Barbara Falandysz: Do raka trzeba się przygotować. A potem przyzwyczaić

Anita Czupryn
Barbara Falandysz przed Bożym Narodzeniem dowiedziała się, że ma raka
Barbara Falandysz przed Bożym Narodzeniem dowiedziała się, że ma raka Bartek Syta / Polskapresse
Mąż w ostatnim stadium swojej choroby powtarzał mi: "Przyjdzie jeszcze czas na płacz. Nie teraz, Baśka". To we mnie siedzi cały czas: na łzy będzie jeszcze kupa czasu. Z przewagą kupy, zresztą - mówi Barbara Falandysz w rozmowie z Anitą Czupryn.

Przed Bożym Narodzeniem usłyszała Pani, że ma raka. Dla wielu ludzi to słowo oznacza wyrok.
Do tej myśli można się przyzwyczaić, a ja myślałam o tym już wcześniej. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia i łudziłam się, że to może jakiś tłuszczak. Ale człowiek jest skomplikowaną jednostką, więc jedna część cichutko piszczała we mnie, że to tłuszczak, a druga głośniej mówiła: "Nie kombinuj!".

Pani sama wyczuła guzka w piersi?
Tak. Ale kiedy poszłam na USG, to zaskoczenia nie było. Nie przejęłam się tym, że to nie jest żaden tłuszczak, ale rak złośliwy. Był spodziewany.

Ludzie nie przygotowują się do tego, że mogą zachorować. Ja uważam, że wszyscy umrzemy na raka, oprócz szczęśliwców, którym się uda zginąć w wypadku albo umrzeć na wylew czy zawał

Dwa tygodnie chodziła Pani z tym sama, nie powiedziała dzieciom. Dlaczego?
Ja wiem, że pani drąży, żeby to zrozumieć. Tutaj sprawdza się powiedzenie: co cię nie zabije, to cię wzmocni. Cena mojego spokoju jest bardzo wysoka. Prawnik styka się z różnymi sytuacjami, które się ludziom przydarzają. To, o czym się dowiadują prawnik i mediator, ludziom się nie śni. Dyskrecja jest więc dla mnie czymś naturalnym. Poznając ludzkie historie, czasem sobie myślałam: "Cholera, ale ludzie mają pasztet. Mój pasztet w porównaniu z ich jest mały". Mam taką automatyczną gradację, co może być gorsze. Czymś, co byłoby mi strasznie trudno znieść, ale pewnie bym zniosła, byłoby więzienie. A pierwsze - śmierć bliskiej osoby. Rak nigdy nie był u mnie na pierwszym miejscu. Pamiętam ten moment, kiedy mąż leżał w szpitalu, i kiedy przyszłam do niego, to wiedziałam, że to są ostatnie minuty. W takiej chwili uruchomiło mi się to, co się uruchamia każdemu kierowcy: trzeba działać. Mąż zresztą w ostatnim stadium swojej choroby powtarzał mi: "Przyjdzie czas na płacz. Nie teraz, Baśka. Jeszcze ten czas nadejdzie". To we mnie siedzi cały czas: na łzy będzie jeszcze kupa czasu. Z przewagą kupy, zresztą.

Nie było takiego momentu, że nie mówiąc nic dzieciom, pozwalała sobie Pani na chlipanie nocami w poduszkę?
Ja nie płaczę. Ostatni raz płakałam po śmierci męża. Ale nie powiem, że byłam radosna. Przecież nie jestem wariat. To była dla mnie informacja zadaniowa: co my z tym zrobimy. Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że do elementów pasztetu należy, niestety, izolacja mnie od córki z wnuczką. Mieszkały u mnie od lata 2010 r. i ja od urodzenia Basiuli cały czas córce przy małej pomagałam. Nagle się okazało, że trzeba je odizolować, bo istnieje zagrożenie, że zamiast się wyleczyć z raka, to umrę na świnkę, którą mała przyniesie ze żłobka. Mój organizm będzie bezbronny. Tego przed świętami nie wiedziałam. Ale zawsze wychodziłam z założenia, że jak człowiek nakręcił, to człowiek odkręci. Przed świętami najmłodsza córka wraca z uczelni i mówi: "Mama, jaka się czuję szczęśliwa. Mam ferie, nigdzie nie muszę iść". Pomyślałam wtedy: "Dzieciaku, kiedy ja ci to powiem?". Bo powiedzieć muszę. No, ale widzi pani, rak znowu zszedł na drugi plan. Wiedziałam, że on się upomni, ale co ja miałam zrobić z tym fantem wtedy?

Jak to w końcu Pani powiedziała? Zebrała całą swoją czwórkę przy stole, już po uroczystej kolacji?
Zjedliśmy wigilię, byli znajomi, byli chłopcy moich córek. Było po północy. Nie powiem, że nie byłam po alkoholu. Powiedziałam im przed pójściem spać. Wmurowało ich. Ale pocieszyłam, że jakoś będziemy dalej kombinować. No i kombinujemy.
Szybko kombinujecie, bo jest Pani już po operacji.
Doktor Elżbieta Stachlewska, która mnie operowała, to jest osoba, którą można jeść łyżkami. Mistrz świata skalpela. Jest chirurgiem onkologiem specjalizującym się w operacjach tarczycy. Jeden z lekarzy mi powiedział: "Tak jak Jimi Hendrix był wirtuozem gitary, tak ona jest mistrzem chirurgii". Operując tarczycę, można uszkodzić wiele nerwów, struny głosowe. Ale pierś? To tak, jakby Jimi Hendrix wziął gitarę i zagrał od tyłu, nie sprawiałoby mu to kłopotów. Tarczyca to dopiero jest wyzwanie. Po mojej operacji piersi pani doktor informuje mnie, że czeka mnie rehabilitacja w centrum onkologii. Mówię więc do swojej ręki: "Ręko, ręko, szybko bądź sprawna, bo nas zaciągną do centrum na rehabilitację". Ręka powiedziała: "OK". (śmiech) Trzy razy odśnieżyłam i szybciutko się rączka zrehabilitowała. Jestem sprawna jak małpa. 4 stycznia była operacja, mamy luty i nie mam żadnych problemów ruchowych.

Świadomość, że ma Pani raka, zmieniła coś w Pani myśleniu, postrzeganiu rzeczywistości, przewartościowała życie?
Nie. Trzeba być w ciągłym ruchu. Dziś pani idzie ulicą i widzi, że nie ma już sklepu, który był od lat. Wszystko się zmienia. We mnie zmieniło się znacznie wcześniej. Od śmierci męża zakładałam, że umrę jutro. Dostałam speeda, zaczęłam robić poważne porządki. Im dzieci były młodsze, tym istotniejsze było, aby jak najmniej rzeczy było rozbabranych. Człowiek dorosły, gdy dostaje wydruki z banku, to wie, o co w nich chodzi. Ale młodzi ludzie, jeśli to znajdą, to nawet nie będą wiedzieli, co mają w ręku. Po śmierci męża zostałam sama z kredytem, którego nie chciałam brać za żadne skarby, bo kredyt zawsze kojarzył mi się z tym, że biorę go na finansowej górce, po czym natychmiast wydarza się coś, co wywala poprzednie okoliczności. Znalazłam w zapiskach męża: "Dlaczego Baśka tak panicznie boi się kredytu, jeżeli cały świat stoi na kredycie". A Baśka jakby przeczuwała, że coś się wydarzy. Więc najważniejszy do uporządkowania był ten zapaprany kredyt. Przeprowadziłam się do mniejszego mieszkania. Osiągnęłam taki spokój, że nawet gdyby coś się zdarzyło, niekoniecznie rak, ale jakiś inny Smoleńsk, to mam względny porządek.

Chorzy na raka unikają rozmów na temat swojej choroby. Pani mówi o tym otwarcie. Dlaczego?
Ludzie nie przygotowują się do tego, że mogą zachorować. Ja uważam, że wszyscy umrzemy na raka, oprócz szczęśliwców, którym się uda zginąć w wypadku albo umrzeć na wylew czy zawał. To oczywiście uproszczenie, ale autentycznie mam wrażenie, że to jest nasza przyszłość. Ludzie to jakoś przeczuwają, ale nie chcą przyjąć tego do wiadomości. Rak jest traktowany jak wyrok i w dużej mierze zasadnie, bo kończy się niedobrze, a zanim się niedobrze skończy, to po drodze jest jeszcze terapia tudzież cierpienie, bo to jest choroba związana z bólem, więc nic dziwnego, że się boją. Jest się czego bać.

Pani przygotowywała się do tego, że może zachorować na nowotwór?
Oczywiście, trzeba myśleć pozytywnie, tylko zależy, jak to rozumiemy. Jeżeli myślimy lekkomyślnie: "Ech, będzie dobrze", to niestety, to do niczego nie prowadzi. Bo na to, żeby było dobrze, trzeba sobie zapracować. Paradoksalnie jednak myślenie o rzeczach przykrych może nie przygotowuje, niemniej oswaja. Tak jak nie można się przygotować do śmierci bliskiej osoby, a jednak można oswoić się z tą myślą, jak również można złagodzić skutki, które nastąpią po ewentualnym spodziewanym fakcie. Podobnie jest z chorobą. Trzeba się do niej przygotowywać. Z jednej strony oczywiście, chwytać dzień, ale z drugiej, jeśli chodzi o sprawy przyziemne, na przykład o środki finansowe, to ludzie bardzo często beztrosko myślą: "A, mam parę groszy, to je wydam". Nie znaczy, że ja żyję bez fantazji i że nie zdarzyło mi się zaszaleć, kiedy wpadło mi parę groszy. Ale mam ściśle wyliczone, na ile mogę sobie pozwolić na szaleństwo. W momencie, kiedy ma się dzieci, to muszę myśleć, że pieniądze jutro mogą mi być bardziej potrzebne niż dzisiejsze szaleństwo. Mąż, kiedy żył, zawsze się wściekał. "Czy my jesteśmy nędzarzami?", wołał. Nie jesteśmy, ale dzieci od maleńkości słyszały, że to jest drogie, tamto jest drogie. Były nawet humorystyczne momenty z tego powodu, bo szły na czyjeś urodziny i mówiły: "Jest zabawka za 20 zł, ja wiem, mama, że to drogo, ale coś trzeba kupić". A ja odpowiadałam: "Rany boskie, 20 zł?! W głowie się wam przewraca!". To była taka gra, ale wynikała z tego, że to życie tak mnie doświadczyło.
Bo Pani też w dzieciństwie słyszała, że wszystko jest drogie i rodziców nie stać?
Mój tata był osobą zaradną, ale trzymał mnie krótko. Miałam o to do niego pretensje i nie rozumiałam tego, że kiedy chciałam od niego pieniądze oprócz kieszonkowego, zawsze znalazł dla mnie robotę. I mówił: "Myślisz, że pieniądze mam znikąd? Muszę ciężko na nie zapracować". Miałam 19 lat, mój ojciec umarł, a że był tak zwaną prywatną inicjatywą, miał opłacaną najniższą składkę w ZUS, w związku z czym dostałam po nim najniższą rentę - w przeliczeniu na dzisiejsze czasy to było może 200 zł. Moja mama nie pracowała, a nawet jakby miała pieniądze, to by mi ich nie dała. Musiałam więc wziąć się do roboty. Ojciec zdążył mi kupić przed śmiercią kawalerkę, do aktu notarialnego stawałam jeszcze z młodzieżowym dowodem osobistym. To było genialne posunięcie. Po pierwsze, bo już coś miałam na początek. Po drugie, student jest w stanie zarobić na utrzymanie kawalerki, nawet zbierając butelki, bo koszty są minimalne. Szybko nauczyłam się oszczędzać światło i rozmawiać bardzo długo przez telefon, gdy ktoś do mnie dzwonił. (śmiech) Porządku też się nauczyłam, bo co chwila wpadała do mnie ekipa i w sytuacji, kiedy nie było gdzie usiąść, bo wszędzie leżały moje ciuchy, musiałam je posprzątać. A ponieważ dużo wtedy imprezowałam, nauczyłam się, że jeśli ubrania będę miała zwinięte w kulkę, a ktoś zadzwoni i powie, że za 10 minut zabiera mnie na imprezę, to nie będę miała się w co ubrać. Kawalerka nauczyła mnie wielu rzeczy. Kiedy więc sprzedałam dom po teściach i kupiłam starszym dzieciom kawalerki, wypuściłam je na świat i powiedziałam: "Od ukochanej mamusi proszę się odpiłować. Jak będziecie głodni, to zawsze możecie przyjść coś zjeść. O kasę proszę mnie nie prosić. Jesteście na studiach, macie kawalerki i znacie perfect angielski". Całą czwórkę udało mi się wysłać na wymianę rotariańską do USA, wszystkie zdały amerykańską maturę.

Odcięła Pani pępowinę.
Ale w miękki sposób, bo ciągle jestem, służę radą i pomocą, mogę nakarmić. Pierwszy rok studiów jest znaczący, bo wtedy się zaczyna imprezować, człowiek się czuje dorosły, wydaje mu się, że mu wszystko wolno. Ale spożywać alkohol, palić papierosy, pierwszych kontaktów erotycznych też się trzeba nauczyć. Jak się przejdzie pierwszy rok, to budzi się ambicja i dzieci wiedzą, że muszą same o siebie zadbać. Wtedy wypychałam je z domu. Kasy nie dawałam, bo przy tej wędce, jaką im dałam, wiedziałam, że pieniądze nie są im potrzebne na chleb, tylko na gadżety: flaszka, papieroski, telefonik, ciuch, perfumy. Na to proszę sobie zarobić. Stąd teraz kawalerka, którą bardzo chcę kupić najmłodszej córce, bardziej mnie zajmuje niż rak.

Kawalerka dla córki jest ważniejsza od Pani raka?
Jest też druga istotna sprawa. Otóż muszę teraz odizolować się od średniej córki z dzieckiem. Mam dom wymagający ogromnych nakładów, ale da się na parterze zaadaptować dla nich lokum. Zostało nam jeszcze pięć dni, bo w sobotę muszą się tam wprowadzić. Ja będę piętro wyżej. Zdaję sobie sprawę ze znacznej obniżki formy. Będę truta chemią, będę słabsza. Najmniej chodzi o włosy, które stracę, bardziej chodzi o te aspekty osłabienia, wymiotów, zapalenia jamy ustnej, nadciśnień i innych cierpień. Wszystko zależy od tego, jak to będzie przebiegać. Jeśli mam wytyczony cel, to inaczej się zachowuję. Kiedy urodziłam syna, cztery dni później pojechałam na grzyby. Pani doktor błagała mnie, żeby tego nie robić, ale był wrzesień i wiedziałam, że mi ludzkość okoliczna przez płot wchodzi na działkę. A ja uwielbiam zbierać grzyby. Wzięłam wtedy dwójkę dzieci i nowo narodzonego syna, którego potem, mało brakowało, zapomniałabym zabrać. Jeszcze tydzień wcześniej pakowaliśmy dwie dziewczynki do samochodu, a tu nagle trójka dzieci. (śmiech) Mąż zwrócił mi uwagę: "Może byśmy jeszcze coś zabrali?". Bo miałam dwa kosze pełne grzybów i umknęło mi, że mi jeszcze dziecko przybyło. Pewnie po paru kilometrach bym się zorientowała, że go nie wzięłam, ale w tamtym momencie miałam inny cel. (śmiech)
Myśli Pani o czymś, z czym chce się pożegnać, coś zamknąć, skończyć, tak na wszelki wypadek?
Zdanie też nigdy nie jest skończone, bo zawsze można coś powiedzieć. Walkę z alkoholizmem mojego męża przeprowadziłam samodzielnie, dopiero później zetknęłam się z ruchem anonimowych alkoholików. Oni mają swoją modlitwę, której ostatnie zdania brzmią mniej więcej tak: "Boże, daj mi siłę, abym zmieniał to, co zmieniać mogę, a nie szarpał się z rzeczami, na które nie mam wpływu. I daj mi odróżnić jedno od drugiego!". Tej sztuki się nauczyłam. Żeby szarpać się tylko z tymi rzeczami, na które mam wpływ. Resztę odpuszczam, bo szkoda sił.

Jest coś, o czym Pani teraz marzy?
Mąż mówił, że nie można marzyć o rzeczach, które można mieć. Kiedyś ciepło mi się robiło koło serca, kiedy myślałam o koparce. A po co mi taka kopareczka - pytał mąż. Ano po to, żeby sobie wykopać dołek i później go zakopać. Miejsce koparki zajęła kawalerka. Coś się zmieniło. Chce Pani zapytać, czy zdrowie i życie są dla mnie marzeniami? Nie. Ważniejsza jest kawalerka. Jakbym zajęła się tylko rakiem, to by było tak, jakby wyjechać na wymarzony urlop, na Malediwy, zostawić otwarte drzwi mieszkania i garnek z kapustą na ogniu. No, fajny urlop. Dobra, nie martw się, jedziemy tylko na tydzień. (śmiech) Nie! To mnie nie interesuje. Są priorytety. Mam drugie życie.

Przed diagnozą o raku miała Pani plany, które musiała zmienić?
Plany zmienił rak mojego ojca, a później męża. Tak, to były raki przygotowawcze. Teraz przyszłam na gotowe. Moja siła wynika z doświadczenia. Jestem jedynaczką, od dziecka musiałam stawiać czoła różnym rzeczom sama. Szybko się nauczyłam, że jak coś jest trudne, to wolę się z tym zmagać sama. Raz, będąc na nartach z koleżanką - też jedynaczką - zastanawiałyśmy się nad tym, że dla nas jest zaskoczeniem moment, kiedy ktoś chce nas wyręczyć: "O, takie ciężkie pani Barbaro, to ja pomogę". Mnie się od razu robi go żal, myślę: "Podźwignie się jeszcze. A ja - dam radę!". Jedynaczka jest nastawiona na to, że musi sobie sama dawać radę.

Krystyna Kofta, która też zmagała się z rakiem, mówiła, że choroba daje wolność. Czuje ją Pani?
Wolność to miałam wtedy, kiedy żył mój mąż. Nigdy w życiu nie czułam się tak wolna. Mogłam mieć najgłupsze pomysły, bo wiedziałam, że jak coś nawywijam, to on mnie z tego wyciągnie. Po jego śmierci zrobiłam się rozpaczliwie przybetonowana. Ale mam wewnętrzną wolność, dlatego mówię, że dla mnie zamknięcie w miejscu, gdzie jestem poddana rygorom, jest lękiem.

Nie ma Pani lęku przed chemią? Z nią też wiążą się rygory.
A co pani czuje, idąc do dentysty? Czy można to nazwać lękiem? No, to ja mam coś takiego. Nie wyrywam się. Ale wiem, że muszę iść. To samo było z porodem. Boję się porodów, ale trzeba iść i koniec. Nie walczę z rzeczami, na które nie mam wpływu. No, może tu nie do końca, bo mogłabym na tę chemię nie iść. Ale to by było głupie. Trzeba dać panu Bogu szansę i wypełnić kupon. Jest to wpisane do planu.

Zna Pani kolejne etapy leczenia po chemii?

Wszystko będzie zależało od mojego stanu. Nie zamierzam leżeć. Nie mogę wyleżeć w łóżku. I to też mi się zrobiło po śmierci męża. Bo gdy żył, to uwielbiałam soboty czy niedziele, kiedy zabierał dzieci do kina czy na tenisa, to się mogłam powylegiwać. To były krótkie chwile rozkoszy, bo i tak trzeba zaraz się zwlec i jakiś obiad ugotować, ale w tamtym momencie można było nic nie robić, poleżeć, pooglądać telewizję i ten łeb ogłupić troszeczkę. To się zaczęło w czasie jego choroby - nie mogę uleżeć. Jestem cały czas w stanie gotowości. Kiedy będę leżeć i myśleć o raku, to pomyślę: mam przerzut na żołądek. Jak się człowiek wsłuchuje, to wreszcie usłyszy. Pyta, pyta i dopyta. A po co ja mam to słyszeć?
Jest Pani zahartowana.
Nie do końca. "Pudziana" też się wystawia przeciwko ciężarówce, ale z pociągiem już raczej nie da rady. U mnie był ciągły stres. Na pewnym, określonym poziomie, taki stres daje człowiekowi napęd. Gotowość, jak w silniku, sprawdzamy obroty, brum, brum, brum i ruszamy. Ale kiedy się cały czas jedzie na wysokich obrotach, to nie ma bata, gdzieś to musi walnąć. I ja na to jakoś tam czekałam. Anna Jantar śpiewała: "Nic nie może przecież wiecznie trwać, za wszystko przyjdzie kiedyś nam zapłacić". Czy mogłam nie robić tego, co robiłam przez te wszystkie lata? Nie! Oczywiście, są matki, które zostawiają dzieci, które zabijają dzieci. Życie jest barwne. Ale ten scenariusz dla mnie nie wchodził w rachubę. Psycholog może powiedziałby, że jestem zakotwiczona. Ale jeśli powołałam czwórkę dzieci na świat, to muszę je doprowadzić do samodzielności, dać im szansę, aby były do tego życia przygotowane.

I zrobiła to Pani. Czy teraz ma Pani oczekiwania wobec dzieci, na przykład, że w tym momencie powinny się Panią bardziej zajmować, zaopiekować?
Nie, nie, nie. Dzieci się chowa dla świata, nie dla siebie. Jeśli się przy okazji uda (śmiech), że się odwdzięczą, to dobrze. Jeśli przeprowadza pani niewidomą staruszkę przez przejście, to nie oczekuje pani, że ona się odwdzięczy. Pani to robi dla siebie, bo nie potrafi pani inaczej i uważa to za swój obowiązek. Podobnie podchodziłam do wychowywania dzieci: jak się uda, a chyba się uda, to otrzymam od nich ogromną pomoc. Chciałabym, aby pomogły mi wtedy, kiedy będę potrzebować, ale będę się starać nie przewracać im życia. Pomoc nie zawsze musi być realizowana własnymi rękami. Syn mi codziennie rano przywozi świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy. Córka zorganizowała kino domowe. Siedziała po nocach, nagrywała filmy. Bo do tej pory spałam jak drewno. Ale wiem, że przy tej chorobie może mi się poprzestawiać. Więc boję się takich nocy, tego, że nie będę miała co robić. Nie czytam już od dawna, nie mogę się skupić. Filmu też nie jestem w stanie obejrzeć w całości, dlatego jest ważna nagrywarka, bo mogę sobie jeden film na 17 odcinków rozłożyć. Chłopak Wiktorii przyniósł mi słuchawki bezprzewodowe, żebym nikogo nie budziła, nie hałasowała. Więc jest dobrze. Średnia córka przynosi mi frykasy, najmłodsza pyta: "W czym ci pomóc?". Mam pomoc. Ale się nie narzucającą. Bywa, że ją tamuję, bo zdarza się też i tak, że człowiek często chce pomóc, ale nie zawsze trafnie. Przypomniała mi się rozmowa z moim szefem Robertem Smoktunowiczem, który widząc raz, jak się szarpię, powiedział: "Baśka, ja ci zafunduję pobyt w Egipcie. W najlepszym hotelu. Będziesz sobie leżeć nad basenem, wygrzewać się, nic cię nie będzie obchodziło". Nie chciałam. Wolałam u siebie, na działce, bo mnóstwo roboty, bo zarosło, bo drzewo spadło i trzeba się tym wszystkim zająć. Powiedziałam: "Robert, ja ci kupię najnowocześniejszą maszynę dziewiarską. Będziesz mógł robić hafty richelieu, obrębisz sobie dzianinę, będziesz miał elektroniczne programowanie". Odpowiedział: "Dobra, nie to nie". (śmiech) Pomoc, której ja nie chcę, nie ma sensu. Dzieci wiedzą, że w razie czego pogonię je batem, i hasło "maszyna dziewiarska" zadziała.

Kiedy będę leżeć i myśleć tylko o raku, to w końcu pomyślę: mam przerzut na żołądek! Jak się człowiek tak wsłuchuje, to wreszcie usłyszy. Pyta, pyta i dopyta. A po co ja mam to słyszeć?

Modli się Pani?
Jestem głęboko wierząca, ale zamiast modlitw, mam rozmowy z Panem Bogiem, jak Tewje Mleczarz. To są fantastyczne rozmowy. Apogeum przeżyłam podczas amerykańskich matur moich dzieci. Kiedy przez cztery lata były w Stanach, to ja tu miałam dzieci z całego świata u siebie, pod jednym dachem. A to nie jest łatwa rzecz. Odpowiada się za cudze dziecko, które jest na obcym terenie. A one bywają różne. Była taka koszmarna dziewczyna z Australii. Ja zawsze idę spać ostatnia, gaszę światło. Ona nie mogła się zaadaptować do zmiany czasu. Zaciskałam zęby. Pewnego razu, jest pierwsza w nocy, ona nie śpi, idę do kuchni, bo lubię się niezdrowo poprowadzić i przed snem coś zjeść, ona usłyszała i mówi: "Barbara, ja chcę z tobą porozmawiać. Nie jestem zadowolona z lekcji polskiego, jakie tutaj mamy". Jest wpół do drugiej w nocy, a ona mówi, że jest tu już miesiąc i nie umie liczyć po polsku. Pytam: "Chciałabyś, abym cię nauczyła?". No, chciałaby. Zaczynam ją uczyć: raz, raz, dwa, dwa, trzy, czi, czuję się jak garnek na ogniu, któremu podnosi się pokrywka, ale utrzymuję twarz pokerzysty i nagle spływa na mnie spokój. I myślę sobie: "Panie Boże, jak ty mnie uczysz pokory. Pani profesorowa Falandyszowa, pani ministrowa, siedzi z kmiotem autralijskim i uczy go liczyć do dziesięciu". I nagle zaczyna mnie ta sytuacja bawić. Napięcie odeszło. To są takie moje rozmowy z Panem Bogiem.

Ludzie w takiej sytuacji, w jakiej się Pani znalazła, szukają w internecie: może jest cudowne lekarstwo, może jakiś fantastyczny lekarz. Też ma Pani taką fazę?
Trzeba być ze stali, żeby nie zacząć grzebać w internecie. Kiedy zachorował mój mąż i zaczęłam czytać o tej trzustce, to w pewnym momencie powiedziałam: "Nie". Dosyć. Nauczona 10 lat temu, dziś nie chcę oglądać nawet swoich wyników histopatologii. Mąż był niezwykle lubiany. Zewsząd miałam informacje, a to vilcacora, a to coś innego. Za każdym z tych cudownych lekarstw czaiła się nadzieja i to wszystko szlag trafił. A utracić nadzieję, to tak strasznie człowieka osłabia, tak strasznie poniewiera, że tracę wszelki napęd. Ja w sobie tej nadziei nie chcę zabijać. Więc jak Scarlett O'Hara, pomyślę o tym jutro.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl