaty. Nagle dzwoni kolega z informacją, że w Dolinie Pięciu Stawów znaleziono ciało chłopaka. Nie można jeszcze potwierdzić, że to Kuba, ale wiele na to wskazuje.

***

Anna Wancław 1 maja nie ogląda telewizji. Dopiero następnego dnia znajomi zawiadamiają ją, że na pasku w TVP Info pojawiła się wiadomość o odnalezionym ciele. Chwyta za telefon i wykręca numer zakopiańskiej policji. Kiedy słyszy szczegóły dotyczące ubioru, nie ma już wątpliwości. Pod śniegiem znaleziono Kubę.

Mimo niewypowiedzianego bólu czuje jakiś rodzaj ulgi. W końcu będzie mogła pochować syna. W końcu wie, co się stało. Nikt go nie napadł, nikt nie zrobił mu krzywdy. Pokonały go góry, które tak kochał.

***

W sobotę spada śnieg, jest mgła. Poszukiwania zostają zawieszone. Po ich wznowieniu w niedzielę rano TOPR-owcy odnajdują ciało dziewczyny. Mirosław Witczak jedzie na miejsce. Rozpoznaje od razu. Po ubraniu. To Olga.

***

Wszystko wskazuje na to, że Olga i Kuba szli Halą Gąsienicową. Minęli Murowaniec, przeszli przez Zawrat do Doliny Pięciu Stawów. Zawrat to jedyne miejsce w okolicy, gdzie - biorąc pod uwagę odbicia sygnałów - komórka Kuby mogła złapać zasięg słowackiego nadajnika. Pech chciał, że złapała.

Olga i Kuba nie dotarli na Słowację, na której tata Olgi spędził ostatnie pół roku. Wyprawa do Doliny Pięciu Stawów musiała być ich pierwszą wycieczką po piątkowym przyjeździe - w plecakach znaleziono komplety czystych ubrań. Wyruszyli sobotnim popołudniem, dosyć późno, około 14. Dwie godziny później nastąpiło załamanie pogody, ale nie wiadomo dokładnie, jakie warunki atmosferyczne panowały w dolinie. Olga najprawdopodobniej skręciła kostkę. Kuba owinął ją w dwa śpiwory i poszedł po pomoc. Znaleziono go jednak zaledwie 200 metrów od dziewczyny. Czy tylko tyle uszedł? Czy może doszedł do oddalonego o ok. 20 minut schroniska i już wracał? Mogło tak być, bo w tamten weekend schronisko było nieczynne. Trwał remont.
Poszukiwania rodzin nie miały szans się powieść. W momencie podjęcia pierwszych działań było już za późno. Olga i Kuba od pięciu dni leżeli bowiem przykryci śniegiem.

- Kiedy rozmawiam dzisiaj ze słowackimi policjantami, nie chcą mi uwierzyć, że Olgi i Kuby w ogóle nie było na Słowackim Raju. Przecież zgadzało się tyle elementów, tylu ludzi zaklinało się, że ich widziało - mówi Mirosław Witczak. - Racjonalne wytłumaczenie jest jedno: w tym czasie musiała przebywać na Słowacji po prostu inna, bardzo podobna do nich para z Polski - dodaje. Nie ukrywa jednak, że przychodzi mu też do głowy inne, chyba wcale nie mniej prawdopodobne. - To wygląda trochę tak, jakby ich dusze nadal wędrowały i dokończyły planowaną wyprawę...

***

Trudno pytać rodziców o pozytywne strony ostatniego półrocza. Mirosław Witczak mówi, że było to sześć miesięcy nieustannej huśtawki nastrojów, pozornych nadziei, żalu, bólu. Anna Wancław przetrwała głównie dzięki swojej pracy. Dzięki ogromnemu wsparciu studentów, z którymi pracuje na Wydziale Architektury Politechniki Gdańskiej.

Rodzice pamiętają jednak życzliwość ludzi, których spotykali na swojej drodze. Wszystkich bez wyjątku: policjantów, pracowników służb ratunkowych, przypadkowo poznanych Słowaków. Ale też przyjaciół pary, którzy bezinteresownie pomagali w poszukiwaniach. Krakowskie uczelnie, na których studiowali zaginieni, w połowie grudnia zorganizowały wyjazd ochotników na Słowację. Przyjechały dwa autokary, około 60 studentów i pracowników uczelni. Przez dwa dni przeczesywali słowackie wioski. To pokazywało, jak wielu osobom los Olgi i Kuby nie był obojętny.

- Na pewno zaginięcie Kuby sprawiło też, że zbliżyliśmy się do siebie: ja, mój mąż, moi synowie - mówi Anna Wancław. - Więcej rozmawiamy, jesteśmy na siebie bardziej otwarci.

Jest jeszcze coś.
- Zawsze wiedziałem, że Olga jest wyjątkową osobą - mówi Mirosław Witczak. - W toku śledztwa musiałem jednak wejść w jej życie głębiej, szukać tropów w jej prywatnych zapiskach, mailach, zarchiwizowanych rozmowach. I okazało się, że była jeszcze bardziej wartościową osobą, niż mi się wydawało.

***

Wrzesień 2003 roku, dwa tygodnie po rozpoczęciu roku szkolnego. Olga zaczyna naukę w IX LO. W poprzedniej szkole nie potrafiła się odnaleźć. Jest już spóźniona na lekcję fizyki. Wpada do klasy. Jak wielokrotnie będzie później wspominać, pierwszą osobą, którą zobaczyła po wejściu do sali, był Kuba.

Ale parą zostali dopiero po pierwszym roku studiów. Dla Kuby Olga była pierwszą dziewczyną. Ona miała wcześniej innych chłopaków, ale nie angażowała się tak bardzo w tamte znajomości. Z Kubą było inaczej. Ich znajomi są pewni: to nie było zwykło zadurzenie. Kochali się naprawdę.

***

Olga lubiła łamać schematy i wdawać się w dyskusje z wykładowcami. Miała dużo cech dziecka. Ale tych najlepszych - przede wszystkim niepohamowaną ciekawość świata i dobre serce. Kiedy się śmiała, to zawsze pełnym głosem. Chciała jeździć po świecie i pisać reportaże. Znajomi zawsze wyczekiwali jej tekstów w studenckim miesięczniku "Pod prąd". Nie mogą pogodzić się z faktem, że bez względu na to, jak dokładnie wertowaliby kolejne numery, nie znajdą w nich już żadnego artykułu Olgi.

Dla znajomych Kuba zawsze był "Wancem". "Nie znajdziesz osoby, który powie, że nie lubiła Wanca" - powtarzają. Świetnie grał na gitarze. Miał patent żeglarski. Był znany ze swojego poczucia humoru - bardzo charakterystycznego, ironicznego. Kiedy wyjechał na studia do Krakowa, życie towarzyskie na Osowej - gdzie mieszkał - wiele straciło. Ale na święta przyjeżdżał do domu. I wtedy było jak dawniej. Kolegom dziwnie dziś ze świadomością, że już nie przyjedzie. Nawet na weekend.

Ola i Kuba - ostatnia podróż

W tym czasie gdy odpoczywali snem wiecznym, po trudach wędrówek, zasypani białym śniegiem nieopodal Wielkiego Stawu w Tatrach, wielu ludzi widziało ich w innych miejscach. Widzieli ich, jak przemierzali ścieżki na Słowackim Raju. Ola, opatulona pod szyją grubym wełnianym szalem, z kapturem na głowie, głośno szczebiotała coś Kubie tak, jak to zawsze robiła na szlaku. Uśmiechnięta blondynka z jasnomodrymi oczami pozdrawiała nas głośno - mówili Słowacy. Kuba trzymał ją za rękę, objuczony dużym czarnym plecakiem. Wzrok wypatrujący drogi, energicznym krokiem, prowadził ich przed siebie. Być może, już po śmierci, jeszcze raz wyruszyli w ostatnią podróż do miejsc, w których wcześniej razem nie byli.

Żyli tak, jak chcieli, szukając prądów powietrza, które pozwalały im dolecieć do nowych, nieodkrytych krain, posmakować nowych przeżyć, trudów i radości. Żyli pięknie i umarli w najpiękniejszym ze znanych im światów - Dolinie Pięciu Stawów. W miejscu do którego najczęściej wracali i w którym byli zakochani, prawie tak jak w sobie.

Każde życie ma sens, niezależnie od tego jak długo trwa. Oni swój sens życia udowadniali dzień po dniu. Wierzę, że każda śmierć - ostatni dzień życia, też musi mieć jakiś sens.

Dziś, kiedy Cię żegnam, Olu, niech ze mną płacze cały świat. Jutro wyruszę, aby od nowa poznawać piękno każdej chwili. A Ty wędruj po niebiańskich górach, lasach i jeziorach. Kiedyś nasze ścieżki się spotkają.
Tata

Olga

Szczebiotliwy głos, nieodłączny uśmiech. Piękne, jasnoniebieskie oczy.

Wybrała klasę matematyczno-fizyczną, choć była zdeklarowaną humanistką. Chciała pokonywać swoje słabości, a czuła, że gorzej idą jej przedmioty ścisłe. Ale i tak zawsze miała same piątki.

W drugiej klasie liceum wygrała olimpiadę z języka polskiego. Napisała pracę o wojnie widzianej oczami kobiet. Polonistka nie mogła uwierzyć, że młoda osoba może formułować tak dojrzałe sądy.

Studiowała już zgodnie z zainteresowaniami - dziennikarstwo i archeologię. Najpierw w Gdańsku, potem w Krakowie. Zawsze umiała świetnie organizować sobie czas. Łyżwy, biblioteka, spotkania ze znajomymi. No i podróże. To ona wymyślała i planowała wyprawy, na które jeździli razem z przyjaciółmi z liceum.

Pochłaniała książki. Sama też ciągle pisała. Ale nigdy się nie wywyższała, była skromna. I dzięki temu bardzo lubiana.

Kiedy się śmiała, to zawsze pełnym głosem. Miała dużo cech dziecka. Ale tych najlepszych - dobre serce i wrażliwość na piękno. I przede wszystkim niepohamowaną ciekawość świata, która nieustannie motywowała ją do odkrywania tego, co nieznane. Ciekawość, która niestety upomniała się o swoje...

Kuba

Trochę skryty, introwertyczny. Ale zyskiwał przy bliższym poznaniu.

Dla przyjaciół Kuba zawsze był "Wancem". Kumplem, którego nie dało się nie lubić i bez którego nie mogła się odbyć żadna impreza. Ale nie był typem duszy towarzystwa. Potrafił zdobywać sympatię, nie będąc w centrum zainteresowania. I udawało mu się to doskonale. "Nie znajdziesz osoby, który powie, że nie lubiła Wanca" - powtarzają koledzy.

Oprócz sympatii budził też szacunek. Znajomi liczyli się z jego zdaniem. Wychowawczyni pamięta, że na lekcjach nie mówił dużo. Ale kiedy już zabrał głos, zawsze było to przemyślane, inteligentne, błyskotliwe. Miało swoją wagę.

Był znany z charakterystycznego, ironicznego poczucia humoru. Zdarzało się, że jego celne powiedzenia wchodziły do towarzyskich rozmów i długo żyły własnym życiem. Co rzadkie, potrafił śmiać się także z siebie. Choćby ze swojego niskiego wzrostu.

Lubił spontaniczne pomysły. Kiedy koledzy rzucali propozycję wyjazdu, nie wahał się ani chwili. Bez względu na to, czy mieli nocować w niezłym hostelu czy na brudnym dworcu.

Nie przejmował się drobnymi porażkami. Z optymizmem patrzył w przyszłość.

Oni

Połączyło ich IX Liceum w Gdańsku, ale parą zostali dużo później. Ich relacja od początku była szczególna. Na studniówce w pierwszej parze tańczyli razem poloneza. Na pierwszej próbie Kuba demonstracyjnie przeszedł obok wszystkich dziewczyn z klasy i poprosił Olgę do tańca.

Olga miała wcześniej innych chłopaków, ale nie angażowała się tak bardzo w tamte znajomości. Z Kubą było inaczej. Ich znajomi są pewni: to nie było zwykło zadurzenie. Kochali się naprawdę.

Dla Kuby Olga była pierwszą dziewczyną. Szukał osoby mądrej - takiej, z którą będzie miał wspólne tematy.

Przede wszystkim łączyła ich głęboka przyjaźń i wzajemny szacunek. Nie zawsze się zgadzali, ale zawsze wyjaśniali sobie wszystkie nieporozumienia.

Mieli do siebie zaufanie. To Kuba podnosił Olgę na duchu po śmierci jej mamy, w styczniu ubiegłego roku. Nie zwierzała się innym znajomym - od nich oczekiwała normalności. Nie dawała po sobie poznać, jak mocno to przeżywa. Ale przed Kubą nigdy nie musiała udawać.

Świetnie się uzupełniali - Olga była ekstrawertyczna, Kuba bardziej nieśmiały. Ona dużo mówiła, on umiał słuchać. Dzielili wspólne pasje - podróże, żeglarstwo...

Po roku związku na odległość nie wytrzymali rozłąki. Olga przeniosła się do Krakowa. Mieli dużo wspólnych planów. Chcieli kupić rowery i jeździć na wycieczki. W ostatnich miesiącach przed zaginięciem Olga bardzo intensywnie uczyła się gotować. Jej tata mówi, że dla Kuby...

Odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań

Wędrówką jedną życie jest człowieka" - stwierdza w jednym ze swych wierszy Edward Stachura, poeta-wędrowiec. Jego utwory, tak charakterystyczne, powstają z dala od domowego zacisza - na przydrożnym kamieniu, leśnej polanie, w gąszczu malin i jeżyn, "na polach, błoniach i wygonach" - słowem - gdzieś w świecie. Stale w podróży, w upale letniego słońca, w kurzu wiejskiej drogi; Stachura żyje i tworzy, przemierzając świat na własnych nogach.

Ów wspaniały, wielki, nieznany przestwór, kuszący tysiącami barw i dźwięków, przemawia do każdego wędrowca w sposób, który domatorów przyprawia o zdziwienie, a czasem i niedowierzanie. Poeta niczym jakiś mistyczny przewodnik odkrywa urodę włóczęgi przed kolejnymi pokoleniami narodzonymi w XX wieku. Wieku, w którym zarówno przyroda, jak i społeczeństwo odniosły dotkliwe rany.

Czy powinniśmy sądzić, że człowiek współczesny już nie potrafi dostrzec piękna świata, który go otacza, a samo piękno zostało tak dalece wypaczone, że próżno doszukiwać się go wśród nas? Ależ skąd! Nawet w brudnych blokach z wielkiej płyty znaleźli się ludzie od dziecka noszący w sobie "okruch" tego, co nazwać można pierwotną tęsknotą do matki ziemi. Ludzie ci, jak Stachura, Baran, Leśmian czy Bellon, ale też jak zwykli wędrowcy wybrali drogę spełniania własnych marzeń.

Odkąd pamiętam, w moim domu czytało się i Leśmiana, i Stachurę, śpiewało stare wędrowne piosenki i przede wszystkim podróżowało. Pierwsze piesze wycieczki - mama zabierała mnie i dwójkę rodzeństwa daleko za miasto, gdzie odkrywaliśmy ślady dawnych żydowskich cmentarzy i obserwowaliśmy ze wzgórz morenowych tajemniczy poziom morza. W niedziele tata organizował dalsze wypady, do kaszubskich grodzisk i niezliczonych jezior, a czasem nawet i nad otwarte morze, gdzie na bezludnych plażach wyławialiśmy z wody ogromne bursztyny i drewniane części zatopionych okrętów.

Tamte podróże rozbudziły we mnie ogromną ciekawość świata i jakiś nienazwany instynkt, który stale pcha nas w kierunku nieznanego. Z biegiem lat uczucie to znajdowało upust w marzeniach dorastającego człowieka. Któż z nas nie marzył nigdy o czynach tak doniosłych jak opłynięcie świata jachtem, czy choćby zdobyciu słynnego K2?

Niespokojny duch

Taka już jest młodość - rządzą nią wielkie plany i marzenia, a przede wszystkim irracjonalna wiara, że nasze życie będzie lepsze i pełniejsze od życia zwykłych szarych ludzi. Ile marzeń osiemnastolatka ma szanse realizacji? Młodość jak romantyzm, pełna patosu i dzikości, manifestuje swą inność, wybierając drogi piękne i odludne, niestety często niemożliwe do przebycia. Może dlatego właśnie "żyłka podróżnicza" towarzyszy najczęściej licealistom i studentom. Z biegiem czasu owe pragnienia zmieniają się na bardziej realne. W końcu zaś odkrywamy, że życie może być zupełnie szczęśliwe, gdy się je spędza we własnym M3. Ale dziś, gdy otwiera się przede mną perspektywa długich, akademickich wakacji i milionów miejsc czekających na mnie w świecie, pisać potrafię jedynie o pasji, jaką są dla mnie podróże.
Możliwe zresztą, że owa pasja nie jest przeznaczona wyłącznie dla młodości. To pogląd mocno uogólniony. Sprecyzuję go zatem - ciekawość świata nosi w sobie człowiek młody nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim duchowo. Prawdziwi podróżnicy, podobnie jak prawdziwi pisarze, osiągają spełnienie twórcze po latach doświadczeń, a mimo to pozostają wciąż żądni przygody. Ziemia, ze swymi niezliczonymi szczytami, strumieniami, małymi miasteczkami i zagubionymi wyspami żadnemu włóczykijowi znudzić się nie może. Nie będę zatem daleka od prawdy, stwierdzając, że podróże czynią człowieka wiecznie młodym, że nie pozwalają mu popaść w stan marazmu i beznadziei, że stale motywują go do działania i dodają mu skrzydeł.

To jest najważniejszy sens naszego istnienia - żyć tak, jakby życie było lotem, wzbijać się i upadać, czekając na kolejny wzlot. Szukać wokół siebie ciepłych prądów powietrza, sił, które unoszą nasze myśli i uczucia. Stale odkrywać wszechobecną radość i zarażać nią innych.

Siła sprawcza

Dla wędrowca siłą, która go porywa, jest magia podróżowania. Co więcej, siła ta jest też najczęściej mocą sprawczą wybitnych osiągnięć. Spójrzmy na postacie wielkich odkrywców - Jamesa Cooka, Vasco da Gamy, Beringa, Livingstone'a i wielu, wielu innych. Ludzie ci ulegli własnym marzeniom i, wzbijając się ponad przeciętność, ucieleśnili obraz swych pragnień. Zapisali się w historii jako jednostki wybitne, swego rodzaju prekursorzy i przedstawiciele dzisiejszych podróżników. Porównać ich można jedynie do wielkich wynalazców, dla których siłą sprawczą stała się nauka, ale przede wszystkim chęć poznania świata, znamienna dla wszelkiego rodzaju geniuszy i ludzi niezwykłych.

Zauważmy, że to właśnie ciekawość "zmusza" nas do sprawdzenia rzeczywistości, do porównania jej z własnymi wyobrażeniami. Człowiek zamknięty na świat zewnętrzny, o ile nie jest powodowany duchowym poświęceniem, nigdy nie zdobędzie życiowej mądrości. Nasz światopogląd i osobowość podlegają ciągłemu kształtowaniu i doskonaleniu.

Może to właśnie jest powodem nastoletniej potrzeby aktywności i poznania świata - młodość to w końcu czas najintensywniejszych przemian, czas dociekań i budowania odpowiedzi na najważniejsze dręczące nas pytania. To również okres burzliwego szukania i potwierdzania własnej wartości - sprawdzania siebie i swoich możliwości. Stąd nieraz brawurowe próby zdobycia własnych życiowych "szczytów". Większość podróżników nigdy do końca nie wyzbywa się owej nieodpartej chęci odkrywania i zdobywania. Z wielu młodzieńczych marzeń rodzą się później wielkie plany, a z planów - czyny.

W poszukiwaniu własnych myśli

Ale czy każdy włóczykij ma na swoim koncie wybitne osiągnięcia? Ilu wśród nich ludzi, którym nie udało się opłynąć świata, którym zabrakło pieniędzy na doprowadzenie wyprawy do końca, którzy zagubili się gdzieś w afrykańskich dżunglach i ślad po nich zaginął? Czy warto podróżować w obliczu ryzyka życiowej porażki, utraty zdrowia, a nawet życia? Co właściwie pcha człowieka w głąb wilgotnych, nieprzebytych chaszczy czy lodowych pustyń?

Jakiś czas temu wpadła mi w ręce książka Yanna Martela, "Życie Pi", której bohaterem stał się hinduski chłopak, samotnie żeglujący szalupą po oceanie. Morska tułaczka stała się dla niego okazją do odnalezienia spokoju i pogody ducha. Coś w tym musi być, skoro i obecnie wielu jest ludzi gotowych na niebezpieczną, samotną wędrówkę morzem lub lądem. Dopiero w podróży, z dala od natłoku codziennych spraw, bez trosk o dzień jutrzejszy, który nie wiadomo co przyniesie, dopiero wówczas dochodzą do głosu najważniejsze ludzkie myśli. W tym świetle nieważny jest cel podróży, osiągnięty lub nie. Celem staje się podróż sama w sobie, ludzie napotkani po drodze, a czasem tylko przyroda, samotność, nieprzewidywalne ścieżki losu.

Ta nieznajomość kolejnych dni jest główną przyczyną niesamowitego uroku włóczęgi. To żadna radość podróżować z biurem turystycznym, znając dokładny rozkład dnia, wraz z przerwą na zrobienie zdjęć i kupienie pamiątek. Bardzo ważna jest własna inwencja i pomysłowość, życiowa zaradność, umiejętność radzenia sobie w nieznanych miejscach. Może to właśnie tak nas pociąga w samodzielnym podróżowaniu - możemy wybierać te ścieżki, które podobają się nam najbardziej.

Sztuka najwyższa

Lato tego roku, Gorce. Wraz z chłopakiem oddzielamy się od grupy przyjaciół, chcąc odnaleźć i zdobyć pewien szczyt. Schodząc z niego, zauważamy wśród jagodowych chaszczy wąską, wijącą się ścieżkę. Rozpościera się z niej zapierający dech w piersiach widok na całe Pieniny i Tatry...

Niesamowite uczucie - stać u początku drogi, bez mapy i kompasu i czuć, jak ulega się pokusie sprawdzenia, dokąd zaprowadzi nas szlak. Bez namysłu, ciesząc się jak dzieci, zbiegamy w dół. I cóż się okazuje - w dolinie czekają już nasi przyjaciele. Tak jak i my znaleźli zagubioną w jagodach ścieżynkę i postanowili zejść nią z głównego traktu.

Piękno przyciąga. Tak już skonstruowała nas natura, że w otoczeniu brzydoty i szarości czujemy się nieszczęśliwi. Są na świecie dzieła przyrody, z którymi nie mogą się mierzyć nawet najwspanialsze twory ludzkie. W zasadzie cała nasza sztuka stanowi tylko blade odwzorowanie tego, co zostało stworzone przez Boga. Podróż to stałe odkrywanie owej sztuki, to obcowanie z jej najwyższą formą i nieustanne źródło doznań artystycznych. Budząc się rano na polanie zalanej słońcem, obserwując barwy burzy i tęczy, kąpiąc się w lodowatym strumieniu, doświadczamy uczucia swoistego zespolenia z pięknem świata.
My, mieszkańcy miast, utraciliśmy naturalne prawo człowieka do życia zgodnie z rytmem natury. Czasem jedynym zielonym miejscem w naszym otoczeniu jest stary kasztanowiec pod oknem sąsiada czy kilka rachitycznych, doniczkowych kwiatków. Zapominamy, jak bujna i wspaniała może być przyroda, nawet w dzisiejszym zanieczyszczonym środowisku. Tymczasem wystarczy wyjechać kilka kilometrów za przedmieścia, przejść się po trójmiejskich lasach lub po plaży w czasie sztormu, by poczuć przedsmak wakacyjnej przygody. A kiedy tylko się da, uciekać jak najdalej z miejskiej dżungli, szukać najpiękniejszych polskich dróg i bezdroży, wędrować, żeglować, wspinać się - aż do utraty tchu! A za parę lat... Cały świat czeka!

Nie mogę jednak ograniczać uroku wędrówek tylko do piękna przyrody. Drugim, lecz równie ważnym elementem otoczenia jest przecież bogactwo wytworów szeroko pojętej kultury ludzkiej. Wsie i miasteczka napotkane po drodze, stare kościoły czy kontakt z mieszkańcami regionu są równie ciekawe jak odkrywanie świata natury. Żeby w pełni nacieszyć się podróżą, warto zanurzyć się choć na chwilę w lokalnym folklorze odwiedzanych miejsc. Niezwykle ważna jest owa umiejętność zatrzymania się w biegu - czasem by spróbować lokalnych specjałów, poszukać w lesie ruin łemkowskiej cerkwi lub po prostu porozmawiać z napotkanym po drodze człowiekiem. O ileż bogatsze stają się nasze wspomnienia, gdy ubarwione są garścią zasłyszanych po drodze ludzkich historii i legend.

Bo to właśnie człowiek jest czynnikiem zespalającym dwa światy - naturalny i kulturalny. Obie te płaszczyzny, przenikając się, tworzą pełny obraz artyzmu podróżowania, a ich elementem wspólnym jesteśmy my sami. Człowiek - wędrowiec staje się swego rodzaju artystą, będąc zarazem głównym odbiorcą sztuki, którą tworzy.

Magia

Jaki czar posiada ten artysta, że wciąż zjednuje sobie napotkanych ludzi i los? Tak wiele jest na szlakach małych i wielkich radości, pomyślnych zbiegów okoliczności, prywatnych, drobnych cudów. Czasem odkrywamy je w postaci wspaniałego, choć przypadkowego towarzysza podróży, czasem strumienia, znalezionego akurat wtedy, gdy męczy nas pragnienie. "Gość w dom, Bóg w dom" - mówi stare przysłowie, przypominając, że tradycja każe życzliwie witać wędrowców. Na szczęście zwyczaj ten kultywowany jest wciąż prawie wszędzie, a piechurzy, autostopowicze i młodzi podróżnicy witani są na ogół przyjaźnie. Wydawać by się mogło, że wyruszając w drogę zabieramy ze sobą jakąś szczęśliwą gwiazdę, która chroni nas przed złymi przygodami.

Tajemnicze szczęście towarzyszące podróżnikom jest przyczyną więzi, która się między nimi tworzy. Radość rodzi radość - jeśli na szlaku doświadczymy od kogoś dobra, pragniemy od razu podzielić się nim z całym światem. Szlak jednoczy. Kiedy się wędruje wiele kilometrów w otoczeniu nieskażonej, bezludnej przyrody, każdy napotkany człowiek wydaje się bratem.

Wędrowców łączy też poczucie uczestnictwa w wielkiej sztuce, jaką jest odkrywanie świata, tworzonej nieprzerwanie od początku dziejów ludzkich. Nieprzypadkowo motyw homo viator wywodzi się już ze starożytności. Nadnaturalna tęsknota ciągnąca podróżników na szlaki, swoisty zew krwi towarzyszyły rodzajowi ludzkiemu, odkąd porzucił swoje nadrzewne schronienia i odważył się postawić stopy na ziemi. W tym świetle sztuka podróżowania nabiera szczególnego, mistycznego znaczenia. Odkrywając je, wyzbywamy się lęków i obaw związanych z podróżą, zdajemy się na łaskawy los i pozwalamy działać naszej szczęśliwej gwieździe.

Ten aspekt włóczęgi doskonale ilustrują przykłady licznych pielgrzymek do miejsc świętych, odbywanych corocznie na całym świecie, przez ludzi najróżniejszych wyznań i narodowości. Buddyjski mnich idący do Lhasy, arabski kupiec podróżujący do Mekki, a nawet polska dziewczyna wyruszająca z Gdańska do Częstochowy - wszystkich łączy wspólny cel. Wszyscy oni szukają w codziennym pielgrzymim trudzie swego rodzaju spełnienia duchowego. Walka ze słabością fizyczną umacnia umysł i ducha, cierpienie oczyszcza. Każdy krok na szlaku jest wartościowy, bo zbliżając się do celu zbliżamy się zarazem do własnego wnętrza. Dlatego to właśnie pielgrzymka jest najdoskonalszą, najpełniejszą formą wędrowania. Co więcej, każda wspaniała wyprawa staje się prędzej czy później swego rodzaju pielgrzymką, prowadząc nas ku radości ukrytej w każdym z nas.

Nie bójmy się marzeń...

Oto najwspanialsza przygoda - porzucić wszystko i wyruszyć w nieznane, po to tylko by w podróży odkryć samego siebie. Są na świecie ludzie, którzy nie boją się spełniać własnych marzeń. Tak naprawdę do ich urzeczywistnienia nie potrzeba ani pieniędzy, ani wykształcenia, a jedynie odrobiny odwagi...
Wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem książki - dziennika podróży dwójki ludzi, którzy postanowili objechać świat autostopem. Wyruszając w drogę, posiadali jedynie 500 amerykańskich dolarów i dwa plecaki. Zaufali życzliwości spotykanych ludzi i własnemu szczęściu. Udało się. Podróż dookoła świata zajęła im pięć lat, pełnych przygód. Spełnienie największych marzeń ich życia okazało się możliwe.

Wierzę, że każde z naszych marzeń ma szansę realizacji. Los sprzyja odważnym. Nie bójmy się ryzykować, bo zamykając się w bezpiecznym schronieniu swojego miasta, domu czy pokoju, nigdy tak naprawdę nie doświadczymy pełni istnienia. Nie bójmy się własnych pragnień, bo to one dodają naszemu życiu niezwykłego smaku. Nigdy nie wyrzekajmy się tęsknoty za nieznanym, bo człowiek, który za niczym tęskni, jest głuchy i bezwolny jak maszyna. "Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś" - niech te słowa Marka Twaina staną się dla nas przestrogą i inspiracją - "Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Podróżuj. Śnij. Odkrywaj".

Powyższy artykuł Olga napisała 12 grudnia 2005 r., po swoich 18 urodzinach. Zgodnie z wolą Jej taty drukujemy go w całości. Tytuł pochodzi od redakcji.

Czytaj także

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki