Dole i niedole legalnych i nielegalnych Wietnamczyków w Polsce

Anita Czupryn
KKJ
Niedawny pożar hali, w wietnamskim centrum handlowym w Wólce Kosowskiej na Mazowszu sprawił, że znów o nich głośno. Wietnamczycy to dziś trzecia co do wielkości grupa cudzoziemców w Polsce. O tym, jak im się u nas żyje, pisze Anita Czupryn

Już po raz trzeci w ciągu ostatnich czterech lat płonęły wietnamskie tekstylia w największym w Polsce azjatyckim centrum handlu hurtowego w Wólce Kosowskiej. Pożar wybuchł tydzień temu w niedzielę, o świcie. Magazyn spłonął doszczętnie. Co było przyczyną pożaru - wciąż nie wiadomo, ale spekulacji na ten temat jest sporo. Policjanci nieoficjalnie wysnuwali podejrzenia, że może chodzić o zatarcie śladów w sprawie wyłudzenia VAT. W internecie pojawiły się nawet żarty, że była to "letnia wyprzedaż w wietnamskim stylu". Niemniej jednak Wietnamczycy, którzy w magazynach trzymali swoje towary, stracili ogromne pieniądze, nierzadko dorobek życia.

- A już najbardziej rozbawiły nas plotki, że w Wólce Kosowskiej miało miejsce podpalenie w celu ukrycia rzeczy, które mogłyby trafić w ręce celników. To kompletna bzdura - mówią w rozmowie z "Polską" znana wietnamska opozycjonistka Ton Van Anh i jej mąż Robert Krzysztoń. Jednak osoby zajmujące się problemami cudzoziemców w Polsce sugerują, że pożar w Wólce Kosowskiej to może być efekt wewnętrznych porachunków samych Wietnamczyków. I ku takiej tezie skłania się też Ton Van Anh.

- W rzeczywistości nie wiemy, co tam tak naprawdę się wydarzyło. Nie jest jednak tajemnicą, że spółki zarządzające halami w Wólce Kosowskiej są w rękach ludzi z wietnamskiego urzędu bezpieczeństwa. Stworzyli tam niewolnicze miejsca pracy dla ludzi, którzy przyjeżdżają do Polski bez dokumentów, zatrudniani są bez papierów i harują jak niewolnicy - mówi. Robert Krzysztoń dodaje, że możliwy jest każdy scenariusz, również ten, że są to wewnętrzne kombinacje tych, którzy zarządzają halami. - Mafia działa według jakiejś logiki. Ale tam są służby, które zapewne również ze sobą konkurują, więc możliwe są tysiące powodów - twierdzi Krzysztoń.

Społeczność wietnamska, choć jest dziś trzecią co do wielkości diasporą cudzoziemców zamieszkującą Polskę, jest też środowiskiem żyjącym w hermetycznym, własnym świecie. I tak naprawdę nie wiadomo nawet, ilu ich u nas mieszka. Różne źródła podają różne szacunki - od 30 tys. do nawet 60 tys. osób, z czego połowa przybywa do naszego kraju nielegalnie. Według Ton Van Anh mieszka ich w Polsce 30 tys. i z przekonaniem mówi, że jest to najbardziej rzetelna liczba.

Sama Ton Van Anh przyjechała do naszego kraju 20 lat temu, z wielką falą imigrantów na początku lat 90., jako 12-letnia dziewczynka. Tu skończyła szkołę podstawową, zdała maturę, zrobiła studia. Zaangażowała się w obronę praw człowieka, walczy na rzecz struktur demokratycznych w Wietnamie. W ubiegłym roku otrzymała polskie obywatelstwo.

Jest żoną Roberta Krzysztonia, znanego działacza na rzecz praw człowieka, członka Stowarzyszenia Wolnego Słowa. Jest też nietypową Wietnamką i sama tak też o sobie mówi w licznych wywiadach: zamiast być posłuszną i cichą żoną, jak tego wymagają wietnamska tradycja i kultura, zamiast zająć się handlem i urządzaniem mieszkania na trasie Warszawa - Wólka Kosowska, jak robią to inne wietnamskie żony, ona organizuje demonstracje i robi raban, jak wtedy, gdy wietnamska bezpieka z wydziału A18 przesłuchiwała w polskim urzędzie jej rodaków. Pomaga swoim rodakom, wykłóca się o nich w urzędach. I wciąż ma pełne ręce roboty. Wietnamczycy w Polsce są dziś rozpoznawalną i wyróżniającą się grupą. Większość z nich osiadła w Warszawie, ale mieszkają też w innych dużych miastach, w Zachodniopomorskiem, Poznańskiem. Zdaniem Roberta Krzysztonia w ciągu minionych kilkunastu lat w oczach Polaków utrwalił się pozytywny stereotyp Wietnamczyka: to człowiek spokojny, uprzejmy i bardzo pracowity. Widać ich, poza centrami handlowymi w Wólce Kosowskiej, również na warszawskich bazarach i w licznych barach małej gastronomii. To głównie imigranci ekonomiczni, docierają do swoich enklaw, chcą mieszkać wśród swoich bliskich, tam się czują najbezpieczniej.
Jak żyją warszawscy Wietnamczycy? Żyją w skupiskach z przyziemnych powodów - najmują mieszkania na osiedlach takich jak Ochota czy Praga, bo tam są one tańsze.

- Wynajmują po kilku najtańsze mieszkania, czując tymczasowość swojego losu. Żyją wśród gołych ścian, co dzień nad ranem wynajmują we czwórkę taksówkę (w taksówce trudniej wpaść), jadą na kilkanaście godzin do pracy, po czym wracają do domu i starają się go nie opuszczać. Na stadionie i w centrach handlowych kolportowana jest w dużych ilościach emigracyjna literatura, ale krąży ona niemal konspiracyjnie - każdy Wietnamczyk czuje na karku oddech bezpieki i wie, na podstawie doświadczenia sąsiadów, że to nie przelewki. Wielu uczestniczy w imprezach organizowanych przez ambasadę i stowarzyszenie Solidarność i Przyjaźń, traktowane zasadnie jako jej narzędzie, a to dlatego, by zyskać spokój. Ci sami ludzie często niejawnie podejmują opozycyjne działania. Istnieje życie kulturalne, poddane jednak kontroli władz Socjalistycznej Republiki Wietnamu. Niepokorni pisarze (a jest w Polsce kilkudziesięciu pisarzy wietnamskich) są traktowani po prostu jak polityczni oponenci, co dla człowieka bez dokumentów jest naprawdę groźne. Dzieci i młodzież uczą się tańca i śpiewu wietnamskiego, ale na ich rodziców wywiera się presję, by czyniły to w odpowiedniej grupie (której przewodzi instruktorka w stopniu majora). Nic nie jest apolityczne, zakazane jest wszystko, co nie jest nakazane przez komunistyczne władze. Nawet amatorskie drużyny futbolowe musiały uznać zwierzchność stowarzyszenia Solidarność i Przyjaźń, by móc w spokoju kopać piłkę - wyliczają Ton Van Anh i Robert Krzysztoń.

Społeczność Wietnamczyków w Polsce pod lupę wzięła Teresa Halik, wietnamistka i sinolog, badaczka historii i kultury Wietnamu i Chin, pracownik naukowy w Zakładzie Krajów Pozaeuropejskich PAN. Od ponad 10 lat zajmuje się badaniami nad migrancką społecznością Wietnamczyków. W publikacji "Imigranci w polskim społeczeństwie", której współautorkami są również Agnieszka Kosowicz i Agata Marek, Teresa Halik przypomina drugą falę azjatyckiej imigracji do Polski:

W latach 90. w budkach i knajpkach wietnamskich żywiło się pół Warszawy. Dziś są mniej popularne, ale nadal mają klientów

"W latach 90. warszawski plac Konstytucji został w krótkim czasie szczelnie pozastawiany budkami z wietnamskim i chińskim jedzeniem. Żywiła się tam chyba połowa Warszawy. Wietnamczycy i Chińczycy prowadzący te budki stanowili drugą falę imigracji azjatyckiej do Polski. Pierwsza przybyła do Polski jeszcze za czasów PRL - polskie uczelnie kształciły wówczas wietnamskich studentów w ramach wspierania edukacji krajów Trzeciego Świata. Choć studenci z Wietnamu stanowili wówczas najliczniejszą grupę uczących się w Polsce obcokrajowców, dopiero lata 90. spowodowały, że imigracja z tego kraju stała się zauważalna jako zjawisko społeczne. Większość Wietnamczyków i Chińczyków przyjeżdża do Polski do pracy. Generalnie mają wśród Polaków opinię zamkniętych w swojej grupie narodowościowej i niechętnie nawiązujących kontakty. Pracowici i zdyscyplinowani, tworzą enklawy niesprawiające problemów lokalnej społeczności, ale też niewchodzące z nią w bliższe relacje.

Wietnamczycy wybierający nasz kraj na miejsce zamieszkania w większości nie znają języka polskiego (ani innego obcego) albo znają go słabo. Funkcjonują dzięki silnej sieci powiązań personalno-rodzinnych, sąsiedzkich i towarzyskich. Zupełnie inaczej jednak wygląda sytuacja z wietnamskimi dziećmi. Jak zauważa Teresa Halik, to dzieci stają się pomostem językowym i kulturowym między swoimi rodzicami a Polakami. Wietnamczycy bowiem przywiązują dużą wagę do kształcenia swoich pociech. A one często odnoszą w polskich szkołach sukcesy. Dyrektorzy często też przymykają oko na to, aby rodzice płacili za edukację dzieci w polskich szkołach. A wietnamscy uczniowie, co zdumiewa nauczycieli, uczą się nie tylko szybko i bez problemów, ale często są lepsze od polskich rówieśników w dyktandach, bo nie popełniają błędów ortograficznych. Nie ma wśród nich dyslektyków. Nie mają też problemów z adaptacją, dlatego też nauczyciele odrzucili pomysł tworzenia klas wietnamskich w tych szkołach, gdzie uczy się większa grupa Wietnamczyków. Zresztą sami Wietnamczycy też sprzeciwiają się takim pomysłom. Co ciekawe, wietnamskie dzieci noszą dziś polskie imiona
- Wietnamskie dzieci nie odczuwają niechęci rówieśników. Problem jest, gdy dochodzą do matury - bo wtedy potrzebne są dokumenty. Ale jest też inny problem: ich rodzice słabo znają język polski, a nastolatki urodzone już w Polsce, dla których język polski stał się językiem głównym, nie mogą się ze swoimi rodzicami porozumieć, bo nie znają wietnamskiego - mówi Ton Van Anh.

- Polacy nie mają szans dowiedzieć się więcej na temat Wietnamu i emigracji, bo ten temat należy dziś do najbardziej załganych - gorzko stwierdza Robert Krzysztoń. Jego zdaniem droga Wietnamczyka do Polski jest drogą oszustwa, od początku do końca przygotowaną przez wietnamską służbę bezpieczeństwa. Bo przede wszystkim emigrant musi najpierw poprosić wietnamską milicję o wydanie paszportu, czyni to przez "pośrednika", który inkasuje na tę okoliczność do 500 dol., co przy zarobkach o wartości kilkudziesięciu dolarów jest suma kosmiczną.
Wietnamczyk myśli, że legalnie wyjeżdża z Wietnamu i że udaje się do Polski, o której wie dużo i darzy ją zaufaniem jako ojczyznę wolności. Z paszportem w ręku w grupie podobnych mu osób dociera do Moskwy, gdzie "pośrednik" odbiera mu paszport i informuje, że dalszy ciąg drogi odbędzie się już w mniej komfortowych warunkach. Do Polski emigrant dociera prawie zawsze przez zieloną granicę, by na miejscu dowiedzieć się, że mityczna ojczyzna wolności odmawia mu azylu politycznego, nie przewiduje w ogóle żadnych procedur legalizacji pobytu, że, jednym słowem, skazany jest na los nielegalnego imigranta. A to oznacza, że nie może normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Stąd też wśród handlarzy ciuchami są też wietnamscy inteligenci, profesorowie i laureaci międzynarodowych nagród. Pracują, aby przeżyć, ale też by spłacić haracz tym, którzy ich przerzucili.

Zdaniem działaczy na rzecz praw człowieka w relacjach Wietnamczyków z polskim społeczeństwem nie ma żadnych problemów. - Po 10 latach doświadczeń w Wietnamczykami mogę powiedzieć, że ze strony polskiego społeczeństwa nie ma oznak rasizmu i ksenofobii. Wietnamczycy mają jednak problem z państwem polskim - przyjeżdżają z komunistycznego kraju i nie mogą dostać w Polsce azylu - ubolewa Krzysztoń, dodając, że to stąd bierze się tak duża liczba Wietnamczyków, którzy żyją w Polsce nielegalnie.

Ale nie można powiedzieć, że są z Polski wydalani masowo. W ubiegłym roku na 6 tys. decyzji zobowiązujących cudzoziemców do opuszczenia kraju tylko 58 dotyczyło Wietnamczyków. Jeśli chodzi już o same wydalenia - na 1134 decyzji o wydaleniu z kraju z Wietnamu były 134 osoby. Generalnie Wietnamczycy nie ubiegają się o status uchodźcy. - W ubiegłym roku na 26 wniosków, które złożyli Wietnamczycy, sześć zostało rozpatrzonych pozytywnie i dostali oni międzynarodową ochronę - mówi Rafał Kostrzyński z Biura Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR). - Nie mieliśmy też sygnałów od Wietnamczyków, że mają utrudnione podejście do procedur, że źle im się w Polsce dzieje.

Jednak dla Polski tak duża liczba Wietnamczyków przebywających nielegalnie to spory problem. Rozwiązaniem mogła być dla nich abolicja, dlatego też wnioski o abolicję były przygotowane w języku wietnamskim (obok angielskiego i rosyjskiego). I rzeczywiście to Wietnamczycy byli najliczniejszą grupą spośród przebywających cudzoziemców w Polsce, którzy złożyli w tym roku wnioski o abolicję, aby zalegalizować swój pobyt. I tak na ponad 7 tys. wszystkich złożonych wniosków Wietnamczycy złożyli ich ponad 2 tys. (czyli 27 proc.)

Ale w stosunku do faktycznej liczby nielegalnych imigrantów wniosków było niewiele. Dlaczego tak niewielu Wietnamczyków zdecydowało się skorzystać z abolicji? Zdaniem urzędników zajmujących się cudzoziemcami powodem może być to, że Wietnamczycy jak ognia boją się urzędników, struktur, władz. Wolą masowo przekraczać zielone granice i chować się wśród swoich, w enklawach, bo tam czują się najbezpieczniej.

Abolicja została skopana, ustawa jest źle napisana, na przykład można legalizować dorosłych, ale już nie dzieci - krytykują Ton Van Anh i Robert Krzysztoń. Zastrzeżeń mają wiele. Po pierwsze, przyjęta ustawa była wymuszona przez te środowiska, ale przygotowana przez MSW jako akt prawny o bardzo ograniczonym zakresie. Z możliwości legalizacji wyłączono z góry znakomity procent zainteresowanych. Powstała ustawa jest źle napisanym prawem. Na mocy jej przepisów np. nie można legalizować pobytu w Polsce dzieci tu urodzonych, choć można wyposażyć w dokumenty ich rodziców. Administracja błędnie szacowała też liczbę nielegalnych imigrantów, nie dając wiary obliczeniom organizacji, które, pracując z imigrantami, mają nieporównanie lepszą wiedzę. Na dodatek zła ustawa była ich zdaniem interpretowana przez kierownictwo Urzędu ds. Cudzoziemców o 180 stopni inaczej przed rozpoczęciem przyjmowania wniosków i po nim. Stała się pułapką na tych cudzoziemców, którzy zaufali administracji, i przypłacili to oni znacznym pogorszeniem swojej sytuacji formalnej. Dostali odmowy, ale pozwolili się całkowicie zidentyfikować, co wystawia ich na niemal pewną deportację. - Mówiąc krótko: ten, kto zaufał urzędowi, przegrał - mocno podkreśla Robert Krzysztoń. Ale na tym nie koniec. Szef urzędu i towarzyszące mu osoby kierujące realizacją abolicji publicznie zapewniali, że nikt nie będzie żądał zgodnie ze wskazaniami zdrowego rozsądku ważnych paszportów od imigrantów.
Do identyfikacji miały wystarczyć inne, dowolne dokumenty. Stało się inaczej - ważny paszport okazał się niezbędnym warunkiem pozytywnego rozpatrzenia wniosku. Kolejna sprawa: stwierdzenie faktu przebywania w Polsce w wymaganym okresie miało być oparte na oświadczeniu cudzoziemca. Jeśli urząd nie dowiódł, że jest inaczej, miał dać wiarę oświadczeniu składającego wniosek o abolicję. W praktyce to zainteresowany musiał przedstawić "twarde dowody", co w istocie było dla wielu niewykonalne.

No i jeszcze to, że bez żadnej podstawy prawnej uznano za warunek otrzymania prawa pobytu znajomość języka polskiego, bo przecież władanie językiem ma dowodzić pobytu w Polsce. No ale przecież nielegalni imigranci w celu uniknięcia ryzyka zatrzymania i deportacji nie uczestniczą z zasady w społecznym życiu, stąd niekompetencja językowa jest wśród nich zjawiskiem powszechnym. Wśród tylu zastrzeżeń to, że urząd reklamował działanie telefonu informacyjnego na temat abolicji w języku wietnamskim, którego numer działał, ale obsługiwała go osoba nieznająca wietnamskiego, jest doprawdy drobiazgiem. Dlatego też, jak twierdzi Robert Krzysztoń, tylko 7 tys. wniosków abolicyjnych na ok. pół miliona wszystkich nielegalnych imigrantów, którzy przebywają w Polsce, oznacza, że cała ta kosztowna akcja okazała się kompletną porażką.

Jednak Wietnamczycy, co pokazuje życie, to naród pomysłowy i w celu obejścia przepisów radzą sobie, jak mogą. Zdarzają się więc fikcyjne małżeństwa. Głośno też mówi się o tym, że w Polsce Wietnamczycy nie zgłaszają zgonów swoich bliskich, bo na ich dokumenty przyjeżdżają nowi krewniacy, wykorzystując też to, że dla nas wszyscy oni są podobni i nie potrafimy ich rozpoznać.

- Liczba zgonów rzeczywiście jest niewielka i oczywiście zdajemy sobie sprawę, że nie wynika to z tego, że w Polsce im się dobrze żyje - mówi Ewa Piechota z Urzędu ds. Cudzoziemców.
Kolejnym sposobem na przedłużenie pobytu w Polsce jest "zgubienie" paszportu. - Tę metodę stosuje najliczniejsza grupa Wietnamczyków. By ich wydalić, musimy ich nazwiska potwierdzić w Wietnamie, a władze Wietnamu muszą przyznać, że to ich obywatele. W związku z tym, że potwierdzić tego nie można, bo nie ma dokumentu, to zostają w Polsce i legalizuje się im pobyt - mówi Ewa Piechota.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl