Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niczego nie żałuję...

Małgorzata Iskra
Cieszę się z przeżytego życia. Nie chciałbym, żeby inaczej wyglądało - zapewnia o. Łucjan
Cieszę się z przeżytego życia. Nie chciałbym, żeby inaczej wyglądało - zapewnia o. Łucjan Wojciech Matusik
Komunistyczne władze PRL okrzyknęły go największym kidnaperem świata. Tymczasem on "tylko" wyrwał z objęć śmierci 146 polskich sierot i znalazł im domy w Kanadzie. O tułaczej odysei ojca Łucjana i jego dzieci przypomina Małgorzata Iskra.

Spoglądam na swe długie życie jakby z lotu ptaka, czy może z gondoli balonu. Z tej perspektywy widać najlepiej, co mnie w życiu spotkało: jakich doznałem porażek, a co się udało.

I że mi się życie ładnie ułożyło, choć na syberyjskim wygnaniu doświadczałem głodu, a później całe lata trosk związanych z wychowywaniem 146 polskich sierot. Wszystko, co mnie przez bez mała 90 lat życia spotkało, zawdzięczam Opatrzności Bożej i za to - jako zakonnik - dziękuję modlitwą.

Prowadziłem życie pielgrzyma przemierzającego świat. Czułem się jak Odyseusz, bo nigdy nie było wiadomo, dokąd mnie los zaprowadzi i czy dotrę do swojej Itaki. Szczęśliwie osiągnąłem cel i mogę cieszyć się pomyślnością dorosłych już "Afrykańczyków", czyli wojennych sierot. Tych, którzy żyją, bo odeszła już ponad czterdziestka.

Nieraz moje dzieci pytają mnie: jak to się dzieje, że nas ubywa, a ksiądz jest ciągle z nami,
w formie? Wtedy żartobliwie powtarzam za Janem Pawłem II, którego miałem honor wielokrotnie spotykać, że starzeję się od nóg, a nie od głowy.

Dlatego właśnie, będąc w podeszłym wieku, mogłem opisać dzieje sybiraka i tułacza - moje dzieje. Ale nie dla własnej chwały, tylko by ocalić od zapomnienia pamięć o polskich wojennych sierotach, które po wojnie znalazły przystań w Kanadzie, a dziś - chociaż mieszkają w różnych zakątkach świata - pozostają nadal jedną rodziną. Często spotykamy się. I nawet teraz, gdy przyjechałem
do Krakowa, przybyli z całej Europy, by ze mną spędzić trochę czasu.

Filigranowej postury zakonnik ze wzruszenia milknie na chwilę. Jego starczo przygarbiona sylwetka
i żywe, prawie młodzieńcze spojrzenie kryją postać skromnego człowieka, wyraźnie speszonego swoim monologiem. Nie jest typem gawędziarza.

Każde zdanie poprzedza chwilą zastanowienia. Ale nie dlatego, że pamięć zawodzi. Raczej
z roztropności, bo pamięć i tych odległych w czasie, i ostatnich wydarzeń, ma świetną. A i sił można mu pozazdrościć. Gdy franciszkanie, goszczący w Krakowie ojca Łucjana postanowili chronić leciwego mnicha przed zbyt dużą ilością odwiedzin, zaoponował…

Niepokalanów

Urodziłem się 7 września 1919 roku we wsi Nowe Kramsko w Wielkopolsce. Mój ojciec Stanisław był piekarzem. Zwerbowany do wojska niemieckiego, pod Verdun przeszedł na stronę francuską
i wstąpił do polskiej armii dowodzonej przez generała Józefa Hallera.

Później doświadczał z tego powodu szykan od Niemców, co zmusiło rodzinę do przeprowadzki
do polskiej części Wielkopolski. Mamusia Wiktoria była uosobieniem dobroci i cierpliwości. Rodzice bardzo kochali całą naszą czwórkę. Nie zapomnę wspólnych rodzinnych majówek.

Gdy miałem siedem lat, wstąpiłem do harcerstwa, które nauczyło mnie kochać Boga i ojczyznę, nauczyło rywalizacji, ale i współpracy. W tym czasie rodzina abonowała wydawany
w Niepokalanowie miesięcznik "Rycerz Niepokalanej".

Lubiłem w nim czytać artykuły ojca Maksymiliana Kolbe, a idea franciszkańska stawała mi się coraz bliższa. Ponieważ w Niepokalanowie zakonnikiem był najmłodszy brat mamusi, wujek Jasiu, poprosiłem, by przemówiła za mną do wujka, bowiem chciałbym wstąpić do Małego Seminarium Misyjnego. Mamusia była zaskoczona, ale szczęśliwa.

Był rok 1935, miałem 15 lat. Opuszczałem dom z zakonną wyprawą mieszczącą się w wiklinowym koszu. Niepokalanów był miasteczkiem zakonnym, gdzie mieszkało ponad 700 braci, kilkunastu ojców i 150 seminarzystów.

Małe Seminarium Misyjne było oczkiem w głowie ojca Maksymiliana, który przychodził do nas
na rozmowy, brał udział w majówkach, grywał w szachy. Aby nas zahartować do życia na misjach, ojciec Maksymilian wpadł na pomysł zorganizowania w seminarium harcerstwa.

Po miesięcznym kursie zostałem drużynowym. Nawet nie przeczuwałem, jak bardzo przydadzą mi się w życiu harcerskie umiejętności, gdy przyjdzie opiekować się dziećmi w Afryce i Kanadzie.

Pobyt w Niepokalanowie, a zwłaszcza fascynacja ojcem Maksymilianem Kolbe, zaważyły na życiu ojca Łucjana. Oprócz harcerskich, nabył tu także dziennikarskich umiejętności.

Później w Montrealu przez kilka lat redagował miesięcznik dla polskich emigrantów, któremu nadał tytuł "Ecclesia - Kościół". A raz w tygodniu, przez trzy lata, wygłaszał przez radio religijne pogadanki, które rozgłośnia CBC nadawała do Polski.
W końcu, w 1966 roku, na 34 lata trafił do franciszkańskiej sieci radiowej w amerykańskim Buffalo, gdzie głosił pogadanki w "Radiowej Godzinie Różańcowej" - gromadzącej około 2 mln słuchaczy
- zyskując sobie miano Ojca Polonii.

Potem wrócił do pracy duszpasterskiej, którą dziś pełni w polonijnej parafii w Chicopee koło Bostonu, gdzie w 2006 roku urządzono mu diamentowy jubileusz kapłaństwa (60. rocznica święceń) z udziałem około 60 "tułaczych dzieci".

Syberyjska tułaczka

Tego widoku nie zatrze nic. Przed oczyma mam warszawski dworzec kolejowy, pełen wojskowych. Był 30 sierpnia 1939 roku. Nasza grupa kleryków ruszała na studia do Lwowa.

A już 1 września niemieckie samoloty bombardowały polskie miasta. Bomby padały w pobliżu naszego lwowskiego klasztoru, więc nauka okazała się niemożliwa. Gwardian zarządził, byśmy dwójkami udawali się do franciszkańskiego folwarku Hanaczów na Wołyniu.

Ruszyliśmy wśród ostrzałów.

Po zajęciu Lwowa przez Rosjan wróciliśmy do miasta, by kontynuować naukę. Władza zażądała jednak od nas przyjęcia sowieckiego obywatelstwa. Nie chcieliśmy. Zgłosiliśmy się do urzędu,
by starać się o legalny powrót w rodzinne strony.

Wtedy zostaliśmy uwięzieni i w czerwcu 1940 roku wywiezieni pociągiem na Wschód. Ojczysty kraj żegnaliśmy ze łzami w oczach i śpiewem "Jeszcze Polska nie zginęła… "

Po tygodniu dojechaliśmy do stacji Tarza w okręgu archangielskim. Stąd dowieziono nas
do otoczonego bagnami obozu. Tam utworzono brygady, a każdej z nich przydzielono sektor lasu
do wyrębu. Obóz należał do kategorii lżejszych.

Racja żywieniowa wynosiła chochlę owsianki w południe, a wieczorem talerz zupy i 600 gramów chleba. Chleba było mało, bo był ciężki jak glina. Byliśmy więc ciągle głodni.

Choć żyliśmy w opłakanych warunkach higienicznych - tylko nieliczni mieli bieliznę do zmiany,
a mydło było na wagę złota - mało kto chorował. Na szczęście, gdyż władze obozowe nie przysyłały lekarza ani lekarstw. Aż pewnego dnia przyszła wiadomość o "amnestii" dla Polaków. W barakach debatowaliśmy, co z tą wolnością zrobić.
Z dwoma kolegami seminarzystami postanowiliśmy jechać na południe. Dotarliśmy do Buzułuku nad Samarą, gdzie mieścił się sztab główny armii polskiej pod wodzą generała Andersa. Formalnie przestaliśmy już być zakonnikami, bo nasze trzyletnie śluby wygasły w tajdze.

Miejscowy duszpasterz poradził nam: idźcie do wojska, co też uczyniliśmy. Skończyłem - ze słabą notą, bo nie celowałem w arytmetyce - Szkołę Podchorążych Artylerii.

A potem nadszedł upragniony dzień wyjazdu przez pustynię Kizył Kum do portu nad Morzem Kaspijskim, skąd odpływały do Iranu statki z polskim wojskiem, cywilami i dziećmi. Pamiętam taką scenę. Jako ostatnia po trapie schodzi kobieta z córeczkami. Słyszę, jak woła: Czyje to dziecko? Gdy nie słychać odpowiedzi, wraca na statek i wynosi stamtąd na rękach umorusanego chłopczyka, pewnie sierotę. Później ten chłopiec, Gienek, trafił do polskiego sierocińca w Afryce Wschodniej, skąd go przywiozłem do Kanady.

Gdy tylko ojciec Łucjan wspomni o którymś z podopiecznych, opowieściom nie ma końca. Zna losy każdego dzieciaka i nieraz musiał ingerować, by polskich sierot nie spotkała krzywda. Odpłacali mu miłością.

Po rozstaniu pisali pełne ciepła listy, jak choćby ten, Stasi Kunickiej: "Ksiądz nie chce nam mówić
o swoich zmartwieniach i kłopotach. Jeśli chodzi o mnie, to odczuwam je zawsze. Nie wiem naturalnie, jakiego rodzaju są te zmartwienia, lecz wiem, że są wielkie. Chciałabym je zmniejszyć, lecz jestem bezsilna. Jedyną pomoc, jaką mogę dać jest modlitwa. Jest ksiądz dla nas ojcem o sercu matki…

"Afrykańczycy"

Ruszyłem z polską armią do Iraku. I tam dowiedziałem się o możliwości kontynuacji studiów teologicznych w Bejrucie. W Uniwersytecie św. Józefa spotkałem jezuitę ojca Valensin, Żyda
z pochodzenia.

Temu świętemu człowiekowi zawdzięczam rozwój duchowy.

Po prymicjach, które miałem w Ziemi Świętej, zostaliśmy z Ryśkiem wysłani do polskich obozów w Afryce Równikowej. Osiedle Tengeru, gdzie przybyliśmy w 1947 roku, tworzyły okrągłe białe domki, podobne do murzyńskich chat. Były też szkoła, sierociniec, szpitalik i kościółek.
Obóz istniał od 1942 roku. Mieszkali w nim syberyjscy tułacze, najczęściej matki z dziećmi,
bo ojcowie - jeśli żyli - walczyli w wojsku. I sieroty, którymi opiekowała się Eugenia Grosicka. Lubiłem zaglądać do sierocińca. Z "Afrykańczykami" bawiliśmy się w harcerstwo. Ale czasu i sił starczyło mi też, by zdobyć Kilimandżaro, z czego do dziś jestem dumny.

Opatrzność Boża sprawiła, że odtąd na zawsze związałem los z polskimi sierotami.

Powstał projekt wywiezienia ich do Kanady, by uchronić przed przymusową repatriacją
do komunistycznej Polski. Zdecydowano, że dzieci pojadą za Ocean przez Włochy. Podjąłem się misji opieki nad nimi, rezygnując z wyjazdu, śladem ojca Kolbe, na misje do Japonii.

To właśnie tułacze doświadczenia, poparte prośbami ocalonych polskich sierot, zdecydowały
o podjęciu przez ojca Łucjana próby napisania wspomnień zatytułowanych "Pamiętnik sybiraka
i tułacza", a wcześniej "Skradzionego dzieciństwa".

Wydał też "Modlitwy chorych" i kilkanaście tomów spisanych radiowych pogadanek. Skromnie mówi, że pisarzem się nie czuje, ale jako uczestnik wydarzeń ma prawo, a nawet obowiązek świadczyć prawdę.

Dlatego odmówił pomocy samemu Melchiorowi Wańkowiczowi, który chciał zająć się opisaniem losu polskich wojennych sierot. Nawiasem mówiąc Wańkowicza opis walk pod Monte Cassino uważa
za mało wiarygodny, bo przecież nie jest to relacja świadka. Czas biegnie, a po zajętym opowieścią ojcu Królikowskim, nie widać zmęczenia. Mówi dalej.

Wędrówka do wolności

We Włoszech przez miesiąc byliśmy w obozie w Salerno. Tam po raz pierwszy w życiu płakałem
z bezsilności. Ciągle pojawiali się różni ludzie - sądzę, że szpicle z komunistycznej Polski - niby oferując pomoc. Jednocześnie dzieci były uprowadzane do polskiej ambasady w Rzymie, gdzie namawiano je na powrót do kraju.

A sieroty, które tyle doświadczyły, były dojrzałe nad wiek, panicznie bały się tego powrotu.
W końcu udało się je wsadzić na statek do Halifaxu, gdzie jeszcze urzędnik polskiej ambasady
w Waszyngtonie, Czesław Miłosz, domagał się ich odesłania do kraju.
Ponownie spotkałem Miłosza już jako emigranta, gdy przyjechał do Montrealu. Wtedy, w 49 roku, nie dbałem o to, że prasa w kraju zarzucała mi, że porwałem polskie sieroty.

Pragnąłem, żeby dzieci trafiły do szkół, zdobyły wykształcenie, co w przyszłości pozwoli im usamodzielnić się. Starałem się, by nie zostały sługami w bogatych domach. Wtedy nawet nie myślałem, że dźwigam taką odpowiedzialność.

A wszystkie honory, które mnie potem, jako opiekuna sierot, spotkały - zaproszenie do prezydenta Cartera na obiad połączony z koncertem Artura Rubinsteina, czy Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski otrzymany przed rokiem z rąk prezydenta Rzeczypospolitej - traktuję jako zwrócenie uwagi na koleje losu wojennych sierot.

Dziś cieszę się z przeżytego życia. Nie chciałbym, żeby inaczej wyglądało. A Polakom żyjącym
w kraju życzę, żeby umieli skorzystać z otrzymanej wolności.

Łucjan Z. Królikowski OFMConv, "Pamiętnik sybiraka i tułacza", Wydawnictwo OO. Franciszkanów, Kraków 2008

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska