Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Małe, wielkie szczęście

Sylwia Królikowska
Od kilku dni Calineczka jest ze swoimi rodzicami w domu. Teraz jednak szykuje się na kolejne badania
Od kilku dni Calineczka jest ze swoimi rodzicami w domu. Teraz jednak szykuje się na kolejne badania Archiwum rodzinne
Ich życie wywróciło się do góry nogami, kiedy na świat przyszła maleńka dziewczynka. Ważyła niewiele ponad 380 gramów. Każdego dnia bali się, czy przeżyje. Dziś przed jej rodzicami kolejne ciężkie dni. Julkę z Wałbrzycha czekają poważne badania, po których okaże się, czy będzie potrzebowała przeszczepu serca i płuc

Sylwia i Łukasz Jabłonowscy z Wałbrzycha, rodzice Calineczki. On ma 24 lata, pracuje w Wałbrzyskiej Strefie Ekonomicznej. Ona jest o rok starsza. Kiedy Julia przyszła na świat, Sylwia przerwała studia w Wałbrzyskiej Wyższej Szkole Zarządzania i Przedsiębiorczości. Uczyła się na kierunku administracja. Chciałaby kiedyś wrócić na uczelnię, ale dziś nie to jest ważne.

Ostatnie 20 miesięcy ich życia kręci się wokół kruszynki, która, kiedy się urodziła, ważyła zaledwie 384 gramy. Lekarze dawali jej na początku małe szanse. Dziś maleńka ma rok i osiem miesięcy. Kilka dni temu powiedziała: tata! Ma już cztery ząbki. Jest radosna i rozkochuje w sobie każdego, kto tylko ją zobaczy.

Najbardziej rozkochała rodziców, którzy nie odstępują małej na krok. Odkąd się urodziła, w domu spędziła około pięciu miesięcy, pozostały czas to pobyty na szpitalnych oddziałach. Dziś przed nimi kolejny egzamin z wytrwałości. Julkę czekają poważne badania, po których może się okazać, że będzie potrzebowała przeszczepu serca i płuc. Wiele wskazuje na to, że te narządy u Julki są za słabe, żeby mogła, jak inne dzieci w jej wieku, bawić się: po prostu normalnie żyć.

Lekarze obawiają się, że mogą się nie rozwinąć. To jednak pokażą badania w Zabrzu.
- Kiedy przyszła na świat, nasze życie wywróciło się do góry nogami. Ale to najpiękniejszy czas, bo nasz skarb jest z nami i wciąż się nie poddaje - mówią rodzice dziewczynki.
Robią teraz wszystko, żeby załatwić formalności: karetkę, która Julkę przewiezie do kliniki w Zabrzu. Drugą, która z nią wróci na szczepionkę we Wrocławiu i znów odwiezie na Śląsk.

- Bardzo się o nią boimy, ale wierzymy, że wszystko będzie dobrze - mówią.
Siłę daje im mały skarb. Bo przy Julce cały świat nabiera kolorów.
- I kiedy na nią patrzymy, to wiemy, że da radę. Nie mamy żalu do nikogo, że Julcia urodziła się za wcześnie. Cały czas wierzymy, że wszystko będzie dobrze - mówią rodzice.

Poznali się przypadkiem, zwyczajnie. Sylwia pracowała w sklepie, a Łukasz przyszedł akurat kupić kartę do telefonu. Zamienili tylko kilka słów. Ale już na drugi dzień kuzynka Łukasza doniosła, że śliczna dziewczyna wpadła mu w oko. I nie ma co się dziwić. Sylwia ma piękne duże oczy i usta. Zawsze radosną twarz. Dlatego Łukasz nie ukrywa, że to była miłość od pierwszego wejrzenia. Bardzo lubili chodzić na spacery i oglądać filmy. I tak przypadli sobie do gustu, że już po roku podjęli decyzję o ślubie.
- Mój mąż jest naprawdę fantastycznym mężczyzną, zawsze mogłam i mogę na niego liczyć. Nie miałam żadnych wątpliwości, czy chcę za niego wyjść - mówi Sylwia.

Po oświadczynach pojawiła się kolejna fantastyczna wiadomość. Sylwia była w ciąży. Dowiedziała się o tym dzień po swoich urodzinach, 6 marca. Oboje bardzo cieszyli się, że powiększy im się rodzina.
Mieli pracę i nic innego do szczęścia nie było im potrzebne. Zwłaszcza że zawsze marzyli o dziecku. Sylwia dbała o siebie jak o jajko. Chodziła na kontrole, pilnowała diety. Z niecierpliwością czekali na listopad, kiedy dziecko miało przyjść na świat. Wszystko przebiegało w porządku. I nic nie wskazywało na to, co stało się już pięć miesięcy później. Na początku maja Sylwia miała niewielkie krwawienie. Nie było nic poważnego, skończyło się na badaniach.

Pod koniec czerwca pojawiły się skurcze. Sylwia znów trafiła na szpitalny oddział. Wiadomość o tym, że zaczyna rodzić, spadł na nią jak grom. Cała rodzina była przerażona.
- Przecież to był dopiero 22 tydzień - mówią rodzice.

Poród trwał krótko. Sylwia, choć teoretycznie wiedziała, że zdrowie i życie jej dziecka jest zagrożone, nie dopuszczała nawet do siebie myśli, że maleństwu może coś się stać. Kiedy mała przyszła na świat, mama z całej siły wsłuchiwała się, czy płacze. Wtedy byłaby pewna, że jej dziecko żyje. Lekarze byli niemal pewni, że to poronienie. Ale mama usłyszała kwilenie. Po dziesięciu minutach przyszedł lekarz. Sylwia czekała tylko na jedną informację: że wszystko jest w porządku. Lekarz, sam nie dowierzając, powiedział, że dziecku bije serduszko.

Dziewczynka miała wielkość dłoni. Kiedy się urodziła, ważyła zaledwie 384 gramy i nikt nie wierzył, że przetrwa noc. Miała 20 cm wzrostu i niewykształcone niemal wszystkie organy.
- To ewenement w skali kraju. W całej swojej karierze nie spotkałam się z tak małym noworodkiem, który miałby szanse przeżyć - komentowała wydarzenie Ewa Helwich, krajowy konsultant ds. neonatologii.

Sylwia czekała na każdą informację. Ważna była pierwsza noc. Kiedy rano otworzyła oczy spytała, co z małą. - Cały czas walczy - odpowiadali lekarze.

- Byłam szczęśliwa, kiedy dowiedziałam się, że to dziewczynka. Zawsze o niej marzyłam. Poza tym wiedziałam, że są silniejsze. Wcześniaki dziewczynki lepiej się rozwijają - mówi.
Po dwóch dniach wróciła do domu. Wciąż przerażona i z ogromną pustką, bo przecież nie tak miało być. Dziecko miało być z nimi.
Na ulicy widziała tylko mamy z wózkami i kobiety w ciąży. Niemal całe dnie spędzała w szpitalu. Rano tylko łyk czegoś ciepłego i biegiem do Julki. Mąż cały czas ją wspierał i zapewniał, że wszystko będzie dobrze.

Swoją córeczkę widzieli na początku przez szklaną szybę. Julka pierwsze miesiące życia spędziła na oddziale patologii noworodka, w wałbrzyskim szpitalu ginekologiczno-położniczym. Pielęgniarki, które zajmowały się kruszynką, mówiły, że mama właściwie cały czas stoi przyklejona nosem do szyby i nie odstępuje małej na krok. Sylwia nie mogła sama karmić córki, ściągała więc pokarm, który był podawany małej. Calineczka leżała w inkubatorze, a pielucha sięgała jej niemal do szyi. Wydawało się, że każdy dotyk może sprawić jej ból. Miała niemal przezroczystą skórę, delikatne powieki.

Cały czas była podłączona do respiratora, który za nią oddychał, pomp infuzyjnych, przez które podawane były płyny. Sztucznie podtrzymywano temperaturę jej ciała. Jak tłumaczył prof. Sławomir Suchocki z wałbrzyskiego szpitala, sama nie byłaby w stanie jej utrzymać. Każdy kolejny przeżyty dzień był cudem i zwiększał nadzieje rodziców, że Julka przetrzyma najgorszy czas.

- Fakt, że było mi przykro, kiedy na przykład moja koleżanka miesiąc po przyjściu Julki na świat urodziła swoje dziecko w terminie i po kilku dniach wróciła z nim do domu. Ale cały czas wiedzieliśmy, że nasz szczęśliwy dzień wreszcie też nadejdzie - mówi Sylwia.
Wątpliwości nie miała też babcia Calineczki. Wiedziała, że jej wnuczka to silna baba. - Na pewno da radę - mówiła.

Sylwia swoją córkę mogła pierwszy raz pogłaskać po dwóch miesiąca życia w inkubatorze. To dla wszystkich była wyjątkowa chwila.
- I tylko rodzice, którzy czekają na dziecko, które miesiące spędza w szpitalu, rozumieją, jakie to uczucie - dodaje pani Sylwia. Dokładnie w Wigilię dostała chyba najpiękniejszy prezent, jaki sobie mogła wymarzyć: lekarze pozwolili wziąć kruszynkę na ręce. Z małą obawą podniosła swoją córkę i przytuliła. Wielkie, czarne oczy były wpatrzone w mamę. Julka od razu się uspokajała w ramionach, czuła, że jest przy niej ktoś, kto kocha ją najbardziej na świecie. I chyba wiedziała, że nie może tej osoby zawieść. Wciąż walczyła o każdą minutę życia. Kiedy miała kryzys, a lekarze przyznawali, że nie wiadomo, jak to się skończy, rodzice Julki nie przesypiali nocy z nerwów. Cieszyli się też z najmniejszego gestu.

Mijały miesiące, a dziewczynka wciąż rosła na szpitalnych oddziałach. Z Wałbrzycha pojechała do Karpacza, do centrum pulmonologii. Tam leczono jej płuca. Dziewczynka od początku miała problemy z oddychaniem. Również tam lekarze bardzo ostrożnie wypowiadali się na temat jej stanu. Ale Julka ciągle dawała pstryczka w nos niedowiarkom, jakby chciała powiedzieć: Co, ja nie dam rady?! Cały czas wierzyli i wierzą w to rodzice.
Dnia, kiedy pierwszy raz była w domu, nie zapomną do końca życia. Wszystko na nią czekało. Łóżeczko z różową pościelą, zabawki, ubranka układane i prasowane kilka razy.
- Pierwszych nocy właściwie nie przesypialiśmy. Cały czas nasłuchiwaliśmy, czy oddycha - mówią rodzice.

Po kilkudniowych pobytach w domu mała znów wracała do szpitala. I wracał też stały, od dwudziestu miesięcy, scenariusz. Łukasz szedł do pracy, na pierwszą albo drugą zmianę. Sylwia robiła śniadanie i biegła do Julki. Spędzała z nią możliwie najwięcej czasu. Kiedy wracała w nocy do domu, wciąż tylko rozmawiali o małej. A Calineczka, choć przypięta do rurek i aparatur, uśmiechała się do wszystkich.

- Ostatnio nawet nauczyła się zwracać na siebie uwagę. Zaczyna wymuszać kaszel, napina się cała i jak tylko na nią spojrzę, zaczyna się śmiać - mówi mama Julki.
Mogłaby o swoim szczęściu opowiadać godzinami. Właściwie nie ma czasu na inne zajęcia.
- Ale moje dziecko jest dla mnie najważniejsze. Każda spędzona z nią chwila powoduje, że zmęczenie i troski odchodzą. Zwłaszcza kiedy się patrzy na tak małą istotkę, która ma w sobie tyle siły. Aż głupio być zmęczonym - mówi.

Dziś Julka ma 20 miesięcy. I chyba zrobiła najlepszy egzamin, jaki można dać młodemu małżeństwu. Oboje są bardzo odpowiedzialni, choć jeszcze młodzi. Od ślubu nigdy nie wyjeżdżali na wakacje. Nawet na spacery nie mają czasu. Zdarza się, że mijają się tylko w drzwiach, bo Łukasz akurat wraca z pracy, a Sylwia pędzi do Julki. Kiedy mała jest w domu, to tata zajmuje się nią, kiedy tylko może. I wygania żonę choćby na zakupy. Chce, żeby się trochę odetchnęła. Wtedy Sylwia prawie biegnie do sklepu, cały czas myśląc, jak czuje się mała.
- Ostatnio kazał mi iść do fryzjera czy kosmetyczki i mam sobie kupić coś ładnego. To skarb, nie mąż - śmieje się pani Sylwia.

Od kilku dni córeczka jest z nimi w domu. Teraz jednak szykuje się na kolejne badania. Przed Julką jeszcze długa droga, żeby można było powiedzieć, że jest zdrowa. Niedługo ma dostać kolejną dawkę synagisu, leku, który wzmacnia jej odporność. Rodzice również wywalczyli, żeby go kupić. Dzięki pomocy naszej redakcji udało się zebrać pieniądze na specyfik. Jedna dawka kosztuje 5000 zł, a potrzebne są przynajmniej trzy.
- Wiemy, że jeszcze wiele przejdziemy, ale jest coraz lepiej. Wierzymy, że nadejdzie dzień, że pożegnamy się na stałe ze szpitalnymi oddziałami - mówi.

A lekarze ze szpitala dziecięcego w Wałbrzychu już wpraszają się na osiemnastkę.
- Tyle osób przyjdzie, że trzeba będzie wyprawić prawie wesele - żartują rodzice Julki. Calineczka miała już jedną poważną uroczystość. Kiedy tylko lekarze pozwolili, rodzice ją ochrzcili.
- To było dla nas bardzo ważne, wiemy, że teraz Pan Bóg nad nią czuwa - mówią.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska