Sławomir Świerzyński: W Chinach traktują mnie jak dziecko cara

Anita Czupryn
Sławomir Świerzyński w ręcznie haftowanym stroju chińskiego cesarza
Sławomir Świerzyński w ręcznie haftowanym stroju chińskiego cesarza Bartek Syta/Polskapresse
W Chinach rządzą kobiety, przewodniczący Mao wprowadził trzy postulaty: kobieta to też człowiek, ma równe prawa z mężczyzną i ma prawo wybierać sobie męża - opowiada Sławomir Świerzyński, lider Bayer Full, w rozmowie z Anitą Czupryn

Od grania na weselach i wiejskich zabawach do koncertowania i sprzedawania płyt w Chinach. Myślał Pan sobie kiedykolwiek, że tak się ta Pańska kariera potoczy?
Nikt nie może czegoś takiego przewidzieć. Ale teraz, kiedy wiem, że to się już wydarzyło, to jest to bardzo realne. Po ostatnim wyjeździe do Chin, rozmowach z chińskim ministrem kultury, spotkaniu z ambasadorem, spotkaniach w chińskich telewizjach, wywiadach - to wszystko zaczyna się nakręcać, nabierać kształtu. Natomiast na początku tej drogi, cztery, pięć lat temu to był sen wariata. (śmiech) To brzmiało tak, jakby mi ktoś powiedział, że polecę na Księżyc.

Zaczęło się od tego, że wracając z Australii, z przesiadką w Hongkongu, zostawiliście w hotelu parę swoich płyt.
To było z siedem lat temu. Byliśmy akurat w chiński nowy rok, podarowaliśmy nasze płyty jako noworoczne suweniry. W Chinach można porozumieć się po rosyjsku, ja ten język dobrze znam, dogadanie się nie stanowiło problemu. I tyle. Zapomnieliśmy o całej sprawie. Po trzech latach od tamtej wizyty otrzymałem mejla od przedstawicieli chińskiego radia. Chcieliby się spotkać w sprawie śpiewania po chińsku. Nawet nie odpowiedziałem na tego mejla. Pomyślałem, że jakiś idiota pewnie to napisał, z głupimi nie będę rozmawiał. (śmiech) Ale dwa tygodnie później ponowili prośbę o spotkanie. Przyjechałem do Warszawy, bo tu mają swoją placówkę, zaczęli mi nakreślać wizję, chcieliby stworzyć zespół polsko-chiński, ten zespół miałby wspólnie śpiewać. I pokazali mi moją płytę, którą zostawiłem w Hongkongu, na dowód, że stąd właśnie o mnie wiedzą, dlatego się do mnie dobijają, bo moja muzyka jest tam popularna, Bayer Full jest grany na dyskotekach. Dali mi chińskie piosenki, napisałem do nich polskie teksty, jedna nawet była rewolucyjna. Okazało się, że nie ma zainteresowania, nikt się nie chciał podjąć śpiewania po chińsku. Powiedziałem: "Ja mogę to zaśpiewać". Rok pracowałem na tekstami, wgryzłem się w tę chińską muzykę.

I pomyślał Pan sobie, że jak nadarza się okazja, to trzeba ją łapać?
Strasznie wjechali mi na ambicję, mówiąc, że jak zwykle Polacy, jak im się daje fajny pomysł, to nie chcą. Spotkaliśmy się w Pizzy Hut i mówię: "Panowie, ja jestem zainteresowany współpracą. To, że nie macie chętnych do śpiewania po chińsku, nie znaczy, że ja nie mogę śpiewać. Chcę śpiewać, ale nie chińskie piosenki, tylko moje". Bo jak ja miałbym wejść na chiński rynek z chińskimi piosenkami? Takich osób, które coś tam potrafią wymruczeć, są miliony, ale gdyby to był mój własny repertuar? Takiego w Chinach nie ma. Usłyszałem: "Ale to będzie kosztowało". Proszę powiedzieć ile i zaczynamy się bawić. Powiedzieli cenę, kosztowało trzy razy tyle.

To znaczy ile?
Żeby płyta z 15 utworami w języku chińskim ujrzała światło dzienne, potrzeba było 100 tys. zł. Liczyłem, że zamknę się w 30 tys. Ale musiałem wysyłać swoje piosenki, one musiały być przełożone na chiński, z chińskiego na mandaryński, tłumacze wciąż wskazywali, co jest jeszcze nie tak, no, była to droga przez mękę.

Zmiany musiały być, bo Pańskie "Majteczki w kropeczki" były tam niezrozumiałe.
"Majteczki w kropeczki" musiały stać się czerwonymi majteczkami, bo okazało się, że w Chinach w ogóle takiego materiału jak w kropki nie ma. Jak to materiał w kropki? Jest kolor albo kolor i koniec. A najszczęśliwszym kolorem jest czerwony.

Jak ta nauka chińskiego wyglądała?
Godziny, godziny, dziesiątki godzin uczenia, czytania, wymawiania. Teraz, po czterech latach jest OK. Spotykam się z sinologami, z młodzieżą polską, która w Chinach studiuje. Ale chińskiego się nie nauczyłem. Trochę rozumiem, ale nie chcę się tego podejmować, bo bym popełniał błędy. Tonowo już nie jestem w stanie się nauczyć, a wystarczy zmienić ton i wychodzi z ładnej kobiety stara baba. Sorry, lepiej nie. Mam dobrych tłumaczy, dobrą opiekę Ambasady Polskiej w Chinach. Mój wyjazd do Chin jest tak zorganizowany, że wychodzę na lotnisko i zapominam, jak się nazywam. Tak wszystko jest przygotowane.

Traktują Pana jak VIP-a?
Jak dziecko cara. (śmiech)

Nie zamierzam nic zmieniać. Wiem, że jestem dobry w biesiadzie, i niech tak zostanie. Nie będę śpiewał dance czy czegoś innego. Śpiewam, jak czuję, a czuję jak połowa narodu polskiego

Jak wygląda to Pańskie życie w Chinach?
Lądujemy na lotnisku, po wyjściu za bramki czeka już opiekun, jeden albo dwóch, idziemy do pierwszej kawiarni, oni przedstawiają mi cały plan wizyty, moi asystenci zapisują, co, jak, kiedy. Plany są niewyobrażalnie napięte. Chińczycy są strasznie punktualni, nie lubią, kiedy ktoś się spóźnia. Jedziemy do hotelu i od razu zaczynają się zdjęcia, wywiady. Nie mam oddechu do nocy, a kiedy mam już czas, żeby się położyć, to przychodzą wtedy polskie ekipy telewizyjne, które ze mną latają, i mówią: "Sławek, wyjdziemy na miasto zobaczyć, jak Chiny nocą wyglądają". No i kładę się o 3 w nocy, a wstaję o 6 rano i znowu do pracy. Jak jestem tam 10 dni, to 15-18 godzin na dobę na nogach.

Co w Chinach najbardziej zaskakuje?
Ruch na ulicach i to, że jest tak mało wypadków. Oni jeżdżą tak... w ogóle nie umieją jeździć. Jeżdżą we wszystkie strony, rondem w lewo, to normalna rzecz. Bo bliżej. Chińczyk myśli praktycznie: jeżeli jest pusto, jest czerwone światło, ale nic nie jedzie, to trzeba jechać. Strasznie mi się ta ich jazda podoba. Zwłaszcza jak się jeździ taksówkami. Taksówką jeździmy na masaże. Masaż nie jest przewidziany w naszym programie. Ale gdy mamy przerwę, dwie godziny wolne? Jeździmy tam, gdzie masują nas niewidomi. Boże, jak oni masują! Mówię, że chyba znają moją żonę, bo tak mnie duszą. (śmiech) Ich zmysł dotyku jest zupełnie inny. Ale totalnie największym zaskoczeniem dla mnie była centralna chińska telewizja.

Dlaczego?
Mają wszystkie kanały świata i wiedzą wszystko, co się dzieje. Natychmiast wychwytują informacje, jeśli gdzieś na świecie mówią o Chinach. Dowiedzieli się o mnie, bo kiedy zacząłem się już uczyć chińskich piosenek, przyjechał do mnie TVN, to od razu to wychwycili i puszczali mnie w chińskiej telewizji. Że jest ktoś taki, kto zaczął śpiewać po chińsku. Chińczycy mają mentalność Polaków. Tam rządzą kobiety. W domach - matki. Kiedy słyszę o łamaniu praw człowieka w Chinach, to proponuję zadać pytanie, jakie tam w ogóle były prawa? Nie było żadnych. Dwa i pół tysiąca lat niewolnictwa. Przewodniczący Mao to zmienił. Wprowadził trzy główne postulaty: kobieta to też człowiek, kobieta ma równe prawa z mężczyzną i ma prawo wybierać sobie męża. Nie zgadzam się z polityką jednego dziecka, bo teraz się zrobiło tak, że w dyskotekach tańczą sami mężczyźni. Boję się tego. Jak ktoś nosi młotek, to będzie wbijał gwoździe. A jak dostanie karabin? Jak się ma tylu facetów w kraju, to coś się musi wydarzyć. Rozmawiam o tym z Chińczykami. Oni mają świadomość, że źle się dzieje, że dziewczynki są potrzebne. Ale jak Chińczykowi pozwolić, to on ma swoją ulubioną liczbę - siódemkę. Czyli pięciu chłopców i dwie dziewczynki. (śmiech)

Pił Pan wódkę z Chińczykami?
Nigdy nie piję przed koncertem, bo mi to przeszkadza podczas śpiewania. Ale po pracy lubię sobie usiąść i wypić. W dużych ilościach. Nie przeszkadza mi pół litra, litr. Na głowę. Konkretnie. Nie czaruję. Taki jestem. Chińczycy piją mocną wódkę, 56 proc., i jest w dobrym tonie, żeby się z nimi napić. A że ja mogę, to jestem swój facet. Ale oni mało piją. Nie dają rady. Musi ich trzech siadać do mnie i pije co trzeci. (śmiech)
Jacy jeszcze są Chińczycy?
Niesamowicie sentymentalni. Ale Chiny są bardzo nowoczesne. Raz jeden mój znajomy Chińczyk chciał pojechać pociągiem z Krakowa Warszawy. Opowiada: "Sławek, jadę już godzinę i, kurwa, dalej jestem w Warszawie". W Chinach jest ordung na dworcach. Powinniśmy się tego od Chińczyków nauczyć. Bilet kupuje się dzień wcześniej, z dowodem osobistym albo paszportem. Każdy ma miejscówkę. I pociąg jedzie 570 km/godz. Najwolniej jechałem 278 km, to dystans jak Warszawa - Sierpc. Chińczyk jest też dlatego fajny, że on na wszystkim potrafi zarabiać pieniądze. I się niczego nie wstydzi.

Zastanawiał się Pan, skąd ta popularność Pańskich piosenek w Chinach?
Też ich o to pytałem. Przede wszystkim mam odpowiedni wiek, jestem już starszym mężczyzną. W Chinach bardzo szanują wiek. Nie ma tak, że młoda gwiazda robi karierę. Nie takie to hopaj-siup od razu. Druga kwestia to taka, że dokładnie się mi przyjrzeli. Musiałem dostarczyć w języku chińskim wszystkie informacje o sobie. Co w internecie o mnie piszą, co w Wikipedii, wszystko to musiało być przetłumaczone na chiński i im dostarczone. Mają mnie jak na widelcu, wiedzą, kim jestem. A trzecia kwestia to piosenki. Te piosenki ich rajcują.

Może dlatego, że Pan śpiewa o tym, co w Chinach jest dozwolone?
W Chinach jest wszystko dozwolone! My byśmy chcieli mieć taki socjalizm, jaki oni mają. Naprawdę. To zupełnie inaczej wygląda, niż nam się wydaje. Tam trzeba przede wszystkim płacić podatki.

U nas też.
Ale u nas się kręci. A tam siedzi człowiek i pilnuje, by każda firma zapłaciła. To jest ta różnica. Ale faktem jest, że jestem politycznie poprawny. Śpiewam o ojczyźnie, rodzinie, miłości. Nie boją się mnie, w żaden sposób nie obawiają się, że zrobię skandal.

Na jakim dziś etapie jest ta Pańska chińska przygoda?
Miałem kilka wywiadów w chińskich telewizjach, miałem występy, małe, zaznaczam. Natomiast płyta cały czas jest w sprzedaży.

Chińczycy zamówili 67 mln płyt.
Udzieliłem im na nią licencji i tyle tylko mogą wyprodukować. Dowiedziałem się oczywiście, że to pic na wodę, fotomontaż. Ile wyprodukują, tyle wyprodukują, nikt tego nie wie. Mnie zapłacą za tyle, na ile się umówiliśmy. Na razie to wszystko jest w obróbce, bo tam się inaczej sprzedaje. Nie sprzedaje się płyt, sprzedaje się piosenki. Wszystko jest przez internet. To zupełnie inny świat. Chińczyk podłączony jest do internetu jak do kroplówki. Najbiedniejszy na chińskiej wsi chłop ma internet. U nich nie ma Facebooka, jest "żużu". Czyli "człowiek". W to wchodzimy, w tym działamy. Słupki pokazują, kto, gdzie, ile moich piosenek ściągnął. Kiedy słyszę te dyskusje na temat, co by było, jakbym miał dolara za płytę... To nie jest za płytę, to jest za piosenkę. (śmiech)

To jest Pan już miliarderem?
Nie chcę na ten temat rozmawiać ze względu na bezpieczeństwo mojej rodziny. Powiedzmy, że jestem zadowolony. O!

Nauczka po tym, jak naraził się Pan mafii pruszkowskiej?
W latach 90. napadli na mnie bandyci z Pruszkowa. Wlekli za samochodem, żebym się poddał i oddał. Miałem nowego jeepa grand cherokee i poszedł! Teraz jeżdżę fiatami, jest bezpieczniej. (śmiech)

Wyznaczył Pan sobie cel, jaki chce osiągnąć w Chinach?
Chciałbym zaśpiewać na festiwalu karnawałowym. W Pekinie, w lutym. Nie wiem, czy w tym roku mi się uda. Prawdopodobnie nie, bo próby, weryfikacje zaczynają się już od czerwca. Ale koneksje mam dobre. Wszystkie noty dyplomatyczne na mój temat mówią, że można mnie tam wpuścić, i myślę, że we wrześniu uda mi się ten koncert nagrać. Bo tam się nie dzieje nic...

...na żywo?
Wszystko musi być ładne. (śmiech) Śnieg też jest ładny.

A co w Polsce?
Mnie się wydaje, że w Polsce to, co było do osiągnięcia, to osiągnąłem. Na koncerty przychodzą tysiące osób. Młodzież, która równo półtorej godziny ryczy ze mną moje piosenki. Wszystko znają. Jest satysfakcja.

Promuje Pan też coś innego z Polski niż swoje piosenki w Chinach?

Robię to cały czas. Chińczycy nie znają chleba. Nasze wędliny są dla nich niewyobrażalnie smaczne.

Wozi je Pan do Chin?
W prezentach daję! U nas w telewizjach pokazują, że lekarz dostał czekoladę, i piętnują to. W Chinach jest nie do pomyślenia, żeby nie dostał. Musi dostać! Gdyby nie dostał, to byłaby potwarz, że pacjent idzie do lekarza i nie wręczy cudotwórcy upominku. Ja wyjeżdżając, zabieram ze sobą bursztyn, srebro, polskie wędliny. To lubią Chińczycy.

Jak się Panu podobała promocja Polski w wykonaniu naszego ambasadora w Pekinie, który tańczył "Gangnam style"?

Według mnie się zbłaźnił. Z całym szacunkiem, ale zbłaźnił urząd. Jest przedstawicielem prezydenta w obcym państwie i nie może sobie pozwolić na frywolność.

Zaprosił Pan Chińczyków do siebie?
Przyjeżdżają przynajmniej cztery razy w roku. Mam takie możliwości, konie, powozy. Oni mają hasło, że jadą do "Baj fu". To po chińsku znaczy "Dający szczęście". Dzwonią moje koleżanki z Chin: "Sławek, a może być 35 osób?". Mówię, że może być. A 40? Może. A jak będzie 50? Też może. Przyjeżdża i 70.

Razem z Panem w zespole występują córka i dwóch synów. Jaką ich przyszłość Pan widzi?
Moje dzieci mają różne zainteresowania. Ale przez to, że są cały czas ze mną i obcują z muzyką, nie widzą dla siebie innej drogi niż śpiewanie. Doskonale się w tym czują. Co tydzień mamy dwie próby. Mówię im: "Nikt wam nie pokaże lepiej niż ojciec tego, co możecie się nauczyć". Są na tyle pokorni, że wysłuchują tego. Czasem młodszy syn nie bardzo chce słuchać, on ma najbardziej artystyczną duszę i swoją wizję, kłóci się ze mną o każdą piosenkę.

Jest Pan klasykiem muzyki weselnej, chyba żadne polskie wesele bez Pańskiej piosenki się nie obejdzie.
Nie będę skromny ani nieskromny, jeśli powiem, że tak jest. Nawet dzisiaj rozmawiałem z kolegą, któremu zawiozłem do studia moje nowe piosenki, jakie napisałem i powiedziałem mu: "Słuchaj, Paweł, ja nie zamierzam nic zmieniać. Wiem, że jestem dobry w biesiadzie, i niech tak zostanie". Nie będę śpiewał dance czy czegoś innego.

Poradził Pan sobie z żalem, że nie zapraszają Bayer Full do Opola, Sopotu, a sprzedał Pan w Polsce 16,5 mln płyt.
Nie wiem, czy ktoś osiągnął taki wynik. Może Czerwone Gitary kiedyś albo Trubadurzy. Ale nie ma we mnie żalu. Wychodzimy z takiego założenia, że jeśli nas nie zapraszają, to znaczy, że nas się boją. Jaki to byłby wstyd, żebym zaśpiewał na festiwalu w Sopocie czy Opolu? Coś by się stało dla muzyki? Nie. Tylko że się boją, że nagle ta publiczność zaczęłaby śpiewać razem ze mną. Ja się nie boję wyjść na żadną scenę i z każdym artystą zaśpiewać, byleby i on zaśpiewał na żywo. Bo ja śpiewam na żywo i wszyscy w moim zespole śpiewamy na żywo. Jeżeli ktoś uważa, że też tak samo potrafi w drugiej piosence poderwać publiczność do tańca, to proszę bardzo. Jestem w stanie to zrobić z każdą publicznością.
Uwodzi ją Pan szczerością?
Prawdopodobnie tak. Mnie na scenie wybaczają wszystko: to, że się pomylę, że zapomnę tekstu. Mówię wtedy: "No, co? SKS!". Wie pani, co to znaczy?

Nie mam pojęcia.
Starość, kurwa, starość. (śmiech)

Jak Pan to swoje śpiewanie traktuje? To misja, biznes czy przyjemność?
Myślę, że to jest wszystko razem, ale zawsze wychodzę od tego, że najpierw przyjemność, a reszta moich agentów dba o to, żeby ta przyjemność była jeszcze z przyjemnością. (śmiech)

Do elit ze swoją muzyką Pan nie trafił. Ale pod strzechy tak.
To było moje marzenie. Ale nie mam nerwobólów z tego powodu, że ktoś mnie nie słucha. Rozumiem, że może nie lubić tego rodzaju muzyki, i to szanuję. Ale chciałbym, aby szanowano też mnie i żeby nie mieli do mnie pretensji, że śpiewam takie piosenki, bo tak to czuję. A że czuję jak połowa narodu polskiego, to nic na to nie poradzę. Tak mam.

Ale do parlamentu ani samorządu nie udało się Panu dostać.
To prawda i chwała Bogu. Kiedyś w rozmowie z premierem Waldemarem Pawlakiem usłyszałem: "Kolczugę by ci nałożyli, gdybyś tam był. Nie mógłbyś być taki, jaki jesteś". Mam świadomość, po co byłem wystawiany na te listy wyborcze. Dla zbierania głosów. Te kilka tysięcy głosów czy do samorządu, czy do Sejmu zawsze było przydatne. Chciałbym coś zmienić w tym kraju, bo wychodzę z bardzo pozytywnego założenia, że wszyscy, którzy idą do polityki, to idą po to, żeby coś lepszego zrobić. Może mieć SLD inny na to pomysł, PSL inny, PiS inny, PO inny, ale wszyscy chcą, żeby było lepiej.

Będzie Pan próbował wejść do polityki?
Nie te oczy. Piątka z przodu, jestem już podwójnym dziadkiem, tak więc pozdrawiam całe dziadostwo na każdym koncercie. (śmiech) Naprawdę mam dystans do tego, co robię. Cieszy mnie to i bawi, i ciężko by mi było przekonywać ludzi, którzy nie mają pracy, że trzeba zacząć pracować. Ja pracuję cały czas. Sukcesy nie biorą się, jak te prawie 17 mln sprzedanych płyt, ot, tak sobie, bo się udało. Nie ma tak, że się udało. Muzyka nie lubi zmian. Już kiedyś Beethoven i Bach wymyślili, a my w zasadzie tylko powtarzamy ich wzorce. Zawarli w swoich utworach wszystkie te prymki, jakie my teraz gramy.

Mówił Pan kiedyś, że będzie śpiewał do pięćdziesiątki. Zmienił Pan zdanie?
Powiedzmy sobie szczerze i uczciwie: to dobry kawałek chleba. Nie wygłupiajmy się, mówiąc, że to nie przynosi pieniędzy. Ale poza tym mnie to ciągle przynosi frajdę. Chcę wprowadzić dzieciaki, aby na tyle okrzepły, by same sobie dawały radę. A może wnuki też będą chciały?

Ogląda się Pan wstecz, żeby zobaczyć, ile Pan dokonał?
Patrzę wstecz tylko wtedy, gdy nagrywam nową płytę. Puszczam sobie pierwszą, ten, powiedzmy, pierwszy sukces, słucham, jak to jest poukładane, po to, żebym się nie zatracił, jak Bitelsi. Żebym nie zmienił stylu, żeby mnie nowe trendy nie wciągnęły. Niech ręka boska broni! Ludzie mnie pokochali przy pierwszej płycie, przy drugiej, trzeciej i tak ma być cały czas. Ja tego nie zmienię za żadne skarby. Zespoły popełniają błąd, kiedy nagle zaczynają tworzyć coś innego albo wznoszą się na takie wyżyny muzyczne, że ludzie przestają rozumieć, o co im chodzi. Nie chcę popełnić tego błędu. Czy coś już osiągnąłem? Wykładnią będzie dla mnie zaśpiewanie dla półtora miliarda Chińczyków. Nie chodzi mi o sukces medialny celebryty, który się będzie wypowiadał na każdy temat. Chciałbym, aby ludzie widzieli, że to, co robię, to nie aktorstwo, ale że jestem prawdziwym człowiekiem. I to, co robię, jest autentyczne.

Mieszka Pan na wsi, czuje się w niej dobrze osadzony. Co dzisiaj oznacza być ze wsi, z wiochy?
Wiocha zawsze będzie wiochą. Oznacza zabitą dziurami dechę, gdzie pekaes nawet nie dochodzi, sroki startują, wrony zawracają, psy dupami szczekają. To jest wiocha. Może być wiocha w stylu ubierania, w odzywaniu się, w prowadzeniu koncertu: "Łapy do góry"...

Faktem jest, że w Chinach jestem politycznie poprawny. Śpiewam o ojczyźnie, rodzinie, miłości. Chińczycy nie boją się mnie, w żaden sposób nie obawiają się, że zrobię jakiś skandal

Pan nie woła na koncertach: "Łapy do góry"?
Nie. Mówię: "Podnosimy prawą rękę, podnosimy lewą rękę". Ale nie łapy. Kurde. Tak się nie mówi! To jest wiocha. Ale myślę, że w polskim społeczeństwie zawsze było dążenie do dworu, do wyżej, wyżej. Niedawno byłem na Pogórzu i pytają mnie, jak się u nas mówi: wyjść na zewnątrz. U nich - na pole. - A, bo my jesteśmy wolni ludzie - mówią. Oni chodzą więc na pole, a my na dwór, bo my idziemy gdzieś. Ot, taka gra słów. Ale w każdym z nas jest trochę wieśniaka, czy to mieszka na wsi, czy w mieście, czy jest w Sejmie, czy w samorządzie. Nie szukajmy daleko: nie ma polskiego wesela bez polskiego stołu. Stół biesiadny musi być. Musi być szynka wędzona, a nie malowana, musi być bimber, i to dobrej jakości, podroby, kiszona kapusta. Wydaje mi się, że w takich regionalizmach my się dobrze czujemy i się nimi szczycimy. Wtedy wychodzi z nas ta wieś, z której jesteśmy dumni. Inną kwestią jest pegeerowiec. To grono osób, które gdzieś się wyrwały i wstydzą się przyznać, że pochodzą z pegeerowskiej wsi. To jest ból. Bo to jest ktoś, kto nie miał swojego gospodarstwa i najął się, by gnój wyrzucać. Nawiasem mówiąc, mój teść świętej pamięci nigdy nie powiedział, że idzie gnój wyrzucać, tylko obornik. Mówiłem mu: "Tata, koński to jest gnój. Od krów to możesz mieć obornik, bo z obory". Ja mam gnój i mi to zupełnie nie przeszkadza, że mamy, jak to mówimy, zajęcia gastronomiczne, bo wyrzucamy makaron.

I znajduje Pan czas, aby nadal wyrzucać ten gnój-makaron?
Teraz mój syn prowadzi stadninę. Mamy ludzi. Ubolewam, że tak często nie przebywam w stajni, jak bym chciał. Ale mieszkamy wszyscy razem, z dziećmi. Wszyscy wokół mają swoje domy. Mamy dużą enklawę. Taki nasz zaścianek.

Myśli Pan, że disco polo trafi w końcu spod strzech na salony?
Trafi. Robimy wszystko, aby tak się stało. Ściągamy z branży muzycznej najlepsze osoby, krytyków, specjalistów od wizażu i zaczynamy to kierunkować przez estradę. I to publiczność będzie weryfikować, co dobre, a co złe. Bo muzyka dzieli się na dwa rodzaje: dobrze wykonana i źle wykonana. Koniec. Ciąg dalszy nastąpi.

Rozmawiała Anita Czupryn

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl