Andrzej Witkowski: Kiszczak nie uniknie sądu

Anna Gwozdowska
Śledztwo IPN z 2004 r. podważyło ustalenia procesu toruńskiego. Już dawno można było oskarżyć zleceniodawców zabójstwa ks. Popiełuszki - wyjaśnia w rozmowie z Anną Gwozdowską prok. Andrzej Witkowski, który w latach 90. oraz 2002-2004 prowadził śledztwo w sprawie śmierci kapłana.

Siedemnaście lat temu prowadził Pan pierwsze w wolnej Polsce śledztwo w sprawie kierowania zabójstwem ks. Jerzego Popiełuszki. Był Pan później dwukrotnie odsuwany od tej sprawy, ostatni raz w 2004 roku. Śledztwo trwa nadal, choć prowadzi je dziś pion śledczy IPN w Warszawie. Dlaczego po tylu latach wciąż nie ma aktu oskarżenia?

Gdyby w 2004 roku pozwolono mi dalej normalnie pracować, sprawa byłaby już w sądzie z aktem oskarżenia.

W powszechnej opinii w Toruniu nie osądzono wszystkich sprawców zbrodni, a za mord na księdzu odpowiadało kierowane przez gen. Czesława Kiszczaka MSW. Może prawdy dowiemy się dopiero po jego śmierci?

Życzę Panu gen. Kiszczakowi stu lat i jak najlepszego zdrowia. Wiem, że zawsze był w dobrej kondycji. Nie przestaję żywić nadziei, że prędzej czy później dojdzie do naszego następnego, odwlekanego od listopada 1991 roku spotkania. Planowano wówczas kolejne czynności procesowe z udziałem pana generała, które z wiadomych przyczyn nie doszły do skutku.

Oskarżyłby Pan generała Czesława Kiszczaka?

Zbyt wiele pani żąda od prokuratora będącego w moim położeniu. Niestety, nie wolno mi o tym mówić.

Ale powiedział Pan, że ma nadzieję na dokończenie czynności procesowych z udziałem gen. Kiszczaka.

Tu, jak słyszę, dobrze mnie pani zrozumiała.

Czy od skazanych w procesie toruńskim można się jeszcze czegoś nowego dowiedzieć?

Można i nawet trzeba. To byli elitarni funkcjonariusze. Grzegorz Piotrowski miał najwyższe oceny i wiele wcześniejszych zasług dla resortu. Podobnie pozostali skazani. Chociaż okazali się kozłami ofiarnymi, na swój sposób dochowują wierności dawnej służbie.

To wierność czy strach przed zemstą?

Po części jedno i drugie. W zamian za posłuszeństwo obiecano im "złote kajdanki" i wyjście na wolność za "trzecim pokosem trawy". Adamowi Pietruszce obiecano zaś awans na generała, byleby "dał się zamknąć".

Zostali oszukani?

Piotrowski i Pietruszka kierowali z więzienia protesty i listy do Kiszczaka. Chodziło bardziej o wymuszenie poprawy ich ówczesnej sytuacji. Przyczyny ich milczenia są bardziej złożone. Pamiętajmy, że brali udział w wielu innych działaniach resortu. Ich przełożeni mieli i mają pełne rozeznanie bagażu ich resortowych osiągnięć.

Według dziennikarzy "Superwizjera" TVN świadkowie tamtych wydarzeń nadal boją się mówić. Czego się boją?

Niektóre z osób, które wystąpiły w "Superwizjerze", składały w tej sprawie zeznania jeszcze w 2002 roku. Przez lata obserwują, że nic z niej nie wychodzi. Reagują na tę sytuację z wyraźnym zniecierpliwieniem, obawami. Informacje dotyczące gróźb kierowanych wobec tych osób powinny zostać zbadane przez prokuratora w odrębnym postępowaniu.

Czy badał Pan wątek torturowania księdza?

Ten wątek wchodził w zakres badań szerokiej problematyki sądowo-lekarskiej podjętej w toku śledztwa. Istotnym zagadnieniem do wyjaśnienia pozostaje ustalenie wszystkich okoliczności powstania tak rozległych obrażeń, jakie stwierdzono na zwłokach księdza. Otwarte pozostaje pytanie o cel, który poprzez maltretowanie księdza zamierzano osiągnąć.

Werbunek księdza przez tortury? Dla wielu to mało przekonujące?

O werbunku powiedziała pani. Prokurator tę kwestię, w oparciu o znane dane, może traktować w kategoriach hipotezy. Wiemy, że w wyniku akcji podjętej 19 października 1984 roku ksiądz miał ostatecznie "zamilknąć". Władze PRL zdecydowały o "rozwiązaniu problemu Popiełuszki" raz na zawsze. Resort przystąpił do wykonania tego rozkazu z wykorzystaniem działań służb specjalnych.

Czyli jednak zabójstwo, a nie werbunek?

Likwidacja przeciwnika o takiej renomie i znaczeniu jak ks. Jerzy to ostateczność dla służb. Księdza nie można było niczym złamać, nawet za cenę życia. Działania, które wobec niego podjęto, przewidywały różne scenariusze rozwoju sytuacji. Wobec bezkompromisowej postawy księdza władzom PRL pozostało ostateczne rozwiązanie "problemu księdza", które znamy.

Prof. Witold Kulesza, były szef pionu śledczego IPN, uważa, że nie ma dowodów na to, że po 19 października ksiądz jeszcze żył. Jego zdaniem wrzucenie zwłok do wody 25 października, które miał widzieć rybak, nie potwierdza takiej tezy, bo ciało mogło zostać wtedy zatopione po raz drugi.

Jest pewna granica stawiania hipotez w sprawie o zabójstwo. Prokuratora interesuje rzeczywistość, a nie kreowanie idei na jej temat. Jeżeli Pan prof. Kulesza posiada wiedzę o faktach pozwalających na postawienie tezy zawartej w pytaniu, powinien ją przekazać prokuratorowi. W przeciwnym razie snucie tym podobnych czystych teorii wokół szczególnie zawiłej sprawy o zabójstwo jest uprawnione, ale tylko w ramach dyskusji akademickiej.

Czy sowieckie służby mogły być zainteresowane sprawą?

Wszystkie dziedziny życia w PRL pozostawały pod kontrolą służb sowieckich, szczególnie zaś resorty siłowe. Sprawa ks. Popiełuszki miała dla nich szczególny charakter. Dowodzi tego publikacja z września 1984 roku w centralnej prasie sowieckiej, piętnująca powstanie przy kościele pw. św. Stanisława Kostki na Żoliborzu "nielegalnej, sprzecznej z prawem PRL i prawem kanonicznym kontrrewolucyjnej organizacji duchownych i świeckich o ogólnokrajowym zasięgu". Jej powstanie miał ogłosić ks. Popiełuszko podczas mszy św. za Ojczyznę. Stwierdzenia te władze PRL powtórzyły w "Pro memoria" skierowanym do Episkopatu Polski. Jednocześnie postawiono w stan alarmu odpowiednie służby resortu spraw wewnętrznych. Przystąpiono do ostatecznego "rozwiązania problemu".

Dlaczego nie udało się Panu doprowadzić do końca śledztwa z 1991 roku?

Na początku nic na to nie wskazywało. W czerwcu 1990 roku utworzono w Departamencie Prokuratury Ministerstwa Sprawiedliwości komórkę, której zadaniem było wdrożenie najcięższych śledztw w sprawach o zbrodnie SB. Prowadzono śledztwa w sprawach m.in. zgonów księży Sylwestra Zycha i Stanisława Suchowolca oraz Piotra Bartoszcze, a także w sprawie pobicia ze skutkiem śmiertelnym Grzegorza Przemyka. Od grudnia 1990 roku wszystkie sprawy zaczęto odsyłać z ministerstwa do prokuratur wojewódzkich.

W kuluarach powtarzano, że "znanej osobistości" zaczął przeszkadzać odgłos rozwieranych kajdanek w gmachu przy Al. Ujazdowskich. Tylko ja pozostałem w departamencie ze "swoją" sprawą oraz z podobnie jak ja zdeterminowanymi policjantami i funkcjonariuszami UOP. W końcu i mnie "skasowano" w grudniu 1991 roku, a wynik pracy mojej i kolegów poddano totalnej destrukcji.

A w 2004? Według prof. Witolda Kuleszy nie został Pan wtedy odsunięty od śledztwa, ale miał Pan doradzać śledczym z Katowic.

W kodeksie postępowania karnego nie ma instytucji żadnych doradców. Ta teoria listka figowego nie może być parawanem dla przewlekłości postępowania, jego zahamowania na całe lata. W Katowicach przez co najmniej rok po zabraniu mi sprawy przeprowadzono jedynie przesłuchania dwóch lub trzech świadków. Komu i w czym miałbym doradzać?

To co zdecydowało o Pana odsunięciu?

Oficjalnie bezpodstawny pretekst natury rzekomo proceduralnej. Bliższą prawdy przyczynę odsunięcia pan prof. Kulesza sformułował w jednym z wywiadów: miałem prowadzić śledztwo "niejako od dołu, a nie od góry". Chodziło o to, że wracam na tamę, przesłuchuję rybaków i prokuratorów. Tymczasem miałem ścigać tzw. górę, to jest sprawców kierowniczych. Tak, ale powstało wiele nowych faktów kwestionujących przebieg zdarzenia, którym kierowali. Taki wyselekcjonowany kierunek śledztwa byłby tak naprawdę bardzo na rękę owym sprawcom kierowniczym.


Co udało się w tej sprawie wyjaśnić?

Do października 2004 roku wszystko szło dobrze, czynności procesowe prowadzono w sposób niezwykle intensywny, praktycznie każdy protokół przesłuchania dostarczał nowych faktów wymagających dalszej weryfikacji. To właśnie dzięki śledztwu wówczas prowadzonemu, ostatecznie podważono ustalenia procesu toruńskiego z 1985 roku. Po zabraniu mi sprawy w październiku 2004 roku jej akta wędrowały po Polsce. Po półtorarocznym okresie katowickim przejęli je prokuratorzy IPN z Warszawy, aktualnie zajmujący się tą sprawą.

Jak dotąd to porażka IPN.

W lipcu br. Janusz Kurtyka, prezes IPN, w odpowiedzi na pytanie o szansę na uzyskanie wiedzy o prawdziwych mocodawcach zbrodni na księdzu odpowiedział, że prokuratorzy pracują nad tym bardzo intensywnie. Być może, jak stwierdził, trzeba będzie zastosować mechanizm, który zadziałał w przypadku Ala Capone. Nie chcę wnikać w tryby tego mechanizmu. Dla prokuratora tego typu deklaracja, czyniona zawczasu, jest przyznaniem się do porażki. Nadzieja w tym, że nie powiedział tego prokurator. Prosiłem pana prezesa IPN na piśmie o rozważenie koncepcji organizacyjnej dalszego prowadzenia śledztwa, dostosowanej do jego uwarunkowań. Chciałem, aby to była skoordynowana, dynamiczna praca śledcza jak w latach 1990-1991. Do dzisiaj czekam na odpowiedź.

Czy mimo wszystko jest szansa na przełom?

Bez zmiany koncepcji organizacyjnej prowadzenia śledztwa szanse jego powodzenia są nikłe. Chodzi o pełny sukces sądowy. Tymczasem, przy takim jego prowadzeniu, dostarcza ono danych ważnych z punktu widzenia badań historycznych. Od nich do wyroku sądowego jest bardzo daleka droga. Perspektywa poznania całej prawdy w tej sprawie oraz jej sądowy epilog odsuwają się w nieskończoność.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl