Operacja „Łom”. Polska i Węgry w dywersji na Rusi Zakarpackiej

Wojciech Rodak
Wojciech Rodak
Premier Gyula Gombos (1. z prawej) z wizytą u prezydenta RP Ignacego Mościckiego (2. z prawej) na Zamku Królewskim. Z lewej widoczni także poseł nadzwyczajny i minister pełnomocny Węgier Peter de Matuska oraz minister spraw zagranicznych Józef Beck.
Premier Gyula Gombos (1. z prawej) z wizytą u prezydenta RP Ignacego Mościckiego (2. z prawej) na Zamku Królewskim. Z lewej widoczni także poseł nadzwyczajny i minister pełnomocny Węgier Peter de Matuska oraz minister spraw zagranicznych Józef Beck. NAC
Jesienią 1938 roku Polska parła do dalszego rozbioru osłabionej Czechosłowacji. Wielkim sprzymierzeńcem w tej akcji były Węgry. Choć, nie ma co ukrywać, że trzeba było je namawiać.

Jest chłodne popołudnie 9 listopada 1938 roku. Na położonej wśród karpackich wzniesień placówce polskiej Straży Granicznej w Krywce panuje ożywienie. Dwie grupy dywersyjne czyszczą karabiny, przygotowując się do wymarszu na południe. Pierwszą, złożoną głównie z zaolziańskich Polaków, dowodzi inżynier Konrad Guderski. Jego szesnastu ludzi nosi mundury armii czechosłowackiej. Mają ponad 40 kg materiałów wybuchowych. Drugi oddział, liczący 23 osoby, tworzyli ochotnicy ze Związku Strzeleckiego, pod dowództwem porucznika Władysława Drelicharza. Ci z kolei są ubrani po cywilnemu. Po zapadnięciu zmroku, około godziny 17:30, obie grupy wyruszają na południe. By nie rzucać się w oczy, wędrują zboczami gór, omijają wsie i mosty. Trzy godziny później, w okolicach Laturki, przekraczają granicę z Czechosłowacją.

Około godziny drugiej docierają do pierwszego celu - mostu na rzece Latoricy. Używając podstępu likwidują trzech strażników. Ludzie Guderskiego minują przeprawę, podczas gdy reszta ich ubezpiecza. Potem ruszą w stronę Niżnych Wereckich. Przy wjeździe do miejscowości, tak jak poprzednio, usuwają pilnujących go ludzi, a następnie instalują na nich ładunki wybuchowe. Przed godz. 4:00 dwie detonacje burzą spokój karpackiej nocy - część zadania dywersantów zostaje wykonana. Minerzy zostają na miejscu, a „Strzelcy” ruszają do części centralnej miejscowości. Dochodzi do wymiany ognia z czeskimi żandarmami - trzech z nich poddaje się napastnikom i zostaje rozbrojona. Następnie sabotażyści zajmują posterunek żandarmerii, gdzie biorą kolejnego jeńca, a następnie demolują wnętrze budynku. Potem włamują się na pocztę. Niszczą łącznicę telefoniczną i zabierają pieniądze znalezione w kasie.

Tymczasem druga grupa „zaolziaków” przecina linie telefoniczne i pilnuje dróg dojazdowych. Zaalarmowani wybuchami i palbą, na odsiecz zaatakowanym śpieszą żandarmi z okolicznych posterunków. Pierwszych pięciu zostaje schwytanych podstępem. „Czescy żołnierze”, bo za takowych przebrani byli dywersanci, po czesku nawołują ich, by „przyszli im na pomoc”. Gdy żandarmi zbliżają się do nich, zostają otoczeni i rozbrojeni. Po kilku minutach, tą samą metodą, pojmano kolejnych dziesięciu funkcjonariuszy, jadących na furmance.

Około godziny 5:30 rano, 10 listopada, obie grupy, wraz z jeńcami, opuszczają Niżne Wereckie, kierując się w stronę Polski. Wracają już nie starając się ukryć swojej obecności - po drogach, przez wsie. Część dywersantów jedzie na skonfiskowanej furmance. W każdej mijanej miejscowości wznoszono antyczeskie i prowęgierskie okrzyki po czesku i rusińsku: „precz z Pragą”, „precz z wojną”, „niech żyje rewolucją”, „chcemy przyłączenia do Madziarów”. Obrzucano granatami budynki żandarmerii i czeskie szkoły. Rozdawano miejscowej ludności pieniądze i agitowano przeciwko Pradze. Namawiano miejscowych, by organizowali prowęgierskie powstanie. Chętnym do takiego działania mówiono, by zgłaszali się po broń do polskich pograniczników w Krywce. Mimo wszystkich tych środków, grupie raczej nie udało się przekonać miejscowych, że są czeskimi buntownikami i dezerterami. Chłopi domyślali się z czyimi siłami mają do czynienia.

W Laturce, pod samą granicą, zbrojnym poddał się jeszcze jeden strażnik graniczny. Pomiędzy 8:00 a 9:00 rano, grupa przedostała się na stronę polską, prowadząc aż 20 jeńców.

Tak wyglądała akcja o kryptonimie K III - najbardziej spektakularna i brawurowa ze wszystkich przeprowadzonych podczas dywersyjnej operacji „Łom”, zorganizowanej przez Oddział II Sztabu Głównego Wojska Polskiego. Nie wszystkie jednak udały im się tak dobrze. Nic w tym dziwnego - politycy nie dali wywiadowcom wiele czasu.

„Dwa bratanki” chcą wspólnej granicy
W perspektywie historycznej Polska i Węgry, poza krótkimi okresami wrogości, były raczej sobie bliskie. Nie inaczej sytuacja wyglądała w międzywojniu. Idea stworzenia polsko-węgierskiej granicy krążyła w warszawskich kołach rządowych od początku powstania II Rzeczpospolitej. Jednak oficjalnie temat ten wypłynął dopiero w październiku 1934 roku, w czasie rozmów Becka i Piłsudskiego z premierem Węgier Gyulą Gömbösem. Wystarczył rzut oka na ówczesną mapę polityczną Europy by stwierdzić, iż terenem, na którym terytoria obu krajów mogłyby się zetknąć, jest wschodnia Czechosłowacja. Za takim rozwiązaniem przemawiał szereg argumentów. Budapeszt przerwałby w ten sposób otaczający go pierścień wrogich państw „Małej Ententy” (Rumunia, Jugosławia, Czechosłowacja). Polska pozbawiłaby ukraińskich nacjonalistów z UON zaplecza na terenie Rusi Zakarpackiej, z którego, za przyzwoleniem Pragi, prowadzili działania terrorystyczne na terenie Małopolski Wschodniej. Poza tym zlikwidowano by niebezpieczeństwo powstania korytarza czesko-radzieckiego. No i oczywiście nasiliłaby się wymiana gospodarcza pomiędzy oboma krajami.
W 1938 roku powstały okoliczności, w których realizacja owej idei stała się możliwa. III Rzesza dawała do zrozumienia, że wydrze Pradze Sudetenland. Mając w pamięci wcześniejsze działania Hitlera pałac Brühla przypuszczał, iż Czechosłowację może czekać rozpad. Postanowiono przygotować się na taki scenariusz. Kiedy w lutym 1938 roku węgierski dyktator Miklós Horthy odwiedził Polskę, poruszono kwestię stworzenia wspólnej granicy. Okazało się, że o ile przywódcy są zgodni co do konieczności jej utworzenia, to dzieliła ich kwestia Słowacji.

W toku dalszych rozmów dwustronnych, jesienią 1938 roku, osiągnięto jednak porozumienie. Polska poparła włączenie Rusi Zakarpackiej do Węgier. Zgodziła się także, by Węgrzy mogli zająć obszar Słowacji, ale pod warunkiem nadania jej autonomii.

Tymczasem sytuacja polityczna w regionie dojrzewała do tego, by podjąć wreszcie konkretne działania. Na początku października, na mocy układu monachijskiego, wojska niemieckie wkroczyły do Sudetenlandu. Równocześnie armia II RP zajęła etnicznie polskie Zaolzie. Siłę Pragi osłabiały też wewnętrzne ruchy separatystyczne - autonomiczne rządy powstały kolejno na Słowacji i Rusi Zakarpackiej.

Podczas gdy wszyscy brali swój „kawałek czeskiego tortu”, Węgrzy nadal czekali. Obawiali się, iż ewentualne podjęcie otwartych działań zbrojnych może sprowokować do ataku „Małą Ententę”, a w szczególności bojowo nastawioną Rumunię. Dlatego też politycy z Budapesztu namawiali Becka, by to polska armia zajęła Ruś Zakarpacką, a następnie przekazała ją w ich ręce. Jednak szef polskiego MSZ jasno zapowiedział swojemu węgierskiemu odpowiednikowi, hr. Istvánowi Csáky’emu, że może służyć im jedynie wsparciem propagandowym, dywersyjnym i dyplomatycznym.

W końcu perswazja Warszawy przekonała Węgrów do podjęcia wspólnych działań sabotażowych. 4 października 1938 roku skoncentrowali przy granicy z Czechosłowacją kilka tysięcy bojowników, głównie wywodzących się z armii i parafaszystowskiej organizacji Ronygyos Garda. Dowódcą operacji został ppłk Sándor Homlok. Sposobiono się do pierwszych misji. W oczekiwaniu na inicjujący ruch Madziarów, Polacy również przystąpili do organizowania własnej akcji.

Przygotowania
7 października 1938 roku szef Sztabu Głównego WP, gen. bryg. Wacław Stachiewicz, wydał rozkaz rozpoczęcia działań dywersyjnych w Rusi Zakarpackiej. Wykonanie zadania powierzono Ekspozyturze nr 2 Oddziału II SGWP mjr. Edmunda Charaszkiewicza. Akcją na miejscu dowodził mjr Feliks Ankerstein ps. „Malski” - doświadczony wywiadowca, organizator grup bojowych na Zaolziu.
Celem całej operacji było sparaliżowanie „życia wewnętrznego” na granicy Słowacji i Rusi, głównie poprzez niszczenie szlaków komunikacyjnych, budynków urzędowych, atakowanie żandarmerii i straży granicznej oraz działania propagandowe. Cały zamęt miał wyglądać na robotę sprzyjających Węgrom miejscowych powstańców.

Nawet dla tak znakomitego oficera jak Ankerstein, przygotowanie akcji, której ostatecznie nadano kryptonim „Łom”, stanowiło nie lada wyzwanie. Miał mało czasu. Nie miał ludzi. W dodatku obszar ten zupełnie różnił się od zurbanizowanego Śląska Cieszyńskiego, na którym ostatnio przyszło mu działać. Ruś Zakarpacka była biedną i zacofaną górska krainą, zamieszkaną głównie przez Rusinów (ponad 60 proc. ludności), Węgrów (15 proc.) i Żydów (12 proc.). W dodatku wszystkie te grupy były raczej wrogie lub niechętne Polsce, co wykluczało jakąkolwiek współpracę. Poza tym, co niezwykle istotne, owo terytorium nie było dobrze rozpoznane przez nasz wywiad. Nie za bardzo wiedziano, jak informacje przedstawione na mapach sztabowych mają się do rzeczywistości. Nie było na co czekać - polscy wywiadowcy ruszyli do akcji.

8 października wysłano do Użhorodu, stolicy Zakarpacia, kapitana Władysława Guttry’ego. Celem jego misji było rozpoznanie terenu, na którym miały być prowadzone akcje oraz wyznaczenie obiektów do zniszczenia. Ponadto miał nawiązać kontakt z przedstawicielami organizacji rusińskich i węgierskich, którzy popierali idee inkorporacji regionu do państwa Madziarów. Jego zadaniem miała być również pomoc Polakom, którzy dostaliby się do niewoli lub zostali ranni na terytorium wroga.

Następnie przystąpiono do kompletowania oddziałów sabotażowych. W pierwszym znaleźli się głównie znani Ankersteinowi ochotnicy z Oddziałów Bojowych z Zaolzia. Wybrano właśnie ich, ponieważ znali język czeski i mieli doświadczenie w działaniach dywersyjnych. Stan osobowy uzupełniało kilkunastu ochotników z Sekcji Pogotowia Obywatelskiego i Obozu Narodowo-Radykalnego (studenci ze stolicy). Razem grupa „Rozłucz” - którą nazwano tak od miejsca zakwaterowania w starym karpackim schronisku narciarskim - liczyła ok. 75 osób. Dowództwo nad nią objął kpt Jan Mielczarski ps. „Boniecki”. To on zajął się wyekwipowaniem oddziału, a także, od 14 do 22 października, prowadził jego szkolenie. To ostatnie obejmowało m. in. posługiwanie się materiałami wybuchowymi, minowanie, obsługę broni, walkę wręcz, zasady konspiracji, taktykę dywersyjną, a nawet higienę marszu (nóg i ciała). Nie zapomniano także o zaprawie marszowej w górach. Sabotażyści z „Rozłucza” mieli działać głównie w nielicznych, kilkuosobowych patrolach i zajmować się wysadzaniem obiektów komunikacyjnych.

Drugą część polskich sił stanowili doraźnie zwerbowani, osobno na każdą akcję, członkowie „Związku Strzeleckiego”. Pochodzili głównie z powiatów przygranicznych Małopolski Wschodniej. W odróżnieniu od bojowców z „Rozłucza”, nie posiadali żadnego doświadczenia w dywersji, ani nie byli w żaden sposób doszkalani. Ograniczono się do nakreślenia im sytuacji politycznej, wskazania celów akcji, i nakazu, by dobrze traktowali ludność cywilną. Podzielono ich na kilka podgrup. Najbardziej aktywne z nich były grupy wschodnia (region Stryj - Dolina - Kałusz) i zachodnia (Turka - Lesko -Sanok), dowodzone odpowiednio przez mjr. Władysława Nowożeniuka ps. Nowy i kpt. Juliana Bortkiewicza ps. Baczyński. Oddziały te miały działać w większych, dwudziestoosobowych grupach, zwanych watahami. Ich zadaniem było wspieranie patroli minerów, napadanie na posterunki straży granicznej i żandarmerii, a także prowadzenie agitacji wśród mieszkańców Zakarpacia.

Podstawę uzbrojenia dywersantów stanowiły granaty i przestarzałe karabiny Mannlicher. Te ostatnie były zresztą jednymi z największych rusznikarskich bubli w dziejach świata. Co i rusz się zacinały. Na szczęście na stanie znajdowały się także solidne rkmy wz. 28 i rkmy thompson. Bojowcy otrzymywali także broń krótką.

Dużą wagę przykładano do zaopatrzenia w żywność - uważano, że to podstawa wysokiego morale bojowców. Dlatego też na każdą akcję byli obficie wyposażani m.in. w kilka puszek konserw rybnych i mięsnych, pół kilo czekolady, pięć cytryn i manierkę kawy z rumem.

Do dyspozycji dywersantów pozostawały dwa łaziki i ciężarówka ursus. Jednak był z nich niewielki pożytek - nie dość, że było ich za mało, to często się psuły.

Akcja „Łom”
Zgodnie z ustaleniami pomiędzy Budapesztem a Warszawą, polska dywersja miała rozpocząć się już po uruchomieniu jej przez Węgry. Pierwsze akcje Madziarów, zresztą całkiem nieudane, miały miejsce w nocy z 9 na 10 października. Bojowcy z „Rozłucza” przeszli chrzest bojowy w nocy z 22 na 23 października. Patrol dowodzony przez Franciszka Szyndlera wysadził w powietrze most pomiędzy Niżnymi Werecki a Uklinem i bezpiecznie wrócił do Polski.
Dzielni Zaolziacy przeprowadzili więcej udanych akcji. Jedną z nich, między innymi, była wspomniana na początku artykułu wyprawa do Niżnych Wereckich przeprowadzona wspólnie z podgrupą „Nowego”.

Ogółem, na przestrzeni niecałego miesiąca, bojowcy z „Rozłucza” wykonali 17 akcji dywersyjnych, niszcząc przy tym kilka mostów drogowych, przepusty, słupy telegraficzne i inne obiekty. Co warto podkreślić, to głównie dzięki ich sprytowi pojmano 20 czeskich jeńców. Przy tych wszystkich sukcesach cała grupa straciła co najwyżej dwóch ludzi. Trzeba oceniać ich tym wyżej, że nie byli zawodowymi wojskowymi i pracowali w warunkach ekstremalnych. Tak opisywał je w swoim raporcie kpt Mielczarski:

Ciężkie warunki terenowe, jak przebywanie w bród szeregu strumieni i rzeczek oraz marsz po górach, przeważnie nocą przy temperaturze od 0 do -3 w ciągu 2-5 dni silnie odbijały się na stanie fizycznym. Jak ciężkie to były warunki ilustruje fakt, że większość powracających była zmoczona do pasa. Ubrania, a nawet i bielizna, porwane i podarte tak bardzo, że nie nadawały się już do dalszego używania. Sam zaś fakt przebywania we wrogim terenie przez kilka dni ze świadomością, że w razie dostania się w ręce nieprzyjaciela czeka śmierć lub długoletnie więzienie, nie pozwalały spać i odpoczywać, zmuszając do ciągłego czuwania. Naprężenie spowodowane stanem ciągłej gotowości do walki odbijało się poważnie na systemie nerwowym. Element ludzki szybko się zużywał. Często młodzi i zdrowi chłopcy odmawiali udziału w kolejnych akcjach.

Wyniki wypadów pozostałych grup bojowych nie dorównywały sabotażowemu dorobkowi członków Organizacji Bojowej z Rozłucza. Z zachowanych dokumentów wynika, że te oddziały prawie nigdy nie osiągały wyznaczonych celów. Przyczyn niepowodzeń było kilka. Najważniejsza z nich to brak przeszkolenia w działaniach dywersyjnych. Mieli również kłopoty z przestrzeganiem podstawowych zasad konspiracji. Dlatego też nieprzychylna Polakom ludność ukraińska zamieszkująca góry, często alarmowała o ich obecności władze czeskie. I wtedy watahy wpadały w zasadzki. Poza tym ochotnicy ze „Związku Strzeleckiego” byli zupełnie nieprzygotowani kondycyjnie i psychicznie do trudów długich marszów we wrogim terenie. To owocowało częstymi napięciami pomiędzy bojowcami a oficerami. Ci ostatni, przeważnie zwykli oficerowie WP, często także nie stawali na wysokości zadania - udzielały się im niskie morale ich podkomendnych. Tracili wiarę w możliwość wykonania powierzonego zadania.

Wiele wypraw podgrup bojowych zakończyło się tragicznie. Jedna z nich była szczególnie dramatyczna. Zainstalowany na przęśle mostu ładunek wybuchł za szybko - grupa bojowców nie zdążyła oddalić się na bezpieczną odległość. Niestety jeden z kawałków stalowej konstrukcji odciął wachmistrzowi Czarneckiemu obie nogi. Ten, by nie dostać się w ręce wroga, próbował się zastrzelić. Nie udało mu się - tylko zranił się w głowę. W końcu rozerwał się granatem.

Z kolei w nocy, z 15 na 16 listopada, patrol ppor Władysława Wolskiego został zaatakowany przez Czechów w okolicach Prisłopu. Na miejscu zginął dowódca wraz z czterema ludźmi.
Smutny lot spotkał też kilku dywersantów, którzy wpadli w ręce nieprzyjaciela. Byli bici do nieprzytomności i torturowani. Paru rozstrzelano bez sądu. Czechosłowaccy wojskowi kamuflowali swoje zbrodnie. W oficjalnych dokumentach rządowych możemy przeczytać, „że zginęli w czasie próby ucieczki”.

W związku ze sporymi stratami, Oddział II podjął szereg działań, by poprawić wyposażenie i wyszkolenie oddziałów uczestniczących w akcji „Łom”. Nie udało się ich jednak wprowadzić w życie.

Koniec
23 listopada Budapeszt wydał rozkaz przerwania operacji dywersyjnej na Rusi Zakarpackiej. III Rzesza i faszystowskie Włochy dały Węgrom do zrozumienia, iż nie zgadzają się na jej przyłączenie do ich terytoriów. Wobec takiego obrotu spraw 24 listopada gen. Stachiewicz nakazał wstrzymanie i likwidację akcji „Łom”. Ostatecznie cała impreza okazała zupełnie niepotrzebna.

Działania na Rusi Zakarpackiej kosztowały życie 11 ludzi. Oprócz tego siedem osób odniosło rany, trzy dostały się do niewoli, a kolejne trzy zaginęły.

Koszty finansowe całego przedsięwzięcia szacowano na ponad 250 tys. złotych. Wielu wskazywało jednak, że cena za „podkarpacką awanturę” była o wiele wyższa. Przez koncentrację na odcinku czechosłowackim zaniedbano dywersję przeciw Niemcom i Związkowi Radzieckiemu. To z pewnością w jakimś stopniu wpłynęło na przebieg wojny obronnej parę miesięcy później.

Idea polsko-węgierskiej granicy doczekała się realizacji już w marcu 1939 roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Operacja „Łom”. Polska i Węgry w dywersji na Rusi Zakarpackiej - Portal i.pl

Wróć na i.pl Portal i.pl