Grażyna Szapołowska: Nie ma nic piękniejszego, niż się zestarzeć i mieć dystans do wszystkiego

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Grażyna Szapołowska podczas promocji swojej książki "Zapomniałam o tobie" w EMPIK-u
Grażyna Szapołowska podczas promocji swojej książki "Zapomniałam o tobie" w EMPIK-u Przemek Świderski
O swoich najważniejszych filmach i o pisaniu książek opowiada aktorka Grażyna Szapołowska.

Ostatnio częściej Panią czytamy, niż oglądamy na ekranie.
To dobrze, bo film szybciej umiera niż książka.

Papier wszystko przetrwa?

Tu nie chodzi o papier, tylko o myśl, którą się sprzedaje, o rodzaj wrażliwości. W filmach widoczna jest moja wrażliwość fizyczna, a w książkach wrażliwość umysłowa. Każdy pisarz jest sobą w tym, co napisze. Kiedy czytam Milana Kunderę, to widzę jego życie i jego problemy, to, o co się w swoim życiu otarł. Widzę jego ciekawość świata.

"Zapomniałam o tobie" to Pani trzecia książka. Tym razem otrzymujemy zestaw listów miłosnych.
Więcej jest listów Janusza do mnie niż moich do niego. Bo ja nie miałam wtedy ani czasu, ani ochoty do nawiązywania większej z nim przyjaźni. Ale z tych listów można się dowiedzieć, jak wyglądał świat w czasach PRL, jak się uczyłam filmu i dokąd wyjeżdżałam. To rodzaj takiej żywej, niewymyślonej biografii składającej się z okruchów życia.

Nie zdradza Pani, kim był Janusz. Wiemy tylko, że już nie żyje. Czy miała Pani jakieś wątpliwości co do publikacji jego listów?

Pomyślałam, że te listy są pewną wartością, nie tylko dla mnie. Pokazują człowieka inteligentnego, wrażliwego, zakochanego do nieprzytomności, który powtarzał: - Nawet gdybyś mi nie pozwoliła pisać, to i tak bym do ciebie pisał, bo tak chcę. Nie można było mu zabronić pisania, kochania. I to było w nim piękne. Tylko że ja wtedy byłam zapracowana i nie dostrzegałam tego. A może z innego powodu go nie dostrzegałam? Po latach wracam więc do niego z przekornym tytułem "Zapomniałam o tobie". Ale sama książka świadczy o tym, że nie zapomniałam.

Przed spotkaniem z Panią zrobiłam wśród kolegów sondę z pytaniem o trzy filmy, jakie najbardziej zapamiętali z Pani udziałem. I werdykt był taki: "Bez końca", "Inne spojrzenie" i "Krótki film o miłości". Pani też by tę listę tak ułożyła?

"Bez końca", "Inne spojrzenie" i "Krótki film o miłości" to fantastyczna filmowa trójka. Film "Bez końca" po latach jest coraz bardziej aktualny i ciekawy. W tamtych czasach nie poruszył nikogo. Był głównie mocno krytykowany, podobnie jak "Krótki film o miłości", którego krytyka "zjadła" już na samym początku. Dopiero kiedy go świat docenił i nagrodził, u nas zaczęło się mówić, jakie to genialne kino. Niedawno oglądałam ten film w warszawskim kinie Kultura razem ze studentami reżyserii. I kiedy na koniec opadła kurtyna, zobaczyłam, jak niektórzy płaczą. To znaczy, że ten film jednak porusza.

I to znaczy, że film również może długo żyć, jak książka.
To prawda, ale wiele filmów nie wytrzymuje próby czasu. Zwłaszcza filmy politycznie nie są w stanie przetrwać. Wspomniała pani o "Innym spojrzeniu" Karola Makka. Odwiedziłam go niedawno w Budapeszcie. Spotkaliśmy się po 30 latach...

Węgrzy Panią kochają...
Uhonorowano mnie kiedyś tytułem najlepszej węgierskiej aktorki roku. A film Makka otworzył mi drzwi na świat. To on jako reżyser uzmysłowił mi umiejętność grania poprzez bycie na ekranie. On pierwszy powiedział mi o mojej wartości, o zmysłowości, którą się sprzedaje. Wcześniej żaden polski reżyser nie uczył mnie tego. Wszyscy kazali się tylko rozbierać, bo będzie ciekawie.

Chociaż Makk też kazał się Pani rozebrać.

Bo to był pierwszy, węgierski film dotyczący miłości lesbijskiej i jeden z pierwszych o tej tematyce na świecie. Pamiętam festiwal w Cannes z "Innym spojrzeniem". Patrzyli tam na mnie i na Jadwigę Jankowską-Cieślak jak na dziewczyny zza żelaznej kurtyny. Najpierw przyglądano się, jak jesteśmy ubrane, jak mówimy, jak się zachowujemy. Patrzono prawie tak, jak na zwierzątka. A potem, kiedy zobaczyli film, padli na kolana. Była owacja na stojąco. Podczas konferencji prasowej dziennikarze pytali, czy nie bałyśmy się grać w takim filmie, czy mamy agentów, co z naszym dalszym życiem? A my nie miałyśmy pojęcia, o co im chodzi. Byłyśmy szczęśliwe, że mogłyśmy przywieźć diety we frankach i zobaczyć kawałek świata.

Makk był tym jednym z najważniejszych reżyserów w Pani życiu.

Są reżyserzy, którzy wykorzystują aktorów, mają ich gdzieś, traktują jak narzędzie. A Karol Makk był niezwykle ludzki. Stan wojenny zastał mnie i Jadzię na Węgrzech. Przed nami Boże Narodzenie. Jadzia zostawiła w Polsce dzieci, ja córkę i mamę w Pustelniku, bez telefonu. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje. Chciałyśmy wrócić. A tu niedokończony film. Normalnie reżyser mógłby stwierdzić: najpierw kończymy, a potem jedziecie do dzieci. Ale on powiedział: - Jedźcie, rozumiem tęsknotę i to, że podczas świąt chcecie być razem. Zaczekam tak długo, aż stan wojenny się skończy. Stan wojenny tak szybko się nie skończył, ale wypuszczono nas po świętach z Polski. I mogliśmy skończyć zdjęcia. Jadzia za tę rolę dostała Złotą Palmę, film otrzymał nagrodę dziennikarzy i pewnie też wróciłby ze Złotą Palmą, gdyby nie to, że rok wcześniej zwyciężył w Cannes inny film węgierskiego reżysera "Mefisto".

Kieślowski też był reżyserem uważnym.

To prawda. Widział człowieka i ten cień, który jest za człowiekiem. Chociaż on także kazał mi się rozbierać. Potem prosiłam go, żeby większość zdjęć rozbieranych z "Krótkiego filmu o miłości" wyrzucił. Bo były, po prostu, wulgarne. Na szczęście usłyszał mój głos.

Nikt tak ładnie o aktorce nie powiedział, jak Kieślowski o Pani.

Oj tam, mówił mi różne rzeczy...

Ale powiedział, że ma Pani talent do bycia na ekranie, że grają Pani dłonie, włosy i stopy.
Mówił tak: - Czy zdajesz sobie sprawę, że twoje ręce grają? Ale proszę nie zapominać, że ja przez rok byłam w pantomimie, zafascynowana Tomaszewskim.
Do dziś zresztą pantomima mnie fascynuje, podobnie jak balet.

Jest taki filmowy epizod, który pozwolił mi spojrzeć na Panią inaczej. Tu aktorka od wielkich ról, kobieta wamp, nierzadko baronowa, a w filmie "Ryś" Stanisława Tyma epizodyczna sprzątaczka. Fantastyczne mrugnięcie okiem do widzów.
Jak Stasio prosi, to proszę bardzo. W "Rysiu" zabawiłam się w sprzątaczkę wspólnie z Beatą Tyszkiewicz. Nie uciekam od epizodów. Gdyby mi ktoś wcześniej taki epizod zaproponował, to czemu nie. Niedawno zagrałam w filmie córki "Piąte: Nie odchodź!" mężczyznę chorego psychicznie. Bo to była rola napisana dla mężczyzny. Powiedziałam: - Ja to zagram. I zagrałam. Film Kasi miał jednak słabą dystrybucję. Szkoda. To nie jest historia o zabijaniu, nie trzyma w napięciu jak thriller. Ale to film, który dotyka wrażliwości, czyli... nie interesuje nikogo. Pytano, dlaczego tytuł "Piąte: Nie odchodź!", bo przecież piąte według dekalogu to "nie zabijaj". Ale czasem, jak ktoś odchodzi, to tak, jakby zabił. Powiem pani, że wszyscy faceci ryczą na tym filmie.

Napisała Pani scenariusz do filmu o życiu Poli Negri, o jedynej polskiej aktorce, która w Hollywood zrobiła prawdziwą karierę.
Napisałam go bardzo dawno. Ale zniechęciłam się ciągłymi prośbami o pieniądze na produkcję tego filmu. Ja się nie nadaję do tego. Czuję się rozczarowana i rozdrażniona, kiedy ktoś mi coś najpierw obiecuje, a potem się wycofuje. U nas bogaci ludzie nie są specjalnie szczodrzy. Nie lubią się dzielić nie tylko z kulturą, ale też z biedniejszymi. Ja tego nie rozumiem.

Pani, w przeciwieństwie do innych aktorek, raczej stroni od polityki.

Kiedyś w stanie wojennym powiedziałam, że dopóki w sklepach nie będzie papieru toaletowego, nie będę głosować na żadnego polityka. Potem mówiłam, że dopóki nie będzie czystej wody w kranach i samochodów, które nie smrodzą, też nie zagłosuję na żadnego polityka. A dzisiaj mówię, że dopóki nie będzie zamożnych i uczciwych polityków, to nie uwierzę, że działalność polityczna może być szlachetna. I widzę, że u nas nadal nie ma polityków, którzy by wyrośli na szlachetnych zamiarach. Wystarczyły rozmowy z afery podsłuchowej, które pokazały nie tylko różne kombinacje, ale przede wszystkim ten strasznie kpiarski stosunek do tych, którzy ich utrzymują, czyli do obywateli.

Polityka Panią rozczarowuje, a aktorstwo?
Kilka filmów zrobiłam niepotrzebnie. Ale samo aktorstwo nigdy mnie nie rozczarowało. To jeden z najpiękniejszych zawodów, jeśli się w nim człowiek może tak naprawdę pobabrać.

Na czym uroda tego zawodu polega?
Dla mnie aktorstwo to coś, z czego utkane są sny. Każdy z nas ma pewien rodzaj marzeń. I jeśli je może urzeczywistnić w pracy, to ten świat jest wtedy dla niego światem jak z bajki.

19 września obchodzi Pani urodziny. Upływ czasu to pewnie nic przyjemnego.
To, że się starzejemy? Nie ma nic piękniejszego, niż się zestarzeć i mieć dystans do wszystkiego, być mądrym. Współczuję wszystkim młodym tego, ile przed nimi jeszcze boksowania się. Ja już nic nie muszę. Przestałam się wszystkiego bać. Mogę mówić, co chcę.

I robić co chcę, czyli nagrywać piosenki.
Do piosenki "Jesteśmy" słowa napisał Janek Nowicki. A ja nagrałam już następne cztery, i jesienią będę nagrywać kolejne, aż powstanie płyta.

A ja i tak chętnie zobaczyłabym Panią na ekranie, niekoniecznie w roli matki, jak to się ostatnio zdarza.

W role matek wcielałam się dosyć wcześnie. Mając 34 lata, zagrałam matkę nastolatki w filmie "Tabu" Andrzeja Barańskiego. Moją filmową córką była Bernadetta Machała. Ale jeszcze wcześniej zostałam matką w serialu Jerzego Sztwiertni "Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy". Pamiętam, jak malowali mi pastą do zębów włosy, rzęsy i brwi. Ale i tak nie udało się mnie idealnie postarzyć. Nie ma jednak niczego złego w graniu matek.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Grażyna Szapołowska: Nie ma nic piękniejszego, niż się zestarzeć i mieć dystans do wszystkiego - Dziennik Bałtycki

Wróć na i.pl Portal i.pl