"Pakt Piłsudski-Lenin" | Co wydarzyło się w 1919 roku w Mikaszewiczach? [FRAGMENT KSIĄŻKI]

Piotr Zychowicz
Piotr Zychowicz, Pakt Piłsudski - Lenin. Czyli jak Polacy uratowali bolszewizm i zmarnowali szansę na budowę imperium, Dom Wydawniczy Rebis, Warszawa 2015
Piotr Zychowicz, Pakt Piłsudski - Lenin. Czyli jak Polacy uratowali bolszewizm i zmarnowali szansę na budowę imperium, Dom Wydawniczy Rebis, Warszawa 2015
O tym, jak wyglądały polsko-bolszewickie rokowania w Mikaszewiczach (teren dzisiejszej Białorusi) w 1919 r., pisze Piotr Zychowicz, historyk i publicysta, w swojej najnowszej książce "Pakt Piłsudski - Lenin".

Druga runda rozmów polsko-sowieckich odbyła się w Mikaszewiczach. To niewielka miejscowość, która obecnie znajduje się na zachodzie Białorusi, w rejonie łuninieckim, a wówczas leżała tuż na zapleczu polskiego frontu wschodniego. Obie delegacje zjechały tam 10 października 1919 roku. Marchlewski tym razem przywiózł ze sobą żonę i córkę Zofię oraz kilku innych komunistów. Między innymi Aleksandra Soniera, syna Stanisława Patka, przyszłego ministra spraw zagranicznych. Początkowo w skład sowieckiej delegacji miało wchodzić również dwóch bezpartyjnych specjalistów - profesorów prawa międzynarodowego.

W ostatniej chwili przed wyjazdem z Moskwy zostali jednak aresztowani i rozstrzelani przez czerezwyczajkę. Polską stronę reprezentował z kolei Michał Kossakowski oraz dwóch zaufanych oficerów Piłsudskiego - kapitan Ignacy Boerner i porucznik Mieczysław Birnbaum. Dotychczasowego negocjatora Więckowskiego zabrakło, gdyż nie dożył tej tury rokowań. Polacy i Sowieci rozmawiali w pociągu specjalnym ustawionym na bocznicy mikaszewickiej stacji. Co ciekawe, ten ostatni dwie dekady później został zgładzony przez bolszewików w Katyniu.

(...) "Kwestie terytorialne w sporze nie istnieją - przekonywał Marchlewski. - Polska otrzyma, co będzie chciała". Polscy delegaci odnieśli wrażenie, że "bolszewicy pragną z Polską pokoju za wszelką cenę". Główne motywy zwrócenia się do Polski z propozycją pokoju - pisał w raporcie dla Piłsudskiego Kossakowski - wypływają z nieprzepartej chęci zyskania wolnej ręki dla rozprawienia się z Denikinem i Kołczakiem. Toteż rząd sowiecki gotów jest uczynić Polsce propozycję w formie, jaka przez rząd polski uznana będzie za najbardziej odpowiednią. Gotów jest ogłosić zupełne désintéressement co do Litwy i Białorusi. W zamian Rosja sowiecka pragnie takiegoż désintéressement Polaków co do jej walki z Kołczakiem i Denikinem.

Polacy zawierać pokoju z bolszewikami nie chcieli - Józef Piłsudski miał w tej sprawie inne plany - ale gotowi byli zaofiarować im "ciche zawieszenie broni", które umożliwi zgniecenie Denikina. Decydujące rozmowy toczyły się między Marchlewskim a Boernerem i Birnbaumem. Ten ostatni jako były członek Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy był niegdysiejszym partyjnym kolegą Marchlewskiego. Panowie swego czasu byli nawet razem na zjeździe tej partii w Lipsku. Nic dziwnego więc, że dobrze im się rozmawiało. Birnbaum Spisek w Mikaszewiczach zapewnił Marchlewskiego, że nie ma mowy o żadnym porozumieniu Polski z Denikinem. To samo Marchlewski usłyszał od Boernera, który dodał, że dla Polski Denikin stanowi "śmiertelne niebezpieczeństwo". "Zależy nam na tym, żebyście pobili Denikina - przekonywał polski kapitan. - Bierzcie wasze pułki, wyślijcie je przeciwko Denikinowi czy przeciwko Judeniczowi. My was nie tkniemy".

Zachwycony tym Marchlewski w depeszy do Cziczerina wysłanej 27 października 1919 roku pisał: "Jestem głęboko przekonany, że dojdziemy do porozumienia w sprawie sekretnego wstrzymania działań wojennych". Dwa dni później dodawał: "Nieoficjalny przedstawiciel Piłsudskiego Boerner oświadcza: «Polacy atakować nie będą. Chcą klęski Denikina». Zapewniają, że można zdjąć oddziały z frontu. Myślę - można wierzyć". Intuicja Marchlewskiego nie zawiodła. Polska oferta była szczera. Od siebie - pisał w pamiętniku Boerner - miałem zakomunikować Marchlewskiemu na rozkaz Naczelnika Państwa co następuje: Polska nie jest żandarmem Europy i nie chce nim być. Polska chce i będzie pilnować jedynie i wyłącznie własnych interesów. Wspomaganie Denikina w jego walce z bolszewikami nie może być polską racją stanu. Uderzenie w kierunku na Mozyrz bezsprzecznie dopomogłoby Denikinowi w jego walce z bolszewikami, a nawet mogłoby być decydującym momentem.
Polska na froncie poleskim miała i ma wystarczające siły, by to uderzenie wykonać. Czy wykonała? Czy ten moment nie powinien był otworzyć oczu bolszewikom? Bolszewicy byli wniebowzięci. "Piłsudski oświadcza - pisał Marchlewski do Trockiego - że jego polityka wobec Rosji polega na tym, iż dąży do tego, żeby reakcja w Rosji nie zwyciężyła. Dla osiągnięcia tego celu zrobi on wszystko, co w jego mocy". Podstawą polityki Naczelnika Państwa względem Rosji - zapisał Boerner ówczesne słowa Piłsudskiego skierowane do bolszewików - jest fakt, że nie chce dopuścić do tego, żeby reakcja rosyjska zatriumfowała w Rosji.

Przeto wszystko, co będzie mógł, to będzie czynić, choćby wbrew zrozumieniu, przez rząd sowiecki. Z tego oświadczenia rząd sowiecki powinien był już dawno wysnuć odpowiednie konsekwencje. Bez wątpienia rację miał historyk profesor Jerzy Borzęcki, gdy pisał, że w 1919 roku "Piłsudski wolał, żeby w Moskwie panował Lenin niż Denikin". Tak też się stało. Lenin dzięki sekretnej pomocy Piłsudskiego zwyciężył.

Gdy tylko bolszewicy - dzięki polskiej bezczynności - rozbili białych, ich stanowisko negocjacyjne zaczęło się usztywniać. Nie było to zaskoczeniem dla Piłsudskiego, który również rozmowy mikaszewickie traktował czysto instrumentalnie. Po klęsce Denikina nie było już sensu ich dalej prowadzić. Tajny pakt Piłsudski - Lenin swoją rolę odegrał. Strona polska zerwała negocjacje 13 grudnia 1919 roku. W jesieni 1919 r. - pisał Karol Radek w opublikowanym w "Prawdzie" nekrologu Juliana Marchlewskiego - gdy armia Denikina zbliżała się do Moskwy, od zachodu szli zaś Polacy, gdy Moskwę miano z tego powodu już ewakuować, uratował bolszewików Julian Marchlewski, który się udał do głównej kwatery polskiej i tam przekonał starego swego przyjaciela Piłsudskiego o konieczności wstrzymania wojsk polskich i umożliwienia bolszewikom walnej rozprawy z armią Denikina.

Opowieść nie byłaby pełna bez wspomnienia o komicznej stronie rozmów. Momentami w Mikaszewiczach było bowiem naprawdę wesoło. Główną "gwiazdą" negocjacji okazał się nieoczekiwanie podporucznik Stanisław Baczyński, działacz POW, dwójkarz i przyszły ojciec wybitnego poety Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Otóż został on mianowany komendantem "pociągu sanitarnego nr 15" (taki kryptonim nosił skład, w którym odbywały się rozmowy) i od samego początku wyprawiał niebywałe brewerie. Jego ludzie wykazywali się zdumiewającą niekompetencją. Choć ich zadaniem było nie dopuszczać nikogo w pobliże pociągu, cały czas wokół składu kręcili się miejscowi chłopi. Raz nawet pod okna wagonu, w którym obradowały delegacje, przyszła Żydówka, żeby "coś utargować". Choć Baczyński chełpił się, że będzie pilnować "każdego kroku" bolszewickich delegatów, ci urządzali sobie samotne wielokilometrowe spacery po okolicy.

Poza tym podporucznik Baczyński nieudolnie pozakładał aparaty podsłuchowe w przedziałach Marchlewskiego i jego towarzyszy. Skaptował również do pracy agenturalnej służbę pociągu. Z tym że miała ona donosić też na... emisariuszy Piłsudskiego. Baczyński otwierał i czytał wszystkie listy wychodzące z Mikaszewicz, nawet skierowane bezpośrednio do Naczelnika Państwa. Ludzie podporucznika podsłuchiwali delegatów w toalecie, a on osobiście dokonywał rewizji w okolicznych chłopskich chatach. Gdy w jednej z nich znalazł jakieś stare zdjęcie przedstawiające "pochód z czerwonym sztandarem", natychmiast kazał aresztować nieszczęsnych gospodarzy. Innym razem aresztował w pociągu dwóch rzekomych zamachowców. Okazało się jednak, że całą sprawę zaaranżował, aby napisać "efektowny raport do Warszawy". Jakby tego było mało, nocami Baczyński łaził po dachach wagonów w ciężkich oficerskich butach, nie dając spać zarówno bolszewikom, jak i Polakom.
Porucznik Baczyński aresztuje służbę, zakłada mikrofony - notował Kossakowski. - W dodatku prowadzi się niemożliwie, chodzi po sali w czasie naszego obiadu z papierosem w ustach i czapce, ignoruje mnie, żąda różnych naszych dokumentów i listów. Z rewolwerem w ręku szukał dziś po wagonach miejsc tajnych konferencji z bolszewikami. Powiedziałem, że konferencje są wszystkie tajne, a ich miejsce wyznaczam ja. Zatarg z Baczyńskim zakrawa na humoreskę.

(...) O tym, że z oficerem tym jest coś nie w porządku, powinien jednak przekonać już pierwszy raport, który Baczyński wysłał z Mikaszewicz do Warszawy. Był on bardzo krótki: "Delegacja rosyjska tylko co przybyła i żarłocznie spożywa kolację". W ogóle zachowanie żandarmów było dość osobliwe. Jeden z nich dał się zwerbować bolszewikom na agenta. Inni z kolei nie ukrywali swojej żywiołowej nienawiści do czerwonych. W dniu, w którym delegacja sowiecka przybyła do Mikaszewicz, w jednym z wagonów rozegrała się taka scena: Gdy jeden z naszych żołnierzy nabijał karabin, rzekła mu jedna z pań: - Ostrożnie, chłopcze, żebyś nas czasem nie postrzelił.

- Ej, nie, proszę pani - odpowiedział ze śmiechem i dodał: - Ot, takiego delegata bolszewickiego tobym palnął.

O tym, że groźba ta była całkiem realna, może świadczyć incydent ze stycznia 1919 roku. Otóż do Polski przybyła wówczas misja sowieckiego Czerwonego Krzyża złożona z komunisty Bronisława Wesołowskiego i kilku Żydów. Ludzi tych aresztowano i wyrzucono z Polski. Po drodze do granicy, w lasach szepietowskich, zostali jednak zamordowani przez eskortujących ich polskich żandarmów. Motywem zabójstwa była osobista zemsta. Dowódca żandarmów miał rodzinę po tamtej stronie frontu, która ucierpiała na skutek sowieckich represji. W ten sposób postanowił odpłacić bolszewikom pięknym za nadobne. Pech chciał, że jeden z czerwonych delegatów - Leon Alter - został tylko lekko ranny, padł na ziemię i udawał trupa. A następnie uciekł i opowiedział o całym zajściu prasie. Doszło do skandalu, a żandarmom wytoczono proces. Zostali skazani na karę pozbawienia wolności od pół roku do dwóch lat.

Pamiętając o tym incydencie, sowieccy emisariusze w Mikaszewiczach musieli czuć się dość niepewnie. Żandarmi nie byli zresztą jedynym utrapieniem delegatów. Otóż raz po raz kierownictwo kolei odbierało "pociągowi sanitarnemu nr 15" lokomotywę. Skutkowało to tym, że temperatura w wagonach spadała do kilkudziesięciu stopni poniżej zera.

Wszystkie te perypetie nie przeszkodziły w tym, że obie delegacje mocno się sfraternizowały. Śpiewano razem piosenki, jedzono, pito i żartowano. Bolszewicy podarowali nawet Polakom dziesięć funtów kawioru. A do stanowiącego ochronę obu delegacji pociągu pancernego Kaniów wstawiono fortepian, na którym przygrywała jedna z peowiaczek. Nasi dwójkarze zabawiali się podrzucaniem sowieckim delegatom sfabrykowanych materiałów świadczących, że Trocki jest niemieckim szpiegiem. A hrabia Kossakowski w wolnych chwilach jeździł do jednego z mieszkających w pobliżu polskich ziemian. Polowali razem na wilki, które w tych niespokojnych czasach rozmnożyły się w tej części Wielkiego Księstwa Litewskiego w sposób wcześniej niespotykany.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl