Marcin Kydryński: Lizbona to ludzie, muzyka i światło. To mnie urzekło [WYWIAD]

Lidia Raś
Marcin Kydryński
- Wszystko zaczęło się od Marizy i od muzyki mojego przyjaciela Beto Betuka, który poniekąd mnie do Lizbony sprowadził. Dobrze mi jest wśród ludzi, mających podobne spojrzenie na świat. I to właśnie ci ludzie, grający muzykę w tym miejscu i pod tym światłem, to kompilacja, która nadal mnie urzeka - mówi Marcin Kydryński w rozmowie nie tylko o swojej nowej książce "Lizbona. Muzyka moich ulic".

Lidia Raś: Pana najnowsza książka „Lizbona. Muzyka moich ulic” powstała z miłości do miasta i jego muzyki. Słuchaczom trójkowej Siesty postanowił Pan pokazać lizbońskie zaułki, ale to nie jest typowy przewodnik. To bardziej muśnięcie miasta i jego smaków.
Marcin Kydryński: Tak, to nie jest przewodnik, co zaznaczyłem już we wstępie do książki. Ani przez chwilę nie miałem takich ambicji, bo jest wiele znakomitych wydawnictw tego typu, a ja czuję się bardziej fotografem niż literatem. Nie będę oczywiście miał nic przeciwko temu, jeśli ktoś z tym ciężkim tomem zechce spacerować ulicami miasta i chłonąć tę Lizbonę, która jest mi najbliższa. Chciałem pokazać ją intymnie, prywatnie, skupiając się na kilku dzielnicach, czy wręcz ulicach. Na nich brzmi też muzyka, która mnie do Lizbony sprowadziła. Gdybym miał wybrać sobie kraj do życia, to byłyby to pewnie Włochy, miejsce idealnej symbiozy kultury z naturą, piękna najwyższej próby. Natomiast Lizbona, to muzyka. Ale i szczególna poezja tego miasta bliska jest mojemu usposobieniu: opustoszałe budynki w starych dzielnicach: Alfamie czy Bairro Alto, sentyment do spraw przegranych, schyłkowość… Ten klimat mi odpowiada. Nie czuję się pewnie we współczesnym świecie, w którym nieustająco wszystko się zmienia i wciąż jestem prowokowany do tego, by za zmianami nadążać. A ja nie chcę już nadążać i dobrze czuję się w miejscu, które jest o krok, dwa do tyłu.

Genius loci stanowią budowle, ludzie i muzyka w równym stopniu?
Tak. Zaczęło się od Marizy i od muzyki mojego przyjaciela Beto Betuka, który poniekąd mnie do Lizbony sprowadził. Kiedy tam wylądowałem, to bardzo szybko, co jest zaskakujące, bo ja jestem dość nietowarzyski, nawiązałem sieć wspaniałych kontaktów, które do dziś utrzymuję. Dobrze mi jest wśród ludzi, mających podobne spojrzenie na świat. I to właśnie ci ludzie, grający muzykę w tym miejscu i pod tym światłem, to kompilacja, która nadal mnie urzeka.

To jest nietypowy przewodnik także ze względu na styl i język. Pisze Pan np.: „Tak sobie chodzimy i rozmawiamy o tym i o owym”. I faktycznie w tekście wykorzystuje Pan gawędę, wprowadza dygresje, łacińską składnię, a do tego całą gamę środków artystycznych od parafraz i metafor zaczynając, a na oksymoronach i synestezjach kończąc. „Alfama pachnie tęsknotą”, „[…] składowe kolory barwy to delikatność, nieważkość, słony smak łzy przełkniętej niepostrzeżenie”. Mało kto tak dziś pisze.
Cieszę się, że pani to wychwyciła, bo ludzie, którzy czytają moje teksty, dzielą się zapewne na dwie rodziny: czytelników powierzchownych, ślizgających się po tekście, oraz tych, którzy mnie absolutnie nie cierpią właśnie za ten styl. A ja chciałbym, żeby ktoś czasem wychwycił zgrabnie ułożony akapit, grę słów, frazę oddychającą muzyką. Jest szkoła pisania szalenie mi bliska, to szkoła reportażu Gazety Wyborczej. Uwielbiam czytać te powściągliwe stylistycznie przeźroczyste teksty, ale nie umiem tak pisać. Gdy przeglądam antologię, to mam wrażenie, że wszystkie te reportaże napisała ta sama osoba, człowiek bez właściwości. Dla ich autorów jest to zapewne wartością, bo sprawą nadrzędną jest historia. Natomiast ja jestem wychowany na Nabokovie. Jeden z moich najukochańszych pisarzy nauczył mnie, że pełnia przyjemności podczas lektury, to smakowanie nie tyle „co” ale „jak” to jest opowiedziane. Wracam do jego książek po wielokroć, by rozsmakować się w stylu. Także „Dolina Issy” Miłosza właściwie nie ma akcji, ale ta powieść to nurzanie się w języku, co ogromnie mi odpowiada.

Traktuje Pan swego czytelnika bardzo podmiotowo, zwraca się bezpośrednio, pytając: „Jaka dzisiaj forma? Może jednak spacer? […] Zależy mi, byście byli przechodniami niespiesznymi, uważnymi […] Trudno mi się będzie powstrzymać od dygresji, bo w starej Lizbonie każdy kamień, każda migotliwa plama światła na ścianie przywołują wspomnienia, z czymś się odlegle kojarzą, brzmią muzyką… Rano, kiedy pomarańczowe słońce ledwie co podnosi swą czuprynę znad wzgórz Palmeli i przez okrągłe okienko mizia mnie po twarzy, budzą się też dzwony kościoła Santo Estevao.” Brzmi niczym z Schulza…
Jest pani bardzo uprzejma, ale myślę, że takie opisy wynikają raczej z faktu, iż dużo fotografuję i jestem wrażliwy na obraz. Piszę obrazami, aby można je było dotknąć, poczuć. Mam świadomość, że nie zostanę nominowany do nagrody Nike, ale sprawia mi przyjemność, że zwróciła pani uwagę na mój specyficzny styl. Nikt, z kim wcześniej rozmawiałem o tej książce, nie zrobił tego. Powiem szczerze: pisanie jest najgorszą męką, jaką zna moje życie. Gdy więc uda mi się ułożyć sprawny akapit, to mam frajdę.

„Tekst raczej do niczego niepodobny. Zdjęcia nieładne” – pisze Pan dość przewrotnie w książce. I dodaje: „Zdjęcia nie miały być ładne, ale miały być inne”. Inne czyli jakie?
Mnie nie interesuje fotografia pocztówkowa. Dla mnie ważna jest poezja powszedniości. Znaleźć chwilę, mgnienie, wyjątkowo intensywne graficznie lub emocjonalnie, ale w sytuacji, do której powinniśmy być przyzwyczajeni; schwytać ten słynny Bressonowski „moment decydujący”, to sprawia mi w fotografowaniu prawdziwą przyjemność. Do tej książki wybrałem głównie zdjęcia, które pieszczą moją potrzebę bycia reporterem. Chciałem nimi opowiedzieć osobistą historię. Ciekawe, jestem przekonany, że ze zdjęć, które mi zostały, mógłbym od nowa ułożyć książkę i ani jedno by się nie powtórzyło.

Jedno z moich ulubionych zdjęć w tej książce to Waldemar na Praça do Comércio. Piękna twarz, choć historia jego życia już mniej piękna…
A dla mnie to zdjęcie nie ma żadnej wartości artystycznej, tylko dokumentacyjną. Nie ma mojej zasługi w tym, że on ma tak fascynującą twarz. Dosłownie w ostatniej chwili dodałem to zdjęcie, bo historię Waldemara zamieściłem na sąsiedniej stronie. Nie ma w nim jednak mojego piętna. Nie lubię takiej fotografii.

Dlaczego?
Bo każdy mógł ją zrobić. Nie ma w tym zdjęciu osobowości autora, jego linii papilarnych, znaku, który powinien zostawić. Dla mnie to w fotografii najważniejsze. To szkoła mojego mistrza, Tomasza Tomaszewskiego. Najciekawsze jest to, jak fotograf postrzega otaczający go świat, a nie jak ten świat obiektywnie wygląda. Jeśli w ogóle istnieje pojęcie obiektywnego spojrzenia. Także dlatego książkę poprzedza motto z Kapuścińskiego: "Przeszłość nie istnieje. Są tylko jej niezliczone wersje".

Ma Pan w swoich zbiorach potężny zbiór zdjęć zrobionych ludziom, ale napisał Pan, że coraz trudniej jest robić takie fotografie.
Miałem moment zwątpienia. Jestem przyzwyczajony do fotografowania ludzi w buszu, na pustyni, obozów uchodźców, miejsc, gdzie jestem natychmiast postrzegany jako ktoś obcy, kogo albo należy od razu zastrzelić, albo należy mieć dla niego taryfę ulgową. To się sprawdzało idealnie w Afryce czy Indiach, ale niekoniecznie w Lizbonie. Tu byłem jednym z ludzi spacerujących po mieście i celowanie obiektywem w twarze uznałem za wyjątkowo kłopotliwe. Jest w książce zdjęcie, które bardzo lubię: stara przystań, odpływający prom, popołudniowe światło, samotny staruszek, patrzący w dal, a na pierwszym planie para, która się tak cudownie mizia; nawet nie całuje. Chłopak uroczo poddaje się dziewczynie, gdy ona gładzi go po twarzy. To nieprawdopodobnie intymna sytuacja i ogromnie trudna do sfotografowania; niekomfortowa dla obu stron, bo fotografuję obiektywem 35 mm, więc muszę znaleźć się bardzo blisko tych ludzi. Ale jednocześnie fotografia uliczna jest jedyną, która mnie interesuje. Nie fotografuję pejzaży ani żadnych form abstrakcyjnych. Fotografuję ludzi w szczególnych acz powszechnych sytuacjach.

Drugie zdjęcie w tej książce, które zwróciło moją uwagę szczególnie, to widok znad biurka w Pana mieszkaniu w Lizbonie. Zdaje mi się, że jest w nim tęsknota za wolnością, przestrzenią, Afryką?
Wszystko po trochu, ale wie pani, naprawdę muszę to przemyśleć, bo jest pani trzecią osobą, która wskazuje właśnie to zdjęcie, kolejne zresztą, które uważam za w minimalnym stopniu mojego autorstwa. Liliowy zmierzch, oldschoolowy statek, wyglądający niczym Titanic, obok niego żaglóweczka, a jeszcze dalej mglące się wzgórza Palmeli. To raczej obiektywna przestrzeń, w którą nie ingeruję. Zdjęć tego widoku znad biurka mam chyba z tysiąc, bo każdego dnia jest on inny. Zachowując oczywiście właściwe proporcje, jestem jak Cézanne, który cały czas malował tę samą górę.

Nie ma zdjęć czarno-białych w tej książce, a przecież nie stroni Pan od nich.
Lizbona jest jednym z tych miejsc, które krzyczą kolorem, które się go domagają, w odróżnieniu choćby od Manhattanu. Fotografowanie Lizbony, pełnej niebywałego światła i barw, w czerni i bieli, byłoby zbrodnią. Oczywiście ludzie robią takie zdjęcia i one bywają znakomite, ale jest w tym jakaś łatwość. Takie fotografowanie przypomina, że to pewna konwencja, którą z miejsca możemy nazwać sztuką. Natomiast fotografia kolorowa niesienie niebezpieczeństwo, że jeśli robimy to nieumiejętnie, to tylko odwzorowujemy rzeczywistość, w minimalnym stopniu nadając swój stempel. Dlatego postawiłem sobie poprzeczkę wyżej i moja Lizbona jest kolorowa. Moja Afryka też jest kolorowa, ale gdybym teraz pojechał do Wenecji, to z radością sfotografowałbym ją w czerni i bieli.

Pana gdzieś cały czas gna? Jakieś nieustanne poszukiwanie, niespełnienie?
Niespełnienie będzie mi chyba zawsze towarzyszyć. Pamiętam taki wieczór sprzed 11 lat, kiedy po raz pierwszy jedną z moich kompozycji zagrał Pat Metheny. Pomyślałem wtedy, że to taki moment, kiedy powinienem czuć się człowiekiem spełnionym całkowicie. Mnie, chłopca z Powiśla, który wielbił Metheny’ego jak boga przez wiele lat, tego rodzaju dar powinien ostatecznie upewnić, że życie ma sens. Tymczasem tak się nie stało. Euforia trwała chwilę, a potem ustąpiła miejsca refleksji, że nieistotny jest fakt, że byłem autorem muzyki, ale to, że moja żona, Ania [Anna Maria Jopek – przyp. red], śpiewała ją z Patem. Trochę bocznymi drzwiami dostałem się do świata, do którego nie przynależę, bo jestem tak naprawdę amatorem. Może wynika to mojego usposobienia, że zamiast być zachwyconym, że graliśmy z Patem w duecie, byłem rozgoryczony, że grałem tak źle. W moim życiu jest wiele miłych chwil. Prawie dwadzieścia pięć lat w Trójce. Siestowe płyty, które są bestsellerami każdej jesieni. Choćby „Siesta festiwal” [Marcin Kydryński jest jego współorganizatorem – przyp. red.], ale wiem, że słuchacze nie przychodzą zobaczyć mnie, więc dlaczego mam się tak w tej sprawie dopieszczać? Oczywiście mam frajdę, gdy wiem, że niektórzy dzięki mnie poznali tych artystów, że komuś podobają się zdjęcia czy rzeczy, które napisałem, ale jeszcze raz powtórzę: mam pełną świadomość, że do Nike nie doskoczę.

A będzie Pan jeszcze podróżował po Afryce?
Przestój był tylko chwilowy. Kiedy skończyłem projekt lizboński, to zanurzyłem się ponownie w historii afrykańskiej, która trwa w moim przypadku już 20 lat. Afrykańsie historie publikuję głównie w Vivie i magazynie Kontynenty, wyjątkowo, jak mniemam, wyrafinowanym periodyku, to dla mnie zaszczyt. Teraz też chciałbym mieć taką siłę napędową, coś co mnie mobilizuje i motywuje, bo tak naprawdę, gdybym mógł, to życie spędziłbym leżąc na sofie, brząkając na gitarze i w słońcu czytając książki. Ale tak nie wypada, więc wymyśliłem sobie Afrykę. Może nie powinienem tego zdradzać, ale jest w tym 60 procent pasji, 20 procent obowiązku, bo coś w życiu trzeba robić i 20 procent lansu, bo kto u licha snuje się po dżungli z poszukiwaczami diamentów w Sierra Leone? Zawsze mam nadzieję, że to się wyda dziewczynom atrakcyjne. Ale zazwyczaj się jednak mylę.

Kokietuje Pan teraz?
Absolutnie nie.

Czy Polacy pokochali za Pana sprawą fado? Poczuli, że „ta muzyka ma światło, czułość, zmysłowość”?
To odważna teza, że Polacy pokochali fado. Powiedziałbym, że jest ich wystarczająco dużo, żeby zapełniać sale koncertowe. Fado trzeba poczuć. Są ludzie, którzy nie znają języka portugalskiego, ale uderza ich natychmiast czułość, kruchość, melancholia tej muzyki, spleciona nieco z naszą, szopenowsko-wierzbową. Wówczas nie trzeba niczego tłumaczyć, bo ludzie to czują. Pessoa twierdził, że Portugalczyk jest w stanie odczuwać saudade [szczególny gatunek portugalskiej melancholii i niewysłowionej tęsknoty – przyp. red.], ponieważ w jego języku jest słowo, które to uczucie nazywa. Taka gorycz pełna słodyczy. Nie da się tego ująć jednym wyrazem, bo saudade składa się z wielu subtelnych emocji. Kiedyś starałem się wyjaśnić to pojęcie i zużyłem na to kilkanaście akapitów. Tym którzy się trochę boją fado, mogę powiedzieć jednak, że jest również wiele pogodnych pieśni tego gatunku, bardziej utrzymanych w klimacie ulicznego folku. Taka zawadiacka muzyka ulicy, która Polakom, ceniącym sobie śpiewy biesiadne, prawdopodobnie by się spodobała.

Kiedyś fado było muzyką przedmieść, potem kojarzyło się z czasami reżimu Salazara, teraz jest muzyką inteligencji. Marynarskie kuplety zastępuje poezja, a obok archiwalnych nagrań Amalii występuje Mariza, obok Alfredo Marceneiro – Camane.
To zjawisko wiąże się z ogromnym wzrostem turystyki. Myślę, że można zaryzykować matematyczne dywagacje, że 70 proc. entuzjastów fado w Portugalii to przyjezdni. Odwiedzają Lizbonę i czują, że to ten dźwięk, który wypełnia miasto. Chociaż w tawernach Alfamy, co z radością obserwuję, jest mnóstwo dzieciaków i młodych ludzi, którzy garną się do tej muzyki. Fado stało się też towarem eksportowym. Artyści częściej występują za granicą niż w Portugalii.

Jak udało się Panu zaprosić do Polski tak wielu znanych muzyków fado?
Zazwyczaj to moi znajomi i przyjaciele, a tak się składa, że niektórzy z nich są wielkimi artystami. Mam jeszcze kilkoro znacznie sławniejszych, np. Carlosa do Carmo, ale trochę się krępuję ich sprowadzać. Zależy, by grać atmosferą, szczególną intymnością, płynącą z tawern Alfamy. Dlatego najchętniej organizuję koncerty w małych wnętrzach (wyjątek stanowi teatr Studio). Nie wyobrażam sobie, by moi goście (może poza Marizą, bo ona wykracza poza wizerunek muzyka fado) występowali w dużej przestrzeni. Carlos do Carmo jest legendą fado, największą chyba z żyjących, ale to starszy pan, który w garniturze wychodzi na scenę i bez specjalnej mimiki i gestykulacji śpiewa piosenki. I o ile Portugalczycy spijają każde słowo z jego ust, to z racji bariery językowej, u nas jego występ byłby nieczytelny. Dlatego obawiam się go namawiać na występ w dużej sali.

Książkę dedykuje Pan słuchaczom Siesty. Przepięknej audycji od 12 lat nadawanej w radiowej Trójce. I okrutnie w niej Pan miesza muzycznymi światami. Puccini obok ukochanego Stinga, Yami obok Rolling Stonesów, fado, muzyka Tuaregów i wiele innych.
Uważam, że ostatnio za mało! Zapuściłem się w mieszaniu gatunkami. Siesta powinna bardziej się mienić. Złapałem się na tym, że szczególnie koncentruję się na muzyce iberyjskiej. Zresztą ona mi po prostu najbardziej odpowiada. Mam w Sieście tylko jedną zasadę: stanowczo unikam muzyki, która mi się nie podoba.

A która się Panu nie podoba?
Raczej nie usłyszy pani u mnie hip-hopu. Najprawdopodobniej nie usłyszy pani też metalu ani współczesnego britpopu. To są rzeczy dość nużące, choć nie jestem na nie zamknięty. Nie lubię też znacznej części współczesnego jazzu, bo wydaje mi się mętny, zagmatwany i pretensjonalny. Mam jednak też drugą zasadę, może jest nawet ważniejsza niż ta pierwsza, żeby nikomu nie sprawiać przykrości. Dlatego też nie będę prezentował jakiejś muzyki tylko po to, by powiedzieć: to słabe. Nie mam do tego prawa.

Czeka Pan na nową płytę Stinga?
O tak! To bez wątpienia, mój ukochany artysta. I fenomenalna płyta, już ją znam. Zaskoczył mnie raz jeszcze!

Fascynacja Stingiem trwa od lat. Nic się nie zmieniło w muzycznych uczuciach?
Pamiętam dokładnie, jakby to było wczoraj, kiedy na stoku narciarskim na Kalatówkach, mój kolega Michał Rozmarynowicz, włożył mi na głowę słuchawki i usłyszałem głos z akompaniamentem gitary. To był rok 1982, koncert „Secret Policeman's Ball i miłość od pierwszego słyszenia. O Stingu mogę mówić długo, bo to miłość wyjątkowo trwała, która zniesie wszystko, że nawiążę do biblijnej frazy. Mam chyba komplet jego nagrań. Sting przyznał kiedyś, że nie zbiera swoich płyt, więc obiecałem mu, że jeśli tylko będzie potrzebował, w każdej chwili może wykonać do mnie telefon, a ja mu sprezentuję dowolny fragment jego twórczości. Rzecz jasna nie zadzwonił.

Ma Pan jeszcze jakieś marzenia w związku z muzycznymi spotkaniami?
Wie pani, nie było moim marzeniem usłyszeć jak Pat Metheny gra moją kompozycję, bo było to poza moją wyobraźnią. Tak się złożyło tylko dlatego, że Ania, która jest wybitną artystką, była w stanie zainteresować moją muzyką kogoś takiego. Byli też inni: Branford Marsalis, Richard Bona, Gonzalo Rubalcaba. Owszem, wiem, że to są artyści takiego formatu, że gdyby ta muzyka im się nie spodobała, to powiedzieliby mi o tym. Skoro nie powiedzieli i zagrali, to jest mi ogromnie miło. Ja tych chwil specjalnie nie kolekcjonuję, choć naturalnie doceniam. Ewentualnie jeszcze ten Sting mi pozostaje (śmiech – przyp. red.)
Duet ze Stingiem nagrała Mariza z okazji olimpiady w Atenach i było to dla niej, jak mi opowiadała, dość przykre doświadczenie, bo za wspaniałą muzyką nie poszła żadna intymność, żadna wymiana myśli czy wzajemne uzupełnianie się. Nieco mnie to zaskoczyło, bo Sting zawsze był serdeczny i ciekawy drugiego człowieka, ale mnie nie dane było go spotkać w studiu. Pomyślałem więc, że gdybym miał doświadczyć to, co Mariza, to byłbym rozczarowany. Niektóre marzenia powinny pozostać niespełnione, być może.
Wywiad autoryzowany

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl