Miriam Shaded: "Chcę sprowadzić z Syrii 1500 uchodźców"

Danuta Nowicka
Miriam Shaded: – Byłam niepokorną córką, lekceważyłam oczekiwania rodziców.
Miriam Shaded: – Byłam niepokorną córką, lekceważyłam oczekiwania rodziców. archiwum
Telefon nie odpowiada przez kilka dni. I kiedy podejmuję ostatnią próbę kontaktu, wysyłając SMS-a, po krótkim czasie w słuchawce słyszę nieśmiały głos Miriam Shaded. Brzmi jak głos licealistki.

Czy nie przeceniła pani sił, zobowiązując się sprowadzić do Polski 1500 uchodźców z Syrii?
Nie, absolutnie. Tyle tylko, że wystąpiły kłopoty z czasem. W normalnych warunkach realizacja projektu zajęłaby dwa lata, w tym przypadku nie mogliśmy sobie jednak pozwolić na taką rozrzutność. Mieliśmy do czynienia z ewakuacją, którą rządzą odrębne mechanizmy i inne priorytety.

To znaczy?
Trzeba było przygotować odpowiednie ścieżki proceduralne, negocjować z polskim rządem warunki przyjęcia uchodźców. Rozpoczęcie działań przez moją fundację Estera było uzależnione od wyrażenia przez stronę polską woli politycznej; bez niej poczynienie jakichkolwiek kroków stałoby się niemożliwe. Już te starania zajęły nam 45 dni. Przeprowadziliśmy rozmowy z ministerialnymi urzędnikami i dokonaliśmy ustaleń w sprawie warunków i sposobów przeprowadzenia akcji i ustalenia odpowiedzialności obu stron. A także procedury, według której mieliśmy się poruszać, oraz przepisy, z których należało korzystać. Istnieją różne mechanizmy, różne możliwości, które polski rząd może w takim przypadku zastosować. Np. ewakuować, wysyłając po ludzi helikoptery, samoloty wojskowe, odpowiednie służby. Są także różne wizy – humanitarna, turystyczna...

Jaka w tym przypadku została zastosowana?
Po długich negocjacjach zdecydowaliśmy się na „zaproszenia turystyczne”. Fundacja wystawiła zaproszenia i na tej podstawie Syryjczycy otrzymali wizy. Pozostało zorganizowanie przelotu, funduszy, jak i ustalenie miejsca pobytu w kraju ościennym. Oczywiście mowa o tranzycie.

Był taki moment, kiedy powiedziała pani sobie: Boże, czego ja się podjęłam…
Tak. W styczniu tego roku, po wyjściu z ministerstwa, kiedy się dowiedziałam, że państwa polskiego nie stać na ściągnięcie półtora tysiąca osób. Spojrzałam w niebo, wzięłam głęboki oddech… To był ten moment. Ale udało się. Wpadłam na pomysł, żeby zwrócić się do polskich parafii, a te zadeklarowały, że „zaadoptują” syryjskie rodziny. Każda weźmie pod opiekę jedną albo dwie i będzie się nimi zajmować pod każdym względem. Takich deklaracji zebrałam ponad sto. Podmioty, które przyjęły Syryjczyków, nazywają się Opiekunami. Doszłam także do wniosku, że warto skontaktować się z fundacjami zagranicznymi, najlepiej brytyjskimi. Dla nich koszty utrzymania uchodźców w Polsce byłyby dużo mniejsze niż u nas. Barnabas Fund, pomagająca prześladowanym chrześcijanom, przekazała mi dotacje na sfinansowanie pobytu 30 rodzin przez rok.

Liczy pani, że po tym czasie Syryjczycy się usamodzielnią?
Dlaczego nie? Przecież w swoim kraju byli samodzielni.
Są to wyłącznie chrześcijanie?
Tak. Bo właśnie oni są najbardziej prześladowani przez islamskich fundamentalistów, najliczniej zabijani. Co do muzułmanów… Wystarczy, że przekroczą granice, by poczuć się bezpiecznie; chrześcijan taka sytuacja przed niczym nie uchroni. We własnym kraju także nie mają się gdzie ukryć ani zataić religijnej przynależności, zdradzają ich poglądy i imiona. A w Koranie jest wyraźnie napisane – sura 5, werset 33: innowiercę należy wypędzić, zabić, ukrzyżować albo obciąć jedną nogę i jedną rękę. Naprzemiennie.

Podobno muzułmanie mają żal, że zostali przez panią pominięci.
Proszę zwrócić uwagę, że wszyscy muzułmanie mieszkający w Polsce, a jest ich ich ponad 300 tysięcy, sprowadzają jedynie muzułmanów i że to oni otrzymują wszelkie wsparcia pomocowe.

Skąd pewność, że w licznej, 1500-osobowej grupie Syryjczyków nie znajda się muzułmanie?
Duchowni kościołów syryjskich i parafii typują rodziny z własnego kręgu. Warunkiem jest choćby posiadanie świadectwa chrztu.

Pierwsza grupa, która wylądowała w Warszawie, składała się ze 167 osób…
Teraz będziemy przyjmować po 10 do 20 rodzin tygodniowo. Jedni wolą pozostać w Warszawie, inni chcieliby zamieszkać przy rodzinie, więc zajmujemy się ich przemieszczaniem i lokowaniem.

Co panią poza ogólnie pojętymi względami humanitarnymi skłoniło do działalności pomocowej?
Apel duchownych kościołów syryjskich, chociaż był i wątek osobisty: moja syryjska kuzynka zadzwoniła z płaczem, że islamiści zbliżają się do ich kościoła.

A fakt, że jest pani pół-Syryjką po ojcu, Monerze Shaded, który jest chrześcijańskim duchownym?
Oczywiście. I dlatego to, co dzieje się w Syrii, porusza całą moją rodzinę. Śledzimy wydarzenia od czterech lat, od czasu wybuchu wojny domowej. To tak, jakbyśmy oglądali Polskę podczas wojny. Tragiczny widok.

Ojciec pojawił się w Polsce, żeby studiować, te studia to była nagroda za wyniki w nauce. Po latach odłożył jednak dyplom Politechniki Warszawskiej, by zostać pastorem nowego kościoła.
Od pradziadka moja rodzina jest w służbie duchowej, więc poniekąd w sposób naturalny zdecydował się na tę drogę. Zaczęło się od akcji misyjnej; odwiedzał kolegów studentów, żeby mówić im o zbawieniu przez śmierć Chrystusa za nasze winy. Po czym założył prezbiteriański Kościół Dobrego Pasterza.
Nigdy nie czuła się pani wyobcowana? Warszawiacy pewno przecierali oczy na widok dziewięcioosobowej rodziny z ojcem w koloratce.
Nie, ale był moment załamania. Kiedyś namówiłam koleżanki z liceum, by nałożyły czarne chusty i udawały, że mówią po arabsku. Nie wyobraża sobie pani, jak nas wyzywano! Swoją drogą, wybrałam nie najlepszy czas – odbywało się to wkrótce po ataku na World Trade Center. Potem przekonałam się, że Polacy potrafią być bardzo życzliwi innym nacjom i zaskakująco otwarci. Poczułam się wyjątkowo jako córka Syryjczyka i Polki.

Mama od początku nie miała wątpliwości, że z pani ojcem jej po drodze?
Jest ewangeliczką i poznała go w kościele, w Łodzi, gdzie tata uczył się polskiego, więc powstała jakaś więź duchowa. Mimo to przez cztery lata zastanawiała się, czy wyjść za niego za mąż. Tata nie miał żadnych wątpliwości i ostatecznie postawił na swoim.

Jakie są korzyści z wychowywania się w rodzinie mieszanej?
Dzięki niej dobrze poznałam dwie kultury – polską i arabską.

Nieraz ta nauka przebiegała nie bez problemów. Ojciec wymagał, by dziewczęta wracały do domu przed zmrokiem, do kina nie mogłyście wybrać się bez przyzwoitki. Zabronione były dekolty i obcisłe spodnie, co koleżanki pewno odbierały z politowaniem.
Byłam niepokorną córką i lekceważyłam oczekiwania rodziców. Unikałam rozmów na temat prywatnego życia, nie spowiadałam się z tego, co i gdzie robię, nie odbierałam komórek. Najgorsze, że im bardziej przybywało mi lat, tym obostrzenia się zwiększały, rygor stawał się ostrzejszy.

Bo?
Stawałam się coraz dojrzalszą kobietą i rodzice obawiali się rozmaitych zagrożeń. Bardzo niepokoili się z powodu relacji damsko-męskich. Nie mogłam przebywać z mężczyzną w jednym pokoju przy zamkniętych drzwiach, a w ogóle to nie wolno mi było spotykać się z chłopakami.

Dlatego uciekła pani z domu?
To był jeden z powodów. Nie chciałam pytać o pozwolenie na wszystko, co robię w życiu. Postanowiłam się usamodzielnić i zatrudniłam się w sklepie z ciuchami. Potem pracowałam jako asystentka kierownika szkoły językowej, sekretarka, a na koniec związałam się z korporacją. Dziś jestem właścicielką dwu firm internetowych.

Jak rodzice zareagowali na odejście córki?
Oględnie mówiąc, nie byli zadowoleni, ale z perspektywy czasu widzę, że moje usamodzielnienie się bardzo dobrze wpłynęło na nasze wzajemne relacje. Wiem, że bardzo mnie kochają. Widujemy się raz w tygodniu.

Sześcioro rodzeństwa nie miało takich kłopotów?
Sytuacja była szczególna: bracia cieszyli się większą swobodą, mogli dużo więcej, siostry szybko, bo już w czasie studiów, zostały w Stanach. Mieszkaliśmy tam dwa lata.

Pani, najmłodsza, zdecydowała się na studia teologiczne w Polsce.
Na Chrześcijańską Akademię Teologiczną. Wybór był prosty: byłam mocno wyedukowana, jeśli chodzi o Pismo św., i z jednej strony chciałam jeszcze bardziej pogłębić tę wiedzę, a z drugiej – zerwać z jedną wyznaniową linią, poszerzyć horyzonty. To w konsekwencji pomogło mi obrać własną drogę.
Nie chciała pani pójść w ślady ojca?
Nie, absolutnie. Mój priorytet to walka o prawa kobiet w krajach arabskich, obecnie traktowanych na równi ze zwierzętami.

Zastanawiam się skąd w tak młodym ciele – ma pani zaledwie 29 lat – taka dojrzałość i determinacja? Rówieśniczki najczęściej mają co innego w głowie niż trudną pomoc biednym i prześladowanym.
Po prostu wiem, że to jest słuszne. Nigdy nie podobała mi się sytuacja we współczesnym świecie. Utożsamiałam się z biednymi i prześladowanymi, nie potrafiłabym obojętnie przejść obok kogoś, kto cierpi. To może dziwne, że nigdy dotąd nie oglądałam horroru i wiem, że tego nie zrobię. Dla mnie takie filmy to tortura.

Podobno nietrudno pani o łzy, co niektórych doprowadza do pasji.
Na spotkaniach służbowych ich nie ma, raczej przedstawiam się jako silna i psychicznie ogarnięta. Jedynie głos mi się łamie, gdy mówię o zbrodniach wojennych, pokazuję poobcinane głowy dzieci i jestem zmuszona to komentować. W mediach pozwalam sobie już na więcej – one mają na celu poruszanie ludzkich serc. Przekazy zawsze należy różnicować w zależności od tego, do kogo są kierowane. Wraz z empatią wzbudzam w sobie silną potrzebę pomocy. Buntuję się i działam. Myślę, że inni mają podobnie.

Syria kiedyś przyjechała do Warszawy w postaci 17-osobowej rodziny ojca.
Dzięki temu dowiedzieliśmy się, jak sytuacja w kraju przedstawia się z bliska, dwa lata po wybuchu wojny domowej. W naszym domu toczyły się dyskusje, która strona konfliktu ma rację. Moi krewniacy uważali, wbrew temu, co do nas docierało, że rządy Baszara Asada są bardzo dla kraju korzystne, przekonywali, że dzięki niemu 10 procent chrześcijan nareszcie poczuło się bezpiecznie. Nie tylko oni tak twierdzili: Syria stała się liberalnym krajem w rejonie, kobiety zyskały równe uprawnienia, poparto monogamię. Oczywiście sunnitom to się nie podobało. Dzięki tym rozmowom zrozumiałam, że w kraju potrzebne są rządy silnej ręki, że bez nich nie da się opanować sytuacji i nie dopuścić do społecznego podziału. I że w gruncie rzeczy wojna, która pochłonęła już setki tysięcy ofiar, to walka nie demokracji, ale przejście z bardziej liberalnego systemu totalitarnego do radykalnego systemu faszystowskiego, kalifatu. Od kiedy wkroczył kalifat, szaleje terror: ludziom obcina się głowy i inne części ciała, by budzić powszechny strach.

Ojciec proponował krewnym pozostanie w Polsce. Nie skorzystali.
Doszli do wniosku, że więcej dobrego mogą zdziałać w Syrii. Pomagają wewnętrznym uchodźcom, przemieszczającym się z jednego miasta do drugiego. Z tym, że termin „uchodźcy” w tym przypadku traktuję umownie. Jest zawłaszczony przez UNHCR, który nie stacjonuje w Syrii.

Nie ma obawy, że sprowadzeni do Polski Syryjczycy za jakiś czas stwierdzą, że potrafią normalnie żyć tylko we własnej ojczyźnie? Że nie są w stanie do końca odnaleźć się w innym krajobrazie, klimacie, w innej kulturze?
Oczywiście, że się obawiam. Rozmawiamy o ludziach, którzy kochają swoją ojczyznę, cierpią, że zostali zmuszeni do ucieczki, ale ratując życie, muszą podejmować trudne decyzje. Są wśród nich osoby, które zostawiają niemały dobytek, zostały okradzione, torturowane, osierocone.
Rodzina, która ma ostatecznie osiąść pod Głogówkiem, mieszkała w Damaszku, ojciec był fryzjerem, trzej chłopcy w wieku szkolnym zostawili serdecznych przyjaciół. Mają szansę się zasymilować?
Jak najbardziej. Z ojcem rozmawiałam w Warszawie niedługo po wylądowaniu. Nie chciał przyjąć żadnej finansowej pomocy, zależało mu, żeby jak najszybciej podjąć pracę i uzyskać samowystarczalność. Był wdzięczny, że umożliwiono mu przyjazd, tym bardziej że inne kraje Unii Europejskiej nie kwapią się do przyjmowania prześladowanych chrześcijan.

Aż trudno uwierzyć, że nigdy nie odwiedziła pani Syrii…
Moja rodzina to w większości obywatele amerykańscy. Ja też miałam zieloną kartę i wszystkie wakacje musiałam spędzać w Stanach. Nie tylko ja – pochodzę z rodziny wielodzietnej, podróże za ocean bardzo rodziców obciążały i nie stać ich było na finansowanie dodatkowych wyjazdów do Syrii. Kiedy dorosłam, mnie także nie było na to stać, a kiedy już mogłam opłacić podróż, wybuchła wojna.

Tęskni pani za swoją drugą ojczyzną?
Żałuję, że jej nie zobaczyłam, tym bardziej że wkrótce kraj przestanie istnieć. Zostało go zaledwie 30 procent.

Jakie są pani marzenia poza sprowadzeniem uchodźców?
Marzy mi się, by uratować przynajmniej to, co z dawnej Syrii pozostało.

Rodzina syryjskiego fryzjera z Damaszku, która trafiła do Głogówka, nie chciała absolutnie żadnych pieniędzy. Głowie tej rodziny zależy, by jak najszybciej się usamodzielnić, podjąć pracę, nie być dla nikogo ciężarem.

Od kiedy wkroczył kalifat, w Syrii szaleje terror.
Ludziom obcina się głowy i inne części ciała, by budzić powszechny strach.
Utożsamiam się z biednymi i poszkodowanymi, nie potrafiłabym przejść obojętnie obok kogoś, kto cierpi. Syria Baszara Asada, gdzie w miarę normalnie da się żyć, to dziś około 30 procent dawnego kraju.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska