Marcin Wrona. Tajemnice, demony i niepokoje

Marta Paluch, wsp. Łukasz Winczura
Energiczny, twardy, kobiety za nim szalały. Marcin Wrona był obiektem zazdrości kolegów artystów. Do dziś nie mogą uwierzyć, że się zabił. Ale wiedzą, że nie znali drugiego Wrony. Tego, w którym kłębiły się emocje, o których nie mieli pojęcia. Który zobaczył ciemną stronę.

Źródło: TVN 24, x-news.pl

Kto ma robić film o dybuku, jeśli nie ja? - pytał na kilka dni przed festiwalem w Gdyni. Film o opętaniu, o złu. Ta ciemność go interesowała, pociągała jako artystę. I człowieka, który jako dziecko uczestniczył w egzorcyzmach, które odprawiał jego ojciec. Widział rzeczy, które wymykają się rozumowi.

Być jak Michael Jordan

W dzieciństwie był niepozorny i skryty. Wychował się na tarnowskich blokowiskach przy ulicy Lwowskiej. Jak wspominał, z powodu wady wymowy miał problemy z wyrażaniem swoich myśli.

Jako uczeń Technikum Chemicznego w Mościcach trafił do sekcji koszykówki w tarnowskiej Unii, pod skrzydła Janusza Stawarza.

- Zapowiadał się nieźle. Drobny i szczupły, ale szybki - wspomina szkoleniowiec. Jako szesnastolatek Wrona debiutuje w pierwszej drużynie seniorów, znalazł się także w szerokiej kadrze narodowej juniorów. Marzył o tym, by zostać pierwszym Polakiem, który zagra w NBA. - Cały Marcin. Bardzo ambitny, czasem aż do przesady - uśmiecha się Stawarz.

Kiedy był już dorosły, trenował boks.

- Stuprocentowy facet: uwielbiał ekstremalne sporty, szybką jazdę samochodem. Fascynowało go niebezpieczeństwo, życie na krawędzi. Nieprzypadkowo bohaterami jego filmów są silni faceci: bokser, żołnierz - mówi Piotr Kletowski, filmoznawca, bliski kolega zmarłego. I dodaje: - Ale też w środku był delikatny, wrażliwy. Miał jakby dwie warstwy. Jaki człowiek, takie filmy.

Bokser, o którym powstał pierwszy długometrażowy film Wrony, „Moja krew”, przypomina zamknięte w klatce zwierzę. Pełen energii, ale załamuje się w obliczu śmiertelnej choroby. Ta świadomość i miłość kobiety wydobywa z niego niespodziewane pokłady czułości. Oczywiście to tylko film, ale trudno nie doszukać się tu wątków autobiograficznych. Jak opowiada Kletowski, Wrona miał w sobie zwierzę. - W szkole średniej miał nawet ksywkę „Goryl” - opowiada.

Bo silny, wielki. A kobiety za nim szalały. - Śmiech mnie ogarniał z jednej strony, ale i zazdrość. Bo nie było takiej, której by za sobą nie pociągnął - mówi Kletowski.

Chłopak o kolorowych włosach

Niepozorny chłopiec z wadą wymowy gdzieś zniknął. A może się tylko utaił?

Wysoki, charakterny, rzucał się w oczy już podczas studiów na filmoznawstwie na UJ. Jak wspominał jego wykładowca Tadeusz Lubelski, Wrona przychodził na zajęcia w kolorowych kurtkach, co pół roku zmieniał kolor włosów. Siedział i milczał. Ale miał wyrobione zdanie na każdy temat. Silna osobowość.

- Nie interesowało go letnie kino, małmazja, tylko ekstremalne, na najwyższych obrotach, gwałtowne. Skrajne reakcje, odsłanianie ludzkiej duszy. Chciał wstrząsnąć widzem. Na studiach uwielbialiśmy horrory, kino akcji, Tarantino. No i Żuławskiego - był nim zafascynowany, pamiętam jak podobało nam się „Opętanie” z Isabelle Adjani - wspomina Piotr Kletowski.

To thriller o kobiecie, która zostawia męża i dziecko. Jest opętana przez złego. Nie wiadomo jednak, kim (czym) on naprawdę jest. Żuławski swoim zwyczajem pozostawia tę kwestię niedopowiedzianą. I porusza się po ciemnej, bardzo ciemnej stronie.

Wrona poznał ją już wcześniej.

W jednym z wywiadów przyznał, że jako ośmioletni chłopak pojechał z ojcem - egzorcystą i energoterapeutą na Śląsk. Ojciec miał uleczyć opętanego 20-letniego chłopaka. Na Marcinie wywarło to wstrząsające wrażenie. Opętany nie jadł, nie pił, krzyczał, wyklinał, był agresywny. 20-latkowi nie udało się pomóc, prawdopodobnie popełnił samobójstwo.

Trudne relacje

Swojego ojca i trudne relacje z nim reżyser sportretował w pierwszej 19-minutowej etiudzie „Człowiek magnes”, którą nakręcił w szkole filmowej w Katowicach w 2002 r. Film opowiadał jednak nie o paranormalnych zdolnościach, lecz o nieumiejętności ułożenia sobie życia z rodziną. Ojciec reżysera jawił się jako osoba, która pomagała innym, nie potrafiąc pomóc sobie i bliskim. Marcin Wrona przyznał potem, że po filmie nawiązał z nim relacje, zerwane przez siedem lat. Ta praca była dla niego formą terapii. Mówił, że chciał w nim opowiedzieć o tym, z czym przez lata nie mógł się uporać.

Zawód, który zżera

Potem przyszły filmy długometrażowe: wspomniana „Moja krew” i „Chrzest”. Wrona odniósł sukces. Dostawał nagrody. Krytycy go chwalili.

- Dla mnie to jeden z najwybitniejszych reżyserów młodego pokolenia w Polsce. A takich można policzyć na palcach jednej ręki. Miał fach w ręku - przyznaje Kletowski.

Aktorzy lubili z nim pracować, choć sam przyznawał, że zmusza ich do ekstremalnego wysiłku. Do poznania własnych granic. W myśl zasady: kino skrajnych emocji.

Piotr Kletowski, bliski kolega: Marcin ostatnio był wyczerpany. Na festiwalu w Gdyni wyglądał już jak... hologram

- Marcin był pracoholikiem, ale przez to, i dzięki swojej charyzmie świetnie motywował ludzi - opowiada Marcin Koszałka, reżyser i operator, który współpracował z Wroną. - Potrafił po skończonych zdjęciach robić prezenty dla ekipy. Na przykład dla mojego kolegi operatora, z którym pracował przy „Ratownikach” własnoręcznie namalował dyplom - za dobrą pracę - dodaje Koszałka.

To była pasja, która pochłaniała Wronę: kiedy kręcił, świat dla niego nie istniał. Potrafił nie spać, pracować po 15 godzin na dobę. Mówił: - To jest zawód, który zżera. Ja nie mam przerwy, nie idę po dniu zdjęciowym na basen czy siłownię, a potem na piwo z kolegą. Kiedy dwa dni siedzi się, nagrywa, to na ulicy wydaje ci się, że wszyscy to statyści.

Nic dziwnego, że w pewnym momencie upomniało się o niego Hollywood.

- Kiedy w 2007 r. w Los Angeles odbieraliśmy z Marcinem nagrodę scenariuszową Hartley-Merrill, czuł się tam jak ryba w wodzie, miał apetyt na pracę w tym mieście. Zwłaszcza że szefowie Universalu, z którymi zorganizowano nam spotkanie, namawiali nas do napisania scenariusza jakiegoś horroru - opowiada Grażyna Trela, współautorka scenariuszy do „Mojej krwi” i „Chrztu” oraz spektakli Wrony w Teatrze Telewizji („Pasożyt”, „Doktor Halina”). To samo Hollywood dopadło go, gdy prezentował swój ostatni film „Demon” na festiwalu w Toronto.

Demon

Jak wspominał Wrona, ten film był mu pisany: opowieść o dybuku, duchu z żydowskiej mitologii, który opętuje pana młodego. - Otworzył się na metafizykę ciemności. W wywiadach nawet wspominał, że pcha go jakaś siła, nad którą on nie do końca panuje. W tym, co mówił, da się wyczuć jakiś niepokój - mówi Kletowski.

Praca na planie była ciężka, wyczerpująca. Rok temu przyznał nawet, że rozumie reżyserów, którzy przy końcu zdjęć są na granicy samobójstwa. Choć, jak to w życiu bywa, relacje na temat ostatnich miesięcy, dni reżysera są sprzeczne.

Łukasz Maciejewski: Kiedy widziałem Marcina po raz ostatni, na kilka dni przed śmiercią, był w doskonałej formie. Właśnie wrócił z festiwalu w Toronto, gdzie „Demon” był świetnie przyjęty. Opowiadał mi, że zagraniczni dystrybutorzy bardzo się tym filmem interesowali, miał już podpisane umowy. Co więcej, trwały przymiarki do amerykańskiego remake’u. Marcin miał zaczynać kolejny film w Tarnowie, był pełen twórczej energii. Nic nie wskazywało, że ma jakieś problemy

Piotr Kletowski: - W ostatnich miesiącach był wyczerpany. W czerwcu-lipcu jeszcze promieniał, ale na festiwalu w Gdyni wyglądał już jak… hologram - opowiada. I opisuje ich ostatnie spotkanie...

- W piątek rano, dzień przed festiwalową galą siedziałem w kinie przed projekcją filmu „11 minut” Skolimowskiego. Kupa ludzi, brak miejsc. Marcin wszedł przed samym seansem. Stał i patrzył na widownię. Taki wielki, wspaniały, przystojny mężczyzna, ale nie mógł sobie miejsca znaleźć. Właściwego miejsca. Może był za wielki... Za daleko siedziałem, żeby mu pomachać. Ale ten obraz do dziś mnie prześladuje. Tak jakby on odstawał od wszystkich małych ludzi, którzy tam siedzieli. Wtedy nie porozmawialiśmy, bo i tak zawsze w sobotę przed galą spotykaliśmy się, to był nasz rytuał... Mieliśmy pogadać następnego dnia.

Każdy miał co do reżysera jakieś plany.

Maciejewski: Dzień przed śmiercią umówiliśmy się na premierę ,,Demona” w Tarnowie za dwa tygodnie.

Koszałka: Dwa dni przed śmiercią wysłał mi scenariusz do najnowszego filmu po naszych poprawkach. Mieliśmy go przegadać na festiwalu w Hajfie, gdzie wyświetlają nasze filmy. To już za tydzień. A w sobotę rano kolega wysłał mi SMS-a, że Marcin nie żyje. A przecież byliśmy umówieni…

Grażyna Trela: W szufladzie Marcin ma... miał jeszcze dwa pełnometrażowe scenariusze, które razem z nim napisałam - „Podgryziemy wam gardła” i „Louisiana Pl”...

Marcin Wrona z piątku na sobotę 19 września powiesił się w pokoju hotelowym. Podobno wyszedł do pokoju hotelowego prosto z bankietu. Znalazła go ukochana, z którą się ożenił rok temu. Żaden z przyjaciół nie potrafi dociec, co było przyczyną.

Reżyser został pochowany w czwartek na Powązkach.

____________________________
Marcin Wrona.
Reżyser z Tarnowa, rocznik 1973. Absolwent filmoznawstwa na UJ oraz reżyserii Uniwersytetu Śląskiego (był też tam wykładowcą). Debiutował etiudą ,,Człowiek magnes” (2001 r.). Nakręcił trzy długometrażowe filmy: ,,Moja krew” (2009, m.in. nagroda za debiut w Koszalinie), ,,Chrzest” (2010) - nagrody w Gdyni, Pradze, Reykjaviku i ,,Demon” (2015). Reżyserował też spektakle Teatru Telewizji.

,,Demon” Najnowszy film Marcina Wrony, z Itayem Tiranem z Izraela w roli głównej. Film opowiada o opętaniu przez dybuka pana młodego. Film był pokazywany już na festiwalu filmowym w Toronto, gdzie spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem oraz na festiwalu w Gdyni.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Marcin Wrona. Tajemnice, demony i niepokoje - Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl