Pamiętnik emigrantki

Sara Komaiszko
Studia, a może emigracja? Sara Komaiszko po maturze zdecydowała się wyjechać na rok do Anglii. Wyposażona w 120 funtów i dużo dobrych rad wyruszyła w podróż w dorosłość. Specjalnie dla nas prowadziła dziennik. Publikujemy jej zapiski z pierwszego miesiąca.

Gdy byłam mała wydawało mi się że, moim marzeniem było po maturze wyjechać do Anglii.
Matura - to brzmiało groźnie i wzbudzało we mnie takie same dreszcze jak Buka w Muminkach. Całkiem niepotrzebnie. Egzamin dojrzałości zdałam co najmniej zadowalająco.

Nadszedł czas pierwszego dorosłego wyboru - studia czy emigracja? Obcy kraj nęcił, lecz nie widziałam siebie jako dożywotniej pracowniczki fabryki na obczyźnie. Stwierdziłam, że zastosuję popularny, zwłaszcza w Anglii, gapyear - rok przerwy po maturze przed pójściem na studia. Byłam w o tyle dobrej sytuacji, że w Anglii mieszka mój tata. Moja przyjaciółka Dronka zgodziła się wyjechać ze mną.

Wszyscy wokół potępiali moją decyzję, mówiąc, że po roku przerwy w nauce będzie mi trudno zacząć od nowa. Załamywano nade mną ręce, na czele z moją mamą, której wydawało sie, że jak nie zostanę studentką w październiku 2008, to cofnę się w rozwoju i zacznę mówić "wziąść" albo nawet "przyszłem" lub, o zgrozo, zapomnę, że autorem "Dziadów" był Adam Mickiewicz. Słyszałam wciąż litościwe i pouczające: "Stracisz rok, nie żal ci?". O nie, nie. Ja nie stracę roku, ja go zyskam.
Codziennie wyobrażałam sobie swoje przyszłe dorosłe życie w Anglii. Jak będzie wyglądała moja praca? Kogo poznam? Jak będzie mi się żyło w nadmorskim Grimsby? Nie wiedziałam, ale wiedzieli to już moi najbliżsi.

Mama: "Najlepiej zostań dyrektorką banku".
Tata: "W fabryce cię nie widzę, spróbuj w pizzerii".
Brat: "Idź do McDonalds, tam będzie łatwo z angielskim. Big mac to big mac, cola to cola".
Znajoma: "Fabryka to niezła kasa".
Znajomy: "Dobrze, że będziesz blisko morza. Będziesz mogła w nie spojrzeć i nie widzieć tej całej Anglii".
Nauczycielka: "Trzymaj sie z dala od Polaków. Szlifuj język".
Najbardziej jednak przerażała mnie wizja mamy mojej przyjaciółki Dronki, która stwierdziła, że wyjeżdżamy podcierać Anglikom tyłki.


1 sierpnia 2008, piątek

Z lotniska odebrał nas mój tata. Już w samochodzie pozbawił nas złudzeń. W mieszkaniu nic nie ma: jedzenia, pościeli, naczyń, pralki, za to lodówka jest spleśniała. "Cieszcie sie, że są meble, zawsze mogliśmy trafić gorzej" - pocieszył nas. Najważniejsze to się nie zniechęcać na wstępie. Podjechaliśmy do Tesco, gdzie kupiliśmy produkty pierwszej potrzeby, takie jak pizza mrożona, zestaw naczyń, kołdry i poduszki.
Mieszkanie okazało się lepsze niż w moich wyobrażeniach. Duże, kolorowe pomieszczenia: kuchnia, łazienka, dwie sypialnie i salon. Z Dronką zajęłyśmy większą sypialnię z małżeńskim łożem. Pierwszą noc spałyśmy obie jak najbliżej przeciwległych końców lóżka, odwrócone do siebie plecami, żeby się przypadkiem nie dotknąć.


2 sierpnia 2008, sobota

Pierwszy poranek w Anglii: obudzili nas sąsiedzi z domku naprzeciwko. Tańczyli i śpiewali w ogródku.
Po śniadaniu pojechaliśmy z tatą do Cleethorpes, miasteczka obok Grimsby. Te miasta są tak blisko siebie, że właściwie nie wiadomo, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie, a nasza ulica umiejscowiona jest jakby na pograniczu. W Cleethorpes pozwiedzaliśmy town centre (nudy), poczytaliśmy ogłoszenia, gdzie szukają pracowników (nigdzie), przespacerowaliśmy się brzegiem plaży (śmierdzi i brudno), obejrzeliśmy pralki (za drogie), a wycieczkę uwieńczyliśmy pysznymi lodami (Dronka nie jadła). Resztę dnia spędziłyśmy w domu, ukradkiem podglądając sąsiadów. Dronka przysięga, że widziała, jak sąsiadka rzuciła stołem, który przeleciał przez ogród.

3 sierpnia 2008, niedziela

Kupiliśmy: wieszaki, ściereczki, popielniczki, czajnik, kostkę do sedesu. W sklepie miałam wrażenie, że we trójkę, ja, Dronka i tata, jesteśmy zbiorową gospodynią domową. Ale nasze małe gniazdko robiło się coraz przytulniejsze.
Za radą taty kupiłyśmy też angielską kartę do telefonu, bez której nie podobna szukać pracy.
Wieczorem piesza wycieczka do Grimsby. Pomyliłyśmy drogi i wylądowałyśmy znowu w Cleethorpes. Nad morzem zjadłyśmy sobie po gofrze z truskawkami. Zdanie "Two waffels with fresh strawberries and cream, please" jest pierwszym, jakie wypowiedziałam po angielsku w Anglii do Anglika.
Wieczorem udało mi się podpatrzeć, jak sąsiad w ogrodzie rzuca deską.

4 sierpnia 2008, poniedziałek

Przy śniadaniu powiedziałam Dronce "trzeba kupić masło" i poczułam się dorosła. Obie wiedziałyśmy, że trzeba też zacząć szukać pracy. Wyszłyśmy w nieznaną część miasta. Wszystkie ulice wyglądają tu tak samo: domki i domki. Co tu dużo gadać, Anglia nie rzuciła nas na kolana. Gdzie ci wszyscy fantastyczni ludzie, których miałyśmy nadzieję poznać, gdzie ta nasza wspaniała praca, którą miałyśmy bez trudu znaleźć, gdzie te wszystkie zarobione funty, których miało być bez liku. Wracając przez Freeman Street, odkryłyśmy polski sklep. I tam - Eureka! Ogłoszenie, że szukają pracownika na stanowisko ekspedientki.

Należy złożyć swoje CV do 31 sierpnia, wymagana znajomość języka angielskiego. "Fantastycznie", pomyślałam. Ekspedientka zaczęła nam zachwalać tę pracę, że świetna, że tyle Polaków można poznać, a i zarobić na życie bez wysiłku. "Siedzisz sobie w sklepie cały dzień, szef jest miły" - i że ona pracuje tu już 8 miesięcy, ale musi wrócić do Polski, więc pilnie poszukują kogoś na zastępstwo. A Polaków odstrasza "znajomość języka angielskiego" i że nic nie szkodzi, jeśli nie znamy się na kasie fiskalnej, bo szef nauczy. Ona w ogóle nie umiała, przyszła pierwszy dzień do pracy i szef ją od razu rzucił na głęboką wodę. Wyszłyśmy ze sklepu pełne nadziei i marzeń o tej wspaniałej pracy ekspedientki. Ech, żeby nas tak też od razu - na głęboką wodę! I zaczęło padać.

5 sierpnia 2008, wtorek

Trzeba było szybko znaleźć kafejkę internetową, wydrukować CV i gnać do polskiego sklepu, naszego światełka w tunelu. Wstukałyśmy w google "Grimsby, internet cafe" i okazało się, że najbliższa jest ok. 30 km od naszej miejscowości. Chryste! Co to za dziura?! Napisałyśmy CV odręcznie na kartkach z zeszytu i pełne nadziei pobiegłyśmy do polskiego sklepu.

W mieszkaniu już czujemy się jak u siebie, bo na początku było obco, jak na koloniach czy u kogoś w gościach. Tata zrobił w łazience prysznic, bo tutaj wszystkie kurki kranów są oddzielne, z jednego leci ukrop, a z drugiego lodowaty strumień, co znacznie utrudnia kąpiele czy mycie naczyń. Na szczęście naczyń mamy niewiele: jeden garnek, cztery kubki, cztery talerze i cztery miski. Dziś dokupiliśmy szczotkę do sedesu.

6 sierpnia 2008, środa

Pojechaliśmy do komisu kupić pralkę. Załapaliśmy się na fantastyczną okazję, dobra pralka za 75 funtów. Pan w komisie był bardzo miły, powiedział, że nam ją dostarczy. Powiedział mi też, że wyglądam jak Sinéad O’Connor i wskazując stertę starych winylowych płyt, oznajmił, że jak znajdę tam płytę Sinéad, to mogę ją sobie wziąć za darmo. Przeszperałam wszystkie, Sinéad O'Connor nie znalazłam.

Pan z komisu miał przywieźć pralkę po 17. Na 18 tata szedł do pracy, więc przed wyjściem kazał nam nasłuchiwać, czy nie szczeka facet z pralką (nasz dzwonek do drzwi brzmiał jak szczekanie psa, mówiliśmy na niego piesek Leszek). Nie szczekał przez cały wieczór.

7 sierpnia 2008, czwartek

Jestem zaskoczona, że nie dzwonią do nas z polskiego sklepu z dobrymi wieściami, że mamy wspaniałe CV i obie jesteśmy przyjęte od zaraz. Tata mówił coś o zakazie sprzedawania alkoholu przez osoby poniżej 21. roku życia, więc może dlatego. Poszłyśmy szukać agencji pracy, żeby się zarejestrować do pracy w fabryce. Pierwsza agencja zamknięta z powodu remontu. W drugiej zostawiłyśmy swoje namiary, ale nie potraktowano nas zbyt profesjonalnie. Nie musiałyśmy pokazywać dowodów, tylko pani kazała nam zostawić na karteczce nazwiska i numer telefonu. Jak coś będzie dla nas miała, to zadzwoni. Dronka nakręciła mnie na pracę w fabryce, tłumacząc, że "nie musisz z nikim gadać, tylko robisz swoje". Ja ciągle intensywnie myślę o McDonalds, ale jeszcze poczekam, może odezwą się ze sklepu lub uda się z fabryką.

Wciąż czekamy na pralkę. Czyste majtki powoli się kończą, a i 75 funtów piechotą nie chodzi. W dodatku zakupiłyśmy już swoje pierwsze dorosłe żelazko, żeby prasować swoje uprane ciuchy. Pralki jak nie ma, tak nie ma. Rozglądamy się też za suszarką, ale tu są same rachityczne i pionowe. Nie wiem, jak ci Anglicy rozwieszają na nich swoje pranie. No, ale skoro nie wynaleźli jeszcze normalnych kurków do kranu, to co się dziwić.

8 sierpnia, piątek.

Znalazłyśmy z Dronką świetny dom towarowy, niemal naprzeciwko naszego domu. Z zewnątrz wygląda jak wszystkie budynki tutaj, czyli czerwona cegła bez okien i wielki napis RAMSDENS. Kupiłyśmy w Ramsdensie klimatyczne świeczki do pokoju, masło orzechowe oraz na obiad puszkowaną zupę pomidorową. Chciałam kupić Campbella, bo mi się zdaje taka artystyczna, ale wygrał Heinz. Praktyczna Dronka stwierdziła, że bardziej się opłaca. (W domu okazało się, że nie mamy otwieracza do puszek. Na obiad musiałyśmy zjeść, jak codziennie, makaron z pulpetami. Rzygam już makaronem z pulpetami).

W domu - niespodzianka - pralka przyszła! Ustawiliśmy ją na honorowym miejscu w kuchni. Stół trzeba było przestawić pod okno, skąd mamy znakomity widok na sąsiadów. Niestety tym razem nic ciekawego u nich się nie działo.

9 sierpnia, sobota.

Dzień rozpoczęłyśmy wizytą w naszym ulubionym Ramsdensie, kupując otwieracz do puszek. Okazał się totalnym bublem, bo nie mogłyśmy otworzyć nim ani puszki z zupą, ani z konserwą. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale wydaje mi się, że zupy Campbell mają zawleczki przy puszkach, więc jestem wkurzona, że nie wyszło na moje. Jeśli miałabym zjeść dziś znowu makaron z pulpetami, pewnie bym zabukowała sobie od razu bilet do Polski. Na szczęście mój tata przyniósł gotowe obiadki z fabryki, w tym - hip, hip, hurra! - zupę pomidorową w łatwo otwierającym się plastikowym pudełeczku.

Sąsiedzi dziś dali popis. Rozstawili w ogrodzie kosz do koszykówki, ale zamiast grać, kłócili się o zasady gry. Nic nie zrozumiałam z tego, co krzyczeli, choć wrzeszczeli na całą dzielnicę, ale tata zrozumiał. Ja nie rozumiem w ogóle tych Anglików, mówią zupełnie innym angielskim, niż uczyli nas w szkole. Z Dronka podejrzewamy, że tutaj wszyscy tylko udają, że mówią po angielsku, bo tak naprawdę, wcale nie umieją.

Kłótnia sąsiadów skończyła się brawurowym lotem kosza nad ich ogrodem.
Wieczorem poszłyśmy na dancing do pubu Willy's w Cleethorpes. Impreza punk/indie/electro okazała się dyskoteką młodzieży w stylu MTV przy muzyce w stylu MTV. Zagadał do mnie jeden gruby brodaty gość. Wreszcie mogłam powiedzieć swoją wyćwiczoną kwestię: "Hi, I'm Sara, I'm from Poland'm nineteen years old". Dronka natomiast zagadała się z jakimiś Czechami. W drodze powrotnej wypytywałam Dronkę o jej Czechów. Powiedziała, że nie wie, czy byli fajni. Oni gadali po czesku, ona po polsku i gadka się nie kleiła.

10 sierpnia, niedziela
Zjednoczeni w naszej duchowej gospodyni domowej z Dronką i tatą kupiliśmy patelnię i porządny nóż. Dronka upierała się przy tłuczku do mięsa, ale nie umiała być stanowcza. Oprócz tego kupiliśmy tort, świeczki, wino, korkociąg i kieliszki, bo jutro mój brat kończy w Polsce 18 lat i tata wymyślił, że będziemy obchodzić jego osiemnastkę. Na niedzielny obiad kupiliśmy paluszki rybne, sałatkę Coleslaw i jakieś dziwne ziemniaki, w plastikowej torbie, oblane oliwą, które należało podpiec w piekarniku. Po upieczeniu były zwęglone z wierzchu, surowe w środku.

Zachciało nam się zagranicznych nowości, zamiast kupić normalny kilogram zwykłych kartofli. Siedzieliśmy przy stole, dłubiąc w talerzach, atmosfera była tak smętna, że nawet krzyki sąsiadów nas nie zainteresowały.

Poszłyśmy z Dronką do klubu Yarbirds. Wyglądał, jakby odbywał się w nim zlot harleyowców i ich kobiet. Średni wiek publiki to grubo po czterdziestce. Mieli czarne skóry, długie włosy i bródki poskręcane w warkoczyki. Ich otyłe kobiety były skrępowane jeansowymi minispódniczkami i straszyły zdartym lakierem na paznokciach. Czułyśmy się trochę nieswojo. Było po północy, gdy wróciłyśmy do domu. Ale nie wzięłyśmy kluczy. Tata zasnął i nie słyszał dzwonka. Perspektywa spania na zewnątrz przestraszyła nas, zaczęłyśmy walić w drzwi, wydzwaniać do niego na komórkę, wrzeszczeć. Obudziłyśmy chyba wszystkich na naszej ulicy.

Prócz mojego taty. Ze wszystkich stron posypały się na nas przekleństwa i groźby, straszenie policją. Wymyśliłyśmy, że najpierw pójdziemy na kebaba, a potem zobaczymy, co będzie. I gdy dochodziłyśmy już do kebabowni, zadzwonił tata, który właśnie się przebudził, wielce zaskoczony, że ma tyle nieodebranych rozmów w telefonie.


11 sierpnia, poniedziałek

Rano przychodzi nam do głowy, żeby przejść na wegetarianizm. Postanawiamy rozejrzeć się za soją po tym, jak rozejrzymy się za pracą w kolejnej agencji.

Dotarłyśmy tam zestresowane, najbardziej tym, że Anglicy nie umieją mówić po naszemu angielsku i nic nie zrozumiemy. Za ladą stał pulchny pan pod krawatem. Powiedziałam: "Hello, I'm looking for the job, I'd like to register". Pan coś zabełkotał, z czego zrozumiałam tylko "ID", podałam więc dowód. Przyjrzał mu się uważnie i wybełkotał coś, co brzmiało jak "paszport". Podałam. Nie dał za wygraną. Wybulgotał "insurance". I tu mnie zagiął. Wyszłyśmy stamtąd zwyciężone i zgarbione. Wtedy Dronka przypomniała sobie, że ma kartę ubezpieczenia z NFZ. Wróciłyśmy triumfalnie, dzierżąc jej kartę ubezpieczenia i podtykając mu pod nos: "Insurance, insurance!".

Przyjrzał się karcie nieufnie, zawołał koleżankę i oboje się w nią wpatrywali, kręcąc głowami. Niechętnie przyjęli Dronkę do rejestracji. Kazali wypełnić 8 kartek formularzy, gdzie pytali o takie intymne rzeczy jak: ile papierosów dziennie wypalasz, jaki jest twój nr buta i czy ty albo ktoś w twoim otoczeniu w przeciągu ostatnich dwóch tygodni cierpiał na biegunkę lub wymioty.

Podejrzewam, że gdybyśmy ciągle jadły pulpety z makaronem, Dronki nie przyjęliby do pracy. Oddałyśmy formularze innemu panu pod krawatem, który spytał Dronkę, czy już kiedyś gdzieś pracowała. Odpowiedziała, że nie. A on jej na to, że musi przynieść referencje z poprzedniej pracy. Dronka powiedziała, że przyniesie jutro i pożegnaliśmy się.

W supermarkecie przypomniało nam się, że jesteśmy wegetariankami i szukamy soi. Nie znalazłyśmy. Wpadły nam za to w oczy i ręce wegetariańskie warzywne chipsy. Po soję poszłyśmy do ulubionego Ramsdensa. Zamiast niej odkryłyśmy kotlety czosnkowe Quorna. W internecie przeczytałyśmy, że Quorn to substytut mięsa w postaci jakiegoś fermentowanego grzyba.

W Polsce tego nie uświadczysz. Smakowało lepiej niż soja. Posprawdzałyśmy wszystkie produkty w naszej lodówce, które się nadają na wegetarianizm, a które nie. Jogurty Activia nie, co nas zaskoczyło.
Tata wrócił z pracy z tygodniowym zapasem mięsnych obiadków z fabryki, a ja z uśmiechem na ustach i lekkim żołądkiem oświadczyłam, że jesteśmy wegetariankami.

12 sierpnia, wtorek

Szukania pracy ciąg dalszy. Tata poradził nam iść do Job Centre. W środku to wielka hala, trochę przypomina redakcję: komputery, aparaty telefoniczne, wszystko nowoczesne i kolorowe. Zauważyłam, że wchodzący stawali w ogonku przy tabliczce WELCOME. Ustawiłyśmy się na końcu kolejki. Szybko się przesuwała i stanęłam naprzeciwko sympatycznego pana w okularach. Powiedziałam: "Hello, we are looking for the job, we would like to register".

Odparł, że tu się nie "registeruje", możemy skorzystać z ich komputerów i poszukać pracy w ich serwisie internetowym. Za radą taty poprosiłam go o listę agencji pracy w Grimsby. Lista składała się z trzech kartek A4. Wyszłyśmy i usiadłyśmy na przystanku autobusowym, zakreślając, do których agencji i w jakiej kolejności pójdziemy. Szukając pierwszej, pomyliłyśmy ulice i doszłyśmy do Burger Kinga. Stwierdziłam, że tu też możemy poszukać pracy.

Weszłam śmiało, Dronka za mną. Śmierdziało Fast foodem, na podłodze walały się stare frytki i pomyślałam, że nie bardzo chciałabym tu pracować. Ale podeszłam do lady i spytałam pryszczatego dryblasa, czy szukają może staff, bo ja szukam job. Chłopak podał mi i Dronce formularze do wypełnienia. Potem pokazał nas reszcie burgerkińskiej załogi. Wszyscy nam się ciekawie przypatrywali, a my odpowiadałyśmy na pytania w formularzach: Czy ukończyłeś 16 lat? Czy jesteś komunikatywny? Czy lubisz i umiesz pracować w grupie? Nie znoszę pracy w grupie, a komunikatywna to jestem, gdy mi się podoba, ale pozaznaczałam wszystko na tak. Należało wpisać numer telefonu i w jakich dniach tygodnia i godzinach jest się "available".

Napisałyśmy z Dronką, że jesteśmy "available all the time". Dumnie oddałam pryszczatemu formularze i wyszłyśmy. Wstąpiłyśmy do sklepu po soję na nasze wegetariańskie obiadki, ale nie znalazłyśmy. Przypomniałam sobie o tych fabrycznych, mięsnych obiadkach mojego taty. Tyle miałoby pójść na zmarnowanie? Zaproponowałam Dronce, że może najpierw zjemy to, co mamy, a na wegetarianizm przejdziemy później. Zjadłyśmy wołowinę w warzywach, podglądając, co u sąsiadów. Sąsiadka malowała parkan na biało. Trochę się zdziwiłyśmy, bo wczoraj malowała go na zielono.

13 sierpnia, środa

Wstałyśmy rano i poszłyśmy do agencji Prime Time Recruitment na West St Mary's Gate, w centrum Grimsby. Nie zarejestrowali nas, ale kazali zostawić namiary. Potem zaszłyśmy do McDonald's i nie wiem który raz powiedziałam, że "We are looking for the job". Koleś na to, że teraz rekrutacja odbywa się przez internet i dał nam ulotki. Wróciłyśmy do domu, zarejestrowałam się na stronie McDonald's. Potem wklikałam jeszcze adres stronki Job Centre. Znalazłam ofertę pracy na stanowisko Night Cleaner, nocnej sprzątaczki. Bardzo mi się to spodobało, bo w mojej ulubionej książce Anny Gavaldy "Po prostu razem" główna bohaterka była właśnie nocną sprzątaczką. Napisałam CV po angielsku i wysłałam e-mailem. Teraz to tylko czekać na oferty pracy.

15 sierpnia, piątek

Życie nie ma sensu. Nawet u sąsiadów nic się nie działo.

16 sierpnia, sobota

Ciągle pada. Nie wyszłybyśmy z domu, gdyby nie to, że nie było nic do jedzenia. Na Freeman Street jak zwykle śmierdziało. Przechodząc tamtędy, za każdym razem rozpoznajemy, jakim smrodem dziś zalatuje: rybą, marihuaną, Warszawą czy gównem.

Najgorsze jest to, że nasza sytuacja finansowa nie przedstawia się najlepiej. Obie zabrałyśmy do Anglii po sto funtów z hakiem, które wydawałyśmy lekką rączką na chleb, a głównie na igrzyska. Mój tata w tym miesiącu opłacił mieszkanie za nas troje. Oddamy mu, jak zarobimy. Na razie byłam totalnie spłukana, całe szczęście, Dronka miała jeszcze jakieś pieniądze na koncie.

U sąsiadów okna pozasłaniane i nie wiemy, co się dzieje. Jesteśmy zaniepokojone. Czyżby mieli coś do ukrycia?

17 sierpnia, niedziela

W mieszkaniu panuje totalny pierdolnik. Nie wiadomo kto i nie wiadomo kiedy go tu zrobił. A tym bardziej - nie wiadomo kto ma go teraz posprzątać. W kuchni należy uważać, żeby nie przykleić się do podłogi, stołu lub blatu. Śmieci nie wyrzucamy, bo niedługo pewnie same wyjdą. Z korzystania z łazienki najlepiej zrezygnować, to samo dotyczy wchodzenia do salonu. W dodatku skończył się gaz, co Dronkę totalnie załamało: "Czuję, że jestem na dnie.

Po raz pierwszy w życiu odcięli mi gaz" - powtarzała smutno. Tłumaczyłam jej, że nikt nam nic nie odciął, tylko zwyczajnie skończył nam się gaz i to pewnie przeze mnie, bo zwykle zapominam wyłączyć kuchenki. Wielka tragedia to nie była, wystarczyło wziąć kartę od gazu, wyjść przed dom, otworzyć skrzynkę, włożyć kartę i wcisnąć guzik "emergency credit". I gaz nabity za 5 funtów.


19 sierpnia, wtorek

Wstałyśmy z samego rana i pobiegłyśmy do znanej już nam agencji pracy. Wreszcie zostałam potraktowana profesjonalnie, grzecznie, niczym ich klient, ich pan. Chcieli tylko paszport, nie potrzebowali żadnego insurance.

Było tam też wielu młodych chłopaków, Anglików, obowiązkowo z dziurą lub plamą na ubraniu i, jak zauważyła Dronka, żaden z nich nie zdjął czapki. Młode Angielki natomiast - jak dalej zauważyła zdegustowana Dronka - za krzyk mody uważają skarpetki do klapek. Wszyscy przyglądali się nam równie zaciekawieni jak my im. Po wypełnieniu formularza dostałam następny do wypełnienia. Jak powiedział mi w domu tata, ten formularz oznacza, że muszę zapłacić 90 funtów do Home Office o pozwolenie na pracę w Anglii. No ładnie. Skąd ja teraz wytrzasnę 90 funtów? Tata powiedział, że mam na to miesiąc. Zebranie 90 funtów w miesiąc wydaje mi mission impossible.

Zjadłyśmy coś na szybko i znów popędziłyśmy szukać pracy. W Prime Time Recruitment babeczka powiedziała nam, że mamy rozmowę, na jutro na godzinę 11. Nareszcie! Kroi się jakaś praca!
W domu poprosiłam tatę, żeby poszedł z nami do banku i pomógł nam założyć konto, ale powiedział, że mu się nie chce i że co w tym trudnego.

Zasrana dorosłość. Poszłyśmy same do najbliższego banku. Ku mojemu zdziwieniu założenie konta w angielskim banku jest bezbolesne, łatwe i bezpłatne. Przyjął nas miły łysy pan, który po każdej uzyskanej od nas odpowiedzi, mówił "Thank you" i zastanawiałam się, co mu odpowiedzieć? Please? Cheers?

Karty i piny mają przyjść listownie w oddzielnych kopertach w ciągu tygodnia.

20 sierpnia, środa

Stroimy się na nasze pierwsze interview o pracę. Ogoliłam nawet nogi, jakby od tego miało zależeć, czy dostanę robotę, czy nie, no i psia mać, ostro zacięłam się w lewą łydkę. Te wszystkie kobiece zabiegi trwały tyle czasu, że w efekcie miałyśmy kwadrans na dotarcie do agencji, która wcale nie jest blisko. Biegłyśmy całą drogę, dotarłyśmy zziajane i spocone, spóźnione parę minut. Znów dostałam formularze do wypełnienia, usiadłam obok innych osób: młodego Araba, młodej grubaski, jej mamy i starszego faceta.

Nagle Dronka syczy: "Sara, Ty krwawisz! Ty krwawisz! Twoja noga!" Wszyscy spojrzeli na mnie, ja spojrzałam na swoją nogę i faktycznie - wyglądała jak rana po katastrofie. Spłonęłam purpurą i zaczęłam szukać w torebce chusteczek. Dronka poganiała mnie, żebym wytarła czym prędzej, bo straszę tą nogą jak krwawy Rambo. Wytarłam nogę na oczach wszystkich jak gdyby nigdy nic i zaczęłyśmy wypełniać formularze. Były pytania o kondycję, zdrowie, predyspozycje do pracy nocnej, a potem - nie mogłyśmy uwierzyć - zadania z matematyki i angielskiego! Zaczęłam na głos psioczyć, że z matematyką to ja się już rozstałam i nagle słyszę po polsku: "Takie trudne te testy?". Polak!

Starszy facet. I dalej zagaduje, co takie fajne dziewczyny jak my robią w Grimsby? To przecież najgorsza dziura, on siedzi tu trzy lata, chciałby się stąd wyrwać i że życzy nam powodzenia, do zobaczenia przy taśmie w fabryce. Na koniec pożyczył od Dronki pół funta i zniknął.
Poproszono nas na rozmowę. Usiadłam naprzeciwko wyżelowanego pana z białym uzębieniem, trochę zestresowana, że go nie zrozumiem. Niepotrzebnie. Rozmowa była lekka i przyjemna. Przy biurku obok nas siedziała Dronka, przepytywał ją chłopak w długich blond włosach i gdy zerknęłam na nich z ukosa, miałam wrażenie, że coś im nie idzie. Rob (tak miał na imię mój interviewer) miał dla mnie dobrą wiadomość.

Ma dla nas pracę. Na miesiąc. W fabryce pieluszek! Zaczynamy już w piątek. Kazał nam jeszcze zadzwonić dziś o 16.30 dla pewności i wyszłyśmy. Wtedy dopiero Dronka powiedziała mi, że z mojego wydekoltowanego garnituru wychyla się frywolnie koronka od stanika w kolorze purpury. Nie zważałam na to. "Dronka, mamy pracę!" - wrzasnęłam uradowana. Była piękna pogoda, urodziwi Anglicy uśmiechali się do nas, na Freeman Street uroczo śmierdziało rybą, malowała się przed nami świetlana przyszłość pracownic fabryki pieluszek. Wróciłyśmy do domu.

U sąsiadów totalna kłótnia. Ganiali się po ogrodzie. Potem sąsiadka rzuciła w sąsiada czarną tablicą i zabarykadowała się w domu. Pomyślałam ze strachem, że jeszcze się pozabijają. Zasłoniłyśmy firanki, nie chcąc być świadkami śmiertelnych wypadków. O wpół do piątej zadzwoniłam do Roba. Nic nie zrozumiałam, prócz tego, że mam zadzwonić jutro o tej samej porze. Niech mu będzie, pomyślałam, ale coś mi ta praca zaczęła śmierdzieć.

21 sierpnia, czwartek

Sąsiedzi chyba się pogodzili. Ustroili ogród bożonarodzeniowymi lampeczkami i urządzili sobie Merry Christmas.


22 sierpnia, piątek

Na 14 byłyśmy umówione w agencji z Robem. Ku naszemu zmartwieniu kazał czekać, a potem przysłał kolegę Adama. Ten powiedział, że mamy stawić się pod agencją w poniedziałek o 6.30, skąd srebrne auto zabierze nas do naszego miejsca pracy. Że mamy zapłacić 5 funtów kierowcy za paliwo i że mamy być ubrane w białe bluzki i czarne spodnie. Płacone będziemy miały 6 funtów za godzinę, kończymy o godzinie 15 i zarobimy 51 funtów. I tu nic mi się nie zgadzało. W poniedziałek? Przecież tego dnia Anglicy mają Bank Holiday, dzień wolny od pracy. Białe bluzki, czarne spodnie?

Po co się tak stroić do fabryki? Pytam Adama, o co chodzi? A on na to, że fabryka pieluszek nieaktualna i znaleźli nam jednodniową robotę na parkingu przy torze wyścigowym, bo będą wyścigi motorów. Powtórzył z 7 razy, że mamy być o 6.30 w poniedziałek pod biurem, obficie gestykulując kciukami, jakby nie był do końca pewny, czy wszystko zrozumiałyśmy. Zachwalił nam jeszcze tę wspaniałą pracę, mówiąc, że z pewnością będziemy mogły popatrzeć na wielu przystojnych facetów na motorach. Wiedział, jak nas podejść.

Będziemy musiały wstać o 4 rano. Chryste Panie.
W domu Dronka przez internet zamówiła sobie bilet do Polski. Na 22 września. Wraca na studia.


23 sierpnia, sobota

Nic się nie dzieje. Dronce kończy się kasa, więc siedzimy cały dzień w domu. Do łask wróciły pulpety z makaronem.
Jedyną atrakcją dnia było to, że sąsiad skakał po okolicznych dachach niczym Yamakasi. Inteligentni ludzie zawsze potrafią sobie znaleźć rozrywki. Nie to co my, nudziary.

24 sierpnia, niedziela

Ze względów oszczędnościowych wstałyśmy w porze obiadowej, żeby nie wydawać na śniadanie. W Ramsdensie kupiłyśmy wieprzowinę, sos, paprykę, pieczarki. Dziś na obiad gulasz wieprzowy.
Zrobiłam pranie czarnych spodni na jutro do pracy. Mamy tremę. Jak to będzie, jaka pogoda, a co, gdy czegoś nie zrozumiemy?

Tata zaoferował się, że podwiezie nas jutro rano na miejsce zbiórki na 5.30.

25 sierpnia, poniedziałek

Gdy budzik zadzwonił, myślałam, że spałam tylko 5 minut. Byłam zestresowana i warczałam na Dronkę i ojca, i oczywiście to ich wina, że nie zdążyłam się umalować. Podjechaliśmy pod Prime Time Recruitment, gdzie czekał już na nas kierowca Lucas. Droga upłynęła nam w milczeniu. Lucas prowadził szybko, posługując się GPS-em i na full słuchał Marilyna Mansona.

Gdy dojechaliśmy do Cadwell Park w Louth, Dronka podała Lucasowi ostatni banknot dziesięciofuntowy za benzynę. Miał wydać nam 5 funtów reszty, lecz tego nie zrobił. Zostałyśmy bez kasy. Spytałam go po angielsku, czy wie, gdzie teraz mamy się udać. A on na to, że nie ma pojęcia. Poszłyśmy z Dronką zasięgnąć języka, a Lucas, o dziwo, za nami. Jedna babka skierowała nas do budki, gdzie wpisałyśmy się do księgi i dostałyśmy wielkie, cieciowe jaskrawożółte kurtki. I po co się było tak stroić w te białe bluzki? Ku naszemu zdziwieniu Lucas też wpisał się do księgi i włożył jaskrawożółty jacket. I mówi do nas: "Było od razu gadać, że wy Polki!". I tak to Lucas przemienił się w Łukasza. A ja tu się gimnastykowałam, jak do niego zagadać. Dobrze, że nie rzuciłam w samochodzie żadnej uwagi o niewydanej reszcie. A może szkoda.

Dołączyliśmy do grupki innych przebranych za cieciów. Jeden gość w granatowej kamizeli, z walkie-talkie przy pasku, czyli jakiś cieć wyższy od nas rangą, podobny do księcia Harrego, kazał nam iść za sobą. Zaprowadził mnie, Dronkę, Grubego Anglika i Araba na gigantyczny parking.

Tam wytłumaczono nam nasze obowiązki. Miałyśmy machać ręką na samochody wjeżdżające na parking i pokazywać im ich miejsca. Dronkę ustawiono na samym początku parkingu, gdzie przekierowywała samochody w prawo. Stamtąd odbierał je Gruby Anglik i kazał im jechać prosto. Dojeżdżały do mnie i ja kazałam im skręcać w prawo, prosto w ręce księcia Harrego. Ten pokazywał im właściwe miejsca.

Było po 6 rano, a ruch jak na Marszałkowskiej. Parking był trawiasty, trawa wysoka i mokra, przemokły mi całe buty i po pół godzinie miałam dosyć. Praca wydawała mi się bezsensowna. Przecież te samochody i tak wiedziałyby, gdzie parkować. Książę Harry tak się uwijał, że dałby radę z całym parkingiem.

Wtedy oznajmił, że idzie na przerwę i żebym zajęła jego miejsce. Zaczęłam się wkręcać w tę robotę, gdy każdemu kierowcy wskazywałam miejsce do zaparkowania jak jakaś pani wychowawczyni. Kierowcy uśmiechali się do mnie i mówili: "goodmorning", "thank you" albo "cheers". Gdy już mi się na serio zaczęło podobać, wrócił książę Harry i skierował mnie do lewego sektora.

Cieciów parkingowych stało tam z sześciu, ale tylko dwóch robiło przy samochodach. Stanęłam jako siódmy cieć parkingowy dla urozmaicenia terenu i machałam ręką na co dziesiąty samochód. Już myślałam, że dostanę świra, gdy przyszedł boss i pozwolił mi iść na półgodzinną przerwę na lunch. Zwinęłam po drodze Dronkę, przycupnęłyśmy pod drzewkiem i zaczęłyśmy użalać się na swój cieciowy los. Przerwa minęła, zostałam z Dronką na jej stanowisku. Z nią było o wiele fajniej, bo nauczyła mnie, że uśmiech bramą do sukcesu i gdy uśmiechasz się do kierowców, to czas o wiele szybciej leci.

Zrobiło się trochę cieplej, kierowcy się uśmiechali, a my zaczęłyśmy wskazywać im drogę tanecznymi ruchami. Wszystkim się podobało. Po godzinie 13 przyszedł boss. Parking był już prawie cały zapełniony. Pozwolił nam wracać do domu. Arab, który okazał się Kurdem, odwiózł nas do Grimsby, podarował banany, mandarynki i gumy do żucia. Weszłyśmy do swojego pokoiczku i padłyśmy jak kłody.

Pomyślałam, że słaby może by się załamał. Ale nie ja, która wszystko zniosę, wszystko przetrzymam. Czy po miesiącu na emigracji już się zmieniłam? Dalej nazywam się Sara Komaiszko, mam niebieskie oczy, blond włosy, fiu-bździu w głowie. Nie mam zamiaru zostać tu do końca życia, wiem, że spotka mnie wiele trudnych doświadczeń, ale mam nadzieję, że i wiele wspaniałych chwil. I w tym momencie bilet w jedną stronę do Polski byłby dla mnie porażką. Jeszcze Anglii nie zdobyłam, ale nie wyjadę stąd po angielsku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Pamiętnik emigrantki - Portal i.pl

Wróć na i.pl Portal i.pl