18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Prowadź, mistrzu

Anita Czupryn
Nie byli tylko nauczycielami, ale mistrzami. Ucząc gramatyki czy tabliczki mnożenia, nauczyli oddzielać prawdę od kłamstwa. O tym, jaką rolę odegrali w życiu Macieja Dowbora, Karoliny Borkowskiej, Jarosława Wałęsy i Wojciecha Malajkata ich nauczyciele.

Z Maciejem Dowborem, prezenterem telewizyjnym, jedziemy do liceum ogólnokształcącego w Piasecznie, by poznać jego nauczycielkę polskiego. Mówi o niej "moja mistrzyni". Bo w czasie długiej edukacji spotykamy wielu nauczycieli, ale mistrz jest tylko jeden. Inny od wszystkich, budzący szacunek bezkompromisowością i kompetencją. Nie tylko uczy, ale też przejmuje rolę duchowego przewodnika. Wskazuje, co jest arcydziełem, a co zwykłą szmirą. Wpływa na nasze przyszłe życiowe wybory. Taką mistrzynią dla Macieja Dowbora jest pani profesor Elżbieta Trzeciak.

Od pięciu lat na emeryturze, do szkoły przychodzi specjalnie dla nas. Zdradza nam, że w tej jednej szkole przepracowała 41 lat. Na jej lekcjach, gdy uczeń wstawał do odpowiedzi, nie szurał krzesłem, tylko je podnosił. Niewielka rzecz, ale uczyła, jak należy się prezentować. Kiedy mówić "proszę pani", a kiedy "proszę panią". Kiedy używać słów "mnie" i "mi". Drobiazgi, które Maciej pamięta do dziś. Jak obuchem w głowę - Mam coś dla ciebie - mówi do swojego byłego ucznia pani profesor i wręcza mu tom wierszy Zbigniewa Herberta. Maciej Dowbor uśmiecha się. - Herbert i Szymborska to dwoje poetów, których pani profesor nieustannie lansowała na naszych lekcjach - mówi. - W roku, w którym zdawałem maturę, Wisława Szymborska dostała Nagrodę Nobla. Pamiętam, w innych szkołach koleżanki i koledzy próbowali na szybko nadrobić wiadomości na temat jej poezji. My nie musieliśmy.

Maciej Dowbor przyznaje, że przez pierwsze lata liceum szkoła była ostatnia na liście jego zainteresowań. - Pani profesor Elżbiecie Trzeciak zawdzięczam przede wszystkim to, że w odpowiednim momencie uderzyła mnie przysłowiowym obuchem w głowę - mówi. - Podkręciła mi śrubę. W połowie trzeciej klasy, na 400 dni przed maturą byłem zagrożony oceną niedostateczną. Powiedziała: "Jeśli nie weźmiesz się za siebie, zmarnujesz sobie życie". Czasem, wydawałoby się, abstrakcyjna groźba uderza człowieka z taką siłą, że zmienia całe jego nastawienie do życia. - Gdzieś z tyłu głowy zadźwięczał mi sygnał alarmowy - wspomina. - Przeczytałem lektury, nadrobiłem zaległości. Im bardziej się uczyłem, tym bardziej oczywiste było dla mnie, że każdy powinien wiedzieć, kim był doktor Judym i o co chodziło w "Panu Tadeuszu". Maciej po maturze dostał się na akademię wychowania fizycznego, ale już po pierwszych kilku zajęciach zrozumiał, że to nie są studia dla niego. Rok później zjawił się w swoim byłym liceum.

Z indeksem Uniwersytetu Warszawskiego, Instytutu Dziennikarstwa w ręku. Zobaczył w oczach swojej profesorki błysk szacunku. - A nie było łatwo ją zadowolić - mówi. - Do dziś, gdy coś napiszę, w głowie pojawia się nie wiadomo skąd pytanie: "Czy przypadłoby jej to do gustu?". Łapie się na tym, że zastanawia się, czy byłby w stanie w jakiś sposób jej zaimponować? Czy dziś zagiąłby ją swoim wypracowaniem? - Marzy mi się taki moment, że przeczyta coś mojego i powie: "Czegoś go jednak nauczyłam". Od jego matury minęło już 12 lat, a w nim jak cierń tkwi pewna tajemnica. - Tuż przed maturą wraz z dwoma kolegami (jeden jest dziś nauczycielem, drugi - dyrektorem w wielkim banku) przyszliśmy do szkoły nieprzygotowani. Nie przeczytaliśmy lektury. Chyba chodziło o "Małą Apokalipsę" Tadeusza Konwickiego. Wiedzieliśmy, że pani profesor nam nie podaruje i na pewno padniemy przy odpowiedzi. Aby jakoś się z tej sytuacji wywinąć, wpadliśmy na szatański pomysł. Pojechaliśmy do Warszawy oddać krew. Wróciliśmy do szkoły i wręczając zaświadczenia pani profesor, wytłumaczyliśmy nieobecność tym, że odpowiedzieliśmy na apel społeczny. Bo dziecięcy szpital przy ul. Litewskiej (podkreśliliśmy, że chodziło o dziecięcy) potrzebował krwi. Wzruszyliśmy panią profesor. W jej oczach wyrośliśmy na bohaterów przez taki szwindel.

Ona prawdy nie zna do tej pory. Ale lekturę przeczytaliśmy, maturę zdaliśmy, więc pani profesor i tak jest górą. A ja wciąż myślę, że chciałbym jej zaimponować w inny sposób. Z pistoletem w dłoni Profesor Maria Janion, nie bez powodu zwana przez swoich uczniów "mistrzynią", powiedziała kiedyś, że nauczyciel to szczególny stan egzystencji istnienia. Często jest matką i ojcem jednocześnie, a niekiedy staje się od nich ważniejszy. I takich "rodziców" spotkała w swoim liceum Karolina Borkowska, aktorka znana z serialu "Na dobre i na złe". To wychowawca i nauczyciel historii Bogdan Śmigiera i polonistka Barbara Gełczewska. On nauczył ją zaufania do ludzi i dystansu do rzeczy, które w życiu nie są ważne. Ona - przepowiedziała jej przyszłość. - Stali się dla mnie kimś więcej niż tylko nauczycielami przedmiotu. I nie tylko na czas szkoły, ale na całe życie - mówi Karolina. Wybrała XIII Liceum Ogólnokształcące im. płk. Leopolda Lisa-Kuli dlatego, że tam uczył się jej tata. Ale nie miała z tego powodu żadnych forów.

A kiedy w drugiej klasie zaczęła grać w serialu, zaczęły się kłopoty. Profesorowi Bogdanowi Śmigierze zawdzięcza to, że udało jej się dotrzeć do matury. - Częściej mnie nie było na lekcjach, niż byłam. Moi koledzy pisali klasówki, ja byłam na planie filmowym. Wciąż musiałam prosić nauczycieli o dodatkowe terminy zaliczenia. "Jak to? Znów jej nie będzie?" - irytowali się. Profesor Śmigiera chodził więc w jej intencji, prosił o jeszcze jeden termin, obiecywał, że przyjdzie po godzinach albo przed lekcjami. Wybłagiwał dla niej zaliczenia. - Był jak ojciec, przy którym mogłam się czuć bezpiecznie - opowiada Karolina. - Wymagający, ale przymykający oko na niedoskonałości mojej wiedzy. Nauczył mnie trzeźwego spojrzenia na życie. I tego, że zawsze i w każdych okolicznościach można się dogadać z drugim człowiekiem, rozwiązać problem, wydawałoby się, nie do rozwiązania, a nie uciekać przed nim. Gdy przychodziłam do szkoły po nocy nauki, zestresowana i przemęczona, ze strachem, czy zaliczę, mówił: "Karolina, to jest tylko klasówka. Jeszcze niejedna klasówka będzie w twoim życiu".

Potrafił z uczniami w deszczu skakać po kałużach. Rzucać się kasztanami. Opowiadał dowcipy. Zapominał o profesorskiej powadze. Raz pojechał z klasą na tak zwaną zieloną szkołę do Krakowa. W nocy dziewczyny wymknęły się do pokoju chłopców. Karolina zamknęła drzwi od środka, ale kiedy nagle usłyszała zza nich głos profesora: "Karolina, ja wiem, że ty tam jesteś", zgłupiała. I rzuciła się do ucieczki. Dopadła okna. - Z okna wystawał gwóźdź i rozharatałam sobie udo. Bliznę noszę do dziś. Na tamtej wycieczce uczniowie pokupowali sobie zabawkowe pistolety na kulki. Ale profesor skonfiskował wszystkim niebezpieczne zabawki. - Gdy poszedł spać do swojego pokoju, zakradłyśmy się tam z koleżankami i widząc go śpiącego z jednym z tych pistoletów w dłoni, zrobiłyśmy mu zdjęcia. Nie powiedziałyśmy mu o tym. Przez wszystkie lata liceum Karolina Borkowska deklarowała, że pójdzie na studia do akademii teatralnej. Na ostatnich zajęciach z języka polskiego przed maturą profesor Gełczewska spojrzała na swoją uczennicę i powiedziała z kamienną twarzą: "Nie akademia teatralna. Idź na dziennikarstwo". - I nie dostałam się do akademii. Jej słowa: "Idź na dziennikarstwo" same do mnie wróciły. Poszłam na dziennikarstwo, piszę pracę magisterską, spełniam się w agencji public relation.

A o pani profesor mówię dziś "moja mistrzyni". Czasem siedzę w pracy, piszę informację prasową dla dziennikarzy i myślę: "Ciekawe, jaką ocenę dziś postawiłaby mi pani profesor". Była oszczędna w stawianiu najwyższych ocen. Mam jedno wypracowanie, na temat portretu Mony Lizy, z którego postawiła mi piątkę. Trzymam je między listami miłosnymi od chłopaków z liceum. Dziękuję, pani profesor. Kogo obchodzą imiesłowy? - Gdy myślę o swoich nauczycielach, pierwszą osobą, która przychodzi mi do głowy, jest Elżbieta Kleczkowska, moja pani od polskiego ze szkoły podstawowej - mówi Jarosław Wałęsa, poseł Platformy Obywatelskiej. - Zachodzę w głowę, dlaczego to właśnie jej twarz staje mi przed oczami? Przecież, przyznam szczerze, w tamtym czasie nawet jej nie lubiłem. Kazała mi czytać książki, a to budziło we mnie niechęć. Kazała się uczyć imiesłowów. Nie obchodziły mnie imiesłowy. Dziś wiem, że jej po prostu na mnie zależało. Jest 1986 rok. W Szkole Podstawowej Nr 89 na gdańskiej Żabiance lekcję polskiego prowadzi Elżbieta Kleczkowska. Jej uwagę zwracają dwaj uczniowie siedzący w czwartym rzędzie.

Rozrabiają, nie w głowie im nauka. Jeden z nich to Jarosław Wałęsa. Nauczycielka przesadza chłopców do pierwszej ławki, by ich mieć jak najbliżej swojego biurka. - Od tej pory nie dało się schować przed jej wzrokiem, wywinąć od odpowiedzi, ukryć nieodrobioną pracę domową - opowiada. - Nie było wyjścia. Musiałem się uczyć, bo wiedziałem, że może mnie zapytać każdego dnia. Rozmawiamy w sejmowej restauracji. Trudno sobie wyobrazić, że ten pewny siebie, wykształcony w USA parlamentarzysta, ubrany w szykowny garnitur, w IV klasie bladł, gdy słyszał słowo: "imiesłów". Albo że bronił się przed czytaniem książek. - Tak było - uśmiecha się. - Ale odkąd pani Kleczkowska przesadziła mnie do pierwszej ławki, by ciągle mieć mnie na oku, po prostu nie miałem wyjścia - musiałem się przygotowywać do lekcji. Wyrywała mnie do odpowiedzi każdego dnia. Gdy nie chciałem czytać lektur, uważając czytanie za czynność zbędną, wymogła na mnie: "Przeczytaj jedną". Wziąłem do ręki "Chłopców z Placu Broni", pierwszą lekturę w życiu i… zafascynowałem się. Jakie te pisane słowa są wspaniałe! Jakie niezwykłe stwarzają światy! Od tamtej pory zakochałem się w książkach. Ona to sprawiła. - Potem, na kolejnych etapach swojego życia spotykałem różnych mistrzów. Ale to obraz pani Elżbiety Kleczkowskiej będę nosić do końca życia. Z uczuciami sympatii i wdzięczności.

Była więcej niż polonistką. Była wspaniałym wychowawcą. Świetną organizatorką. Dziś jest dyrektorem tej szkoły. Miała posłuch i wiedziała, jak postępować ze mną, by wymóc to, co w efekcie okazało się dla mnie najlepsze. A ja byłem krnąbrny, nieuległy. Może przez to właśnie byłem i dla niej wyzwaniem? Mistrz zrozpaczonego Hamleta Nauczycieli przez duże "N" miał Wojciech Malajkat na różnych etapach swojego życia. Jest nim Marek Walczewski, z którym pracował w teatrze Studio, czy Ewa Mirowska, która uczyła go w szkole filmowej w Łodzi. Ale gdy myśli "mistrz", widzi Jerzego Grzegorzewskiego, nauczyciela aktorskiego kunsztu, reżysera, scenografa, dyrektora artystycznego Teatru Narodowego. I to w Teatrze Narodowym spotykamy się, by porozmawiać o nieżyjącym już Jerzym Grzegorzewskim. - Z nim byłem najbardziej związany więzią artystyczną, duchową, a pod koniec jego życia również przyjacielską - mówi aktor.

Był studentem IV roku studiów szkoły filmowej w Łodzi, gdy profesorka Ewa Mirowska oznajmiła, że do Łodzi przyjeżdża Jerzy Grzegorzewski. Szuka aktora do roli Hamleta. Wojciech Malajkat miał przyjechać do jej mieszkania. Mimo że był u niej wiele razy, tego dnia nagle nie mógł znaleźć drogi, którą dobrze znał. Dotarł późno, gdy wielki reżyser zbierał się już do wyjścia. - Byłem już na kilku rozmowach z dyrektorami teatrów, do których się chciałem zaangażować, zawsze przyjmowali mnie z pozycji koturnu, zza biurka. A tu zobaczyłem człowieka, który jest speszony tym, że musi podjąć jakąś decyzję, ważną w moim życiu, i że to na niego wypadło. Że to na niego spadła odpowiedzialność, co się z tym młodym człowiekiem, stojącym w tej chwili przed nim, stanie po tym spotkaniu. On zawsze chodził lekko przygarbiony, tak jakby nosił na grzbiecie tę ciągłą wątpliwość, czy on ma prawo o kimś albo o czymś decydować. To było wielkie, coś, co ujmowało natychmiast i powodowało, że się chciało mu ten ciężar zdjąć z barków, ulżyć mu, nawet powiedzieć: "Dobrze, to już niech mnie pan nie angażuje, tylko żeby panu było lżej".

Nie byłem, zorientowałem się, ideałem jego wyobrażeń o Hamlecie. Głównie chciał mnie zniechęcić, ale w końcu powiedział: "Dobrze, to ja pana angażuję, niech pan przyjedzie na próbę" - machnął ręką i poszedł. To spotkanie wspominali później wielokrotnie, turlając się ze śmiechu. Coś jednak jest na rzeczy, że nie wszystko od razu wyjaśnia się między ludźmi. - Dlaczego zdecydował się na mnie? Mógł przecież powiedzieć: "W żadnym wypadku". Ale pamiętam błysk w jego oczach, gdy mi się przyjrzał i powiedział w końcu: "Dobrze". Ja - młody student, próbowałem dobrze wypaść. Jąkałem się, robiłem miny. Chyba były mało hamletowskie. Ale potem, gdy rozpacz i determinacja zagościła na moim obliczu, może to go przekonało. Gdy przez kolejnych 20 lat uczył się i pracował u boku mistrza, mówi, że czułość dla jego kruchości pogłębiała się. - Bo on był kruchym, poszukującym, rozglądającym się człowiekiem i artystą, a z drugiej strony potrafił być konsekwentny jak pędząca lokomotywa. Kiedy już wiedział, co chce osiągnąć w swojej sztuce, nie przeszkadzały mu wyboje na drodze.

Wiedział, że nie zawsze zagramy, jak chce, a mimo to jego dzieło osiągało swój cel. - Nauczył mnie, że niezależnie od tego, czy się jest dyrektorem, czy się jest wybitnym, bo on był wybitnym, fenomenalnym artystą, trzeba być człowiekiem - mówi. - Nie sądzę, żeby to była jakaś poza. Taki był, po prostu: pochylony w stronę ludzi. Nigdy nie było u niego zniecierpliwienia, krzyków, złości, gniewu. Była troska o to, żeby panowało między nami człowieczeństwo. Zawód, który wykonujemy, jest operacją na odkrytym mózgu, na odartej skórze, wszystkie nerwy są na wierzchu. Łatwo jest to zranić, dotknąć, żeby zabolało, wykorzystać i wprawić w zwątpienie, depresję i niechęć. Ale tak naprawdę dotyczy to każdego zawodu - każdy, kto coś lubi robić, a nie zawsze mu wychodzi mimo starań, jest odsłonięty, jest bardziej bezbronny.

Więc człowieczeństwo Jerzego Grzegorzewskiego polegało na tym, żeby tego nie wykorzystywać, nie sprawiać bólu. - Buntowałem się czasem jak sztubak czy niesforny uczeń, kiedy nie rozumiałem, co mówi albo czego chce - przyznaje Wojciech Malajkat. - Robiłem miny, tupałem nogą: "to tak nie może być", przeczuwając, że… może tak być. Jerzy Grzegorzewski nauczył też swojego aktora (i próbuje to teraz zarówno w zawodowym, jak i prywatnym życiu realizować) - że nic nie jest oczywiste tak w życiu, jak i w sztuce. Że artysta musi mieć wątpliwości, bo jak ich nie ma, to jest banalnym realizatorem oczywistych i jednoznacznych doznań. A jednoznaczność, oczywistość, banał - są śmiercią dla sztuki i dla życia, więc dla człowieka także. - On mnie nigdy aż tak nie opętał, bym miał się go radzić i pytać o to, co mam robić w życiu. Natomiast teraz, po jego śmierci, kiedy go już nie ma od kilku lat, kiedy ta strata we mnie nie maleje, tylko się powiększa, staje się coraz dotkliwsza i bardziej dojmująca, zastanawiam się, co on by o tym czy tamtym pomyślał. I mówię tu o sferze zawodowej, gdy gram albo próbuję coś robić jako reżyser. Mam nieustające poczucie, że on tam gdzieś się temu przygląda. Nawet bym chciał, żeby tak było. Wciąż jest moim kompasem, busolą, która cały czas podtrzymuje mnie w obranym kierunku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl