Jerzy Górski jest najlepszy. Z piekła na sam szczyt

Robert Migdał
Jerzy Górski - był narkomanem, teraz jest mistrzem świata w triatlonie
Jerzy Górski - był narkomanem, teraz jest mistrzem świata w triatlonie Marcin Oliva Soto/POLSKA
Był nikim. Bez wykształcenia, pieniędzy. Ćpał każdego dnia. Od dna pomógł mu się odbić sport. Bieganie stało się jego nowym narkotykiem. Dziś Jerzy Górski ma kochającą rodzinę, na koncie tytuły mistrza świata w triatlonie i głowę pełną pomysłów na życie.

Jerzy Górski nie wygląda na 54 lata. Ubrany w dżinsy, luźną koszulkę. Spod wciśniętej na głowę bejsbolówki radośnie błyszczą mu się oczy. Nie wygląda również jak wyczynowy sportowiec. Jest szczupły, dobrze zbudowany, żadna tam góra mięśni wylewających się spod ubrania. Pogodny, uśmiechnięty. Bije od niego wewnętrzny spokój.

Taki brat łata, z którym można pogadać o wszystkim i o niczym. W jego rodzinnym Głogowie na Dolnym Śląsku nie może spokojnie przejść ulicą - co krok ktoś mu się kłania: "Cześć, Jurek!" albo "Dzień dobry, panie trenerze".

Zawsze warto być człowiekiem, choć tak łatwo zejść... na psy!

Nie zawsze tak było. Przez wiele lat otumaniony narkotykami, wychudzony, na haju wciąż myślał tylko o jednym: "strzykawka, igła, kompot". Zaczął brać pod koniec lat 60. Czas dzieci kwiatów. Wychowywała go ulica. Chciał spróbować, bo życie straszne i smutne (szarobura komuna), bo w domu nie układało się tak, jak sobie wymarzył (surowe rządy ojca), bo kolegów miał takich, a nie innych (zabawa, beztroska, co dzień impreza). - Prawie nie pamiętam tego świata, kiedy byłem na dnie. Jest gdzieś daleko, za mgłą.

To tak, jakbym oglądał film z kimś obcym w roli głównej - wspomina ze ściśniętym gardłem. To dawne, złe życie przypomina mu się czasem w najmniej spodziewanych momentach. - Stoją tacy dwaj pod sklepem, ledwo co się trzymają na nogach i mówią zachrypniętym głosem: "No cześć, daj dwa złote". Ja na to: "Ni cholery. Nie dam ci kasy. Chcesz, załatwię ci leczenie". Zawsze słyszę to samo: "Nie, nie teraz. Może jutro, pojutrze". Ucinam wtedy rozmowę: "No to cześć, do zobaczenia jutro, może pojutrze". Jak go widzą inni?

Monika Pyrek, wicemistrzyni świata w skoku o tyczce, bliska znajoma Górskiego, opowiada: - Jurek strasznie mi zaimponował, gdy usłyszałam o jego przeszłości. O tym, kim był kiedyś i jak potrafił dojść na sam szczyt. To, co zrobił, jest godne podziwu: jego samozaparcie, siła woli. To żywy przykład, z krwi i kości, że człowiek potrafi. Jestem pod jego wielkim wrażeniem. A co najważniejsze, on ma wielką charyzmę.

Potrafi jednoczyć wokół siebie młodych ludzi, zarażać ich pasją, sportem. On ma po prostu wielki dar - przekonuje tyczkarka. Przemków koło Głogowa. Ostatni weekend września. Święto miodu i wina. Jerzy Górski organizuje bieg. Na starcie kotłują się dzieci i dorośli. Jurek wpada do pobliskiej cukierni. Podchodzi do nastolatka wcinającego lody. - A ty, chłopie, nie biegniesz? - wali prosto z mostu. - No, nieee... - dziwi się nastolatek. - Czemu nie? - Bo ja... Nie mam kondycji. - E tam, nie masz! Jak nie spróbujesz, to nie wiesz. Szybko, idź się zapisać na start, mama ci loda potrzyma. Jak nie dobiegniesz, to dojdziesz. Ruchy! Chłopak idzie na start.

Za pychę i kłamstwa, za me nałogi (...). **Rozgrzesz mnie, no rozgrzesz mnie! **

Jerzy Górski swoje życie dzieli na dwa etapy. Do 29. roku życia i cała reszta potem. Stare życie i nowe. Gorsze i lepsze. Dwa światy, które dzieli przepaść. Stare życie pogrzebał dzięki Markowi Kotańskiemu i Monarowi. - Dopiero w Monarze zobaczyłem, jak może wyglądać normalne życie, mogłem się czegoś nauczyć. Zdobyłem - bo była akurat taka możliwość - uprawnienia operatora koparki. Przeszedłem naukę tańca towarzyskiego, bo w tańcu jest energia. I najważniejsze: jednym z etapów terapii było bieganie.

To był przełom - podkreśla. Od tego momentu sport to najważniejsza rzecz w jego życiu. Stał się nowym narkotykiem. Górski uzależnił się od wysiłku, euforii zwycięstwa, zmęczenia. - Bieganie nauczyło mnie życia od początku. Poczułem się wolny - wspomina Górski. Na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Początki były trudne. Jego organizm się buntował. Po przebiegnięciu kilku kroków serce waliło mu jak młotem i chciało wyskoczyć z piersi. Pot zalewał oczy.

Jurek biegł prawie na oślep. - Pamiętam, jak przebiegłem pierwszy raz 1,7 tys. metrów i buchnąłem krwią. Leciała mi z nosa tak, że miałem zalane całe ubranie. Wymiotowałem. Ale z każdym dniem było coraz lepiej, byłem coraz mocniejszy - dodaje. Biegał codziennie. Narzucał sobie zabójcze tempo. Chciał zapomnieć o tym, co było.

Tylko twa wiara pomoże ci. Wiara i siła, by wygrać z tym, Z czym tylu ludzi przegrywa co dzień

- Bieganie szybko zaczęło mi przynosić radość i satysfakcję. Wysiłek po przebiegnięciu 5, potem 10 czy 15 kilometrów dawał mi upojenie - wspomina Górski. - Po przebiegnięciu dziesiątków kilometrów i wykąpaniu się czułem się lepszy. Ale nie, że lepszy od kogoś, kto w tym czasie siedział na kanapie i pił piwo. Ja po prostu czułem wielką siłę wewnętrzną. Chciało mi się żyć. Chciało mi się iść do przodu, robić więcej, bardziej, mocniej.

Entuzjazm go nie opuszczał. Wczesnym rankiem i do południa ostre treningi: bieganie po lesie, basen, rower - do utraty tchu. Potem udzielał się jako terapeuta w ośrodku dla uzależnionych. Chodził po szkołach, opowiadał o swoim życiu, o tym, jak wpadł w nałóg i jak się wyzwolił. - Robił piorunujące wrażenie. Nie było nikogo w klasie, kim by nie wstrząsnął. Miał świetne podejście do dzieci. Mogę się założyć, że dzięki niemu wiele dzieciaków nigdy nie sięgnęło po narkotyki - wspomina Aleksandra Burgiel, uczennica głogowskiej "szóstki", dziś nauczycielka.

Poza bieganiem i prowadzeniem terapii pracował na budowie: żeby na chleb zarobić i nie chodzić głodny. Wspinał się na dachy, nosił cegły, mieszał beton. - Na budowie byłem dla innych kosmitą - wspomina. - Pracowałem jak wariat do utraty tchu, a na dodatek nie piłem i pędem uciekałem do domu. Wieczorami chodził do szkoły, żeby w głowie nie było pusto.

- Ogolony na łyso siedziałem w ławce w drelichu, wzbudzając zainteresowanie. Ja dziadek byłem dla nich. Miałem 30 lat, oni o połowę mniej. Biegając, wkuwałem regułki, definicje, jadąc na rowerze, rozwiązywałem w głowie zadania z matematyki. Nie mogłem zmarnować ani chwili - opowiada Górski. Cały dzień miał zaplanowany co do minuty. Nie było czasu na przyjemności.

O nałogach nie ma mowy

Jego organizm nie wytrzymywał tempa pierwszych ostrych treningów. Buntował się. Górski nie przejmował się tym. - Moja motywacja była silniejsza od zmęczenia. Od tego, że padałem na twarz, że byłem zlany potem, że po całym dniu już nie dawałem rady zrobić kroku i tylko marzyłem, żeby się choć chwilę przespać.

To, co siedziało w mojej głowie, mówiło mi: "Musisz". Było silniejsze niż bolące mięśnie, niż otarte kolana czy zakwasy na plecach. Jak mi się coś nie udało, to mnie to jeszcze bardziej motywowało do pracy: żeby się poprawić, żeby zawalczyć jeszcze raz, żeby dojść do celu. Choć był amatorem, trenował jak profesjonalista. Nie stawiał małych kroczków. Od razu rzucił się na głęboką wodę. Groziło mu, że może się utopić, ale zaryzykował.

- Nie miałem trenera, sam próbowałem różnych diet. Słuchałem swojego organizmu, ćwiczyłem najmocniej, jak umiałem. Od razu chciałem być najlepszy - opowiada z przekonaniem. W ciągu 6 lat doszedł do tego, do czego inni dochodzą w ciągu 12. - Choć byłem bardzo zmęczony, kładłem się na łóżku i już po godzinie wstawałem. Zrywałem się na równe nogi, bo nie mogłem nawet pomyśleć: "A tam, daj sobie na luz, Jurek, odpocznij". Wiedziałem, że sam muszę siebie pilnować.

Zastanówcie się wszyscy, o czym marzy każdy z was, na pewno o tym samym, o czym marzę ja

Bieganie nie wystarczało do pełnego szczęścia. Rok 1984. W telewizji zobaczył program o triatlonistach, którzy ścigają się w wodzie, na rowerze i biegnąc. Serce zabiło mu mocniej. Chciał spróbować. Program opowiadał o największym triatlonie na świecie, zwanym Ultraman, rozgrywanym na Hawajach - wulkaniczne wzgórza, błękitna woda oceanu. Postawił sobie kolejny cel: "Zrobić wszystko, żeby tam być". Zaczął trenować pod triatlon. - Zacząłem uczyć się pływać, choć wcześniej mi się wydawało, że ja przecież potrafię pływać.

Okazało się, że owszem, byłem w wodzie, macha- łem rękami i nie poszedłem na dno, ale do pływania jeszcze daleka droga. W pierwszym triatlonie przepłynięcie kilometra zajęło mu 29 minut. - Dopłynąłem jako ostatni, ale się tym nie przejąłem. Już po roku ten kilometr zamiast w 29 minut przepły- nąłem w 13! Taki zawzięty byłem! - dodaje z dumą w głosie. Było to trudne, bo zaczynał trenować jako 29-latek. W sporcie to już stary facet. Wiedział, że nie doścignie tych ludzi, którzy ćwiczyli od dziecka. - Ale w jednym byłem od nich lepszy: miałem wielką chęć walki, większą niż oni, i zawziętość taką, o jakiej nie słyszeli.

Przeszkody na jego drodze? Jakiś czarny scenariusz? - Nie ma rzeczy niemożliwych. Oczywiście, jakby ktoś mi zaproponował: "Wejdź na Mount Everest", powiedziałbym: "Eeee, no nie, to nie dla mnie, nie przepadam za wspinaczką". Muszę poczuć impuls, któremu podporządkuję całe życie. Rok 1986. Górski postanawia przejechać rowerem dookoła Polski. Trening na dwóch kółkach przyda się w triatlonie. W planach ciągle ma wyjazd na Hawaje. - Chciałem poznać wszystkie 17 ośrodków monarowskich w całym kraju. Po co? Ano jak poprosi mnie człowiek o pomoc, to będę wiedział, gdzie mu będzie najlepiej.

Wsiada na rower, do którego ma przy- czepione flagi Monaru. Torba na plecach. Bagażnik ugina się pod ciężarem pakunków tak bardzo, że co chwilę strzelają mu opony. Przejechał 3 tys. kilometrów. Po drodze namawiał ludzi, żeby zdrowo żyli, nie pili, nie palili. I najważniejsze: zbierał podpisy pod petycją o zakazie siania maku w Polsce. Podpisało się 20 tys. osób. Miał satysfakcję, choć zakaz nie został wprowadzony w życie.

Zawrócić się już nie da, więc do przodu idź

Jeszcze w tym samym roku zajmuje drugie miejsce w triatlonie w Kaliszu. To mu otwiera furtkę do profesjonalnego świata sportu. Zostaje członkiem Klubu Sportowego Chrobry Głogów. Dostaje służbowy pokój, w którym może zamieszkać: 2 metry na 3, mała kuchenka elektryczna, z okna widok na stadion. Pokój jest niewielki: mieszczą się w nim łóżko, rower i buty.

Ale jest szczęśliwy. Ma swoje miejsce na ziemi, swój dom. Zaczyna namawiać młodych ludzi do uprawiania sportu. Pokazuje im, czym jest triatlon. Znowu odwiedza szkoły. - To dzięki niemu jestem dzisiaj tym, kim jestem. To on mnie zaraził sportem właśnie podczas takiej wizyty - wspomina Bartosz Woszczyński, jeden z najlepszych polskich triatlonistów, który swoją pracę magisterską na AWF-ie napisał właśnie o Górskim i założonym przez niego Centrum Sportowym Głogowski Triatlon. - Jest dla mnie mistrzem.

Nauczył mnie zdrowego stylu życia. Jestem mu za to wdzięczny. Górski zostaje też współzałożycielem Stowarzyszenia dla Dzieci i Młodzieży "Szansa" w Głogowie. - To człowiek orkiestra. Niekiedy się zastanawiam, skąd on bierze czas na to wszystko, co robi - uśmiecha się Alicja Jarzyna z "Szansy". - Pomaga dzieciom, robi szkolenia dla rodziców - ostatnio "Tata małolata", czyli jak być dobrym rodzicem. Prywatnie to świetny kumpel. Przyjaźnimy się od 20 lat. Zawsze można było na niego liczyć . Tak samo myśli Renata Maternik, która zna Górskiego od kilkunastu lat: - Gdyby był organizowany konkurs na ideał przyjaciela, Jurek by z pewnością wygrał! Kilka lat temu miałam przeszczep serca.
Jurek był przy mnie, dzwonił, pocieszał, że wszystko będzie dobrze. Wierzyłam mu. Przeszczep się udał. Teraz pomaga mi w Stowarzyszeniu Transplantacji Serca w Zabrzu. "Mało mów, dużo czyń, bo tylko czyny świadczą o tobie" - to dewiza Jurka. Mówi o nim wszystko.

Niebo jest na wyciągnięcie ręki. Tylko ciągle nie wiesz, jak tam dojść

Jurek Górski czekał tylko na jedno: na zaproszenie do udziału w triatlonie na Hawajach. Długo nie odpowiadali. Postanowił rzucić Amerykanom wyzwanie: sam zaplanował trasę na takim samym dystansie jak na Hawajach, tylko w polskich realiach. - Miałem piąty czas na świecie - mówi z dumą. Wysłał swoje wyniki za ocean. W 1990 roku w USA wygrał nieoficjalne mistrzostwa świata w podwójnym triatlonie.

Potem wziął udział w stumilowym biegu szlakiem poszukiwaczy złota. Po powrocie do Polski wreszcie dostał zaproszenie na wymarzone Hawaje. - Ale nie mogłem pojechać. Nie byłem przygotowany. Nie trenowałem tygodniami, bo w Stanach musiałem pracować na budowach. Zapożyczyłem się na ten wyjazd i po prostu musiałem zarobić. Kolejne lata, kolejne zaproszenia i kolejny pech. W 1991 roku w Chicago w maratonie poszło mu ścięgno Achillesa, w 1992 roku w Nowym Jorku - to samo. Wreszcie rok 1994. Wszystko podporządkowane startowi w Ultraman. Jeszcze tylko wyjazd na mistrzostwa Europy na Węgrzech jako opiekun młodzików - i upragnione Hawaje. - Pojechałem sprawdzić trasę rowerową, którą mieli jechać chłopcy, i... obudziłem się po czterech dniach.

Miałem wypadek. Samochód we mnie walnął. Po wypadku spędził 16 dni w szpitalu na Węgrzech: stwierdzono obrzęk mózgu. Rozpoczął wędrówkę po szpitalach. Lekarze składali mu połamane szczęki, rozgruchotany bark, nogę, rękę, łopatkę. - Ale ja wariat byłem. Pomiędzy operacjami ćwiczyłem. Wszyscy narzekali na sali, a ja na jednej ręce pompki robiłem i brzuszki. A ból? Jak bolało, to brałem leki i ćwiczyłem dalej.

Ból nie był ważny, bo ja sobie te Hawaje wymarzyłem i wiedziałem, że muszę wziąć udział w tym triatlonie. Za wszelką cenę - wspomina. Ważył 49 kilogramów. Teściowa karmiła go przez rurkę, a on chodził z psem na spacer i, gdy nikt nie widział, biegał. - Nikomu o tym nie mówiłem,boby donieśli do lekarzy. A mnie strasznie zależało na starcie.

Na spełnieniu marzeń. Dopiął swego. Kilka miesięcy po wyjściu ze szpitala wystartował na Hawajach. - Byłem czwarty od końca, doszedłem na metę, ściągnąłem czapkę - i balon pękł. Zrobiłem to, czego chciałem najbardziej - mówi. - I od razu zacząłem myśleć o tym, co dalej, bo to, co chciałem osiąg-nąć w sporcie, już osiągnąłem.

Łóżko, krzesło, płyty dwie. Boże, daj mu dom, cichy kąt

Ożenił się, urodziła mu się córka. Hania ma już 14 lat. - Tata jest super: czuły, ciepły, opiekuńczy. Mój prawdziwy przyjaciel - jednym tchem wymienia dziewczyna. - Jest zwariowany, ma poczucie humoru. Razem tarzamy się ze śmiechu, oglądając kabaret w internecie, a za chwilę uprawiamy zapasy na podłodze. Wariujemy.

W domu role są podzielone: mama jest od trzymania wszystkiego w ryzach, a tata - od rozpieszczania. Jestem jego oczkiem w głowie - śmieje się Hania. O tacie mówi tylko dobrze. - Bo tata to dobry człowiek, z zasadami - podkreśla. - "Masz być sobą", "Nie ulegaj nałogom", "Zawsze miej swoje zdanie" - to mi zawsze wpaja, tego mnie uczy.
Jurek nie usiedzi długo na miejscu. Nie jest typem, który w kapciach będzie sączył herbatkę w fotelu. - Przed telewizorem można go zobaczyć jedynie, jak leci film akcji. Wtedy mnie woła: "Chodź, pooglądamy razem. Strzelanie, wybuchy, będzie fajnie!" - opowiada Hania.

Jurek zajął się biznesem. Założył firmę Sport Górski - Jerzy Górski: - Organizuję mistrzostwa w duatlonie (bieg - rower - bieg). Zrobiłem dyplom menedżera sportu. Organizuje też biegi uliczne, zjazdy w kombinacji alpejskiej, skoki z Małyszem, doradza, konsultuje. Ciągle w ruchu. Jeździ po całej Polsce i prowadzi zajęcia pod hasłem "Zostań mistrzem własnego ciała".

- Nieważne, kto kim jest, jak wygląda - tłumaczy. - Wyszukuję dzieciaki, które nie ćwiczą. Ściągam je z ulicy, przyjeżdżam na ich podwórka, rozkładam się ze ściankami wspinaczkowymi, boiskami do piłki nożnej, zachęcam do sportu. Nie chcą przyjść same, to sport przychodzi do nich. Twierdzi, że najważniejsze jest dać młodym możliwość zrobienia czegoś, czego jeszcze nigdy w życiu nie robili. Kopną piłkę raz, drugi i zamiast pić czy ćpać, zajmą się sportem. - Brzmi idealnie? Niech nawet jeden z 30 tak zareaguje, niech jeden z 50 pójdzie lepszą drogą, to będzie mój sukces. Będę miał się z czego cieszyć - dodaje z dumą .

Idę, mój kompas wiedzie mnie

Nadal ćwiczy codziennie, choć nie zawodowo. - Nie muszę być całe życie strongmanem - uśmiecha się. Ćwiczy dla siebie. Dla kondycji. Żeby nie przestać czuć, że żyje. No i dla córki (żeby ją oderwać od komputera). Bo nie można sportu jak książki odłożyć na stolik nocny i zapomnieć. To się ma we krwi.

Ciągle sobie powtarza: "Wstań, obudź się, pójdź, zrób". - Bo każdy z nas jest leniwy i to trzeba zwalczyć - dorzuca. Jest szczęśliwy, spełniony. Pełen planów na przyszłość, w którą patrzy z optymizmem. Czy boi się czegoś w życiu? - Boga się boję.

Miałem wiele różnych wypadków. Myślę, że wtedy, jak byłem młody, to Bóg mi pogroził palcem: "Ej, co ty robisz?! Może za szybko, kolego? Może to nie ta droga? Zastanów się!". A poza Bogiem? - Poza Bogiem niczego się nie boję. Ja jestem uczciwy facet. W życiu trzeba się określić: albo się jest przestępcą, albo normalnym, uczciwym człowiekiem.

Ja wybrałem to drugie i chodzę z podniesionym czołem. To, że był na dnie, ukształtowało go na resztę życia. - Bez tego, kim byłem kiedyś, nie byłbym tym, kim jestem teraz. Dostałem kopa, podniosłem się. Jestem żywym przykładem, że z najgorszej tragedii można się otrząsnąć i żyć. Dobrze żyć.

Wszystkie śródtytuły pochodzą z piosenek zespołu Dżem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl