Zaczęło się - jak zwykle - od Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ustalił bardzo wysokie ceny biletów. To zniechęciło wielu kibiców do przyjścia na stadion. W ten sposób po raz pierwszy od dawna reprezentacji nie oglądał komplet publiczności.
Na dodatek PZPN nie był w stanie oprzeć się presji telewizji publicznej, której zależało na jak najwcześniejszej porze rozpoczęcia meczu. Podobno dlatego, że w sobotę wieczorem w Dwójce ruszał nowy show - Fort Boyard, a jego akurat na inną godzinę przełożyć nie chciano. Granie o tej porze - na dodatek w wyjątkowym upale - spowodowało, że atmosfera na trybunach daleka była od atmosfery sportowego święta. Co myślą o takim traktowaniu kibice można było się przekonać pod koniec spotkania, gdy na płocie zawisł naprędce zrobiony transparent z hasłem: "PZPN - oddajcie za bilety".
To były jednak rzeczy od wrocławskich działaczy niezależne. Ale i oni dołożyli swoje trzy grosze do bałaganu, jaki towarzyszył spotkaniu ze Słowenią. Przede wszystkim nikt nie zadbał o należyte zainteresowanie wrocławian tym meczem. W mieście na próżno było szukać plakatów informujących o powrocie reprezentacji na stadion Śląska. Jeden z nielicznych wisiał w siedzibie Dolnośląskiego Związku Piłki Nożnej. Ale akurat jego pracowników do przyjścia na mecz zachęcać nie trzeba było.
Może ta niechęć do informowania o meczu wynikała z przekonania, że tak mały obiekt zapełni się sam? Zapomniano, że za dwa lata we Wrocławiu powstanie arena na ponad 40 tysięcy ludzi. Kto ją wypełni, jeśli teraz trudno o komplet na dużo mniejszym stadionie? Mecz reprezentacji był idealnym momentem do promowania futbolu w tym mieście, szczególnie w kontekście następnych mistrzostw Europy. Niestety, nie w pełni ten moment wykorzystano.
Jeśli podczas Euro 2012, które odbędzie się również i we Wrocławiu, dojdzie do incydentów, jakie miały miejsce w sobotę, grozić nam będzie prawdziwy skandal. Po spotkaniu ze Słowenią organizatorzy nie potrafili upilnować Leo Beenhakkera i pozwolili mu zająć salę konferencyjną przed szkoleniowcem rywali, choć z reguły to trener gości jako pierwszy spotyka się z dziennikarzami. Obrażony Matjaz Kek nie omieszkał w męskich słowach powiedzieć, co myśli o takim traktowaniu i urażony odjechał ze stadionu.
Utrudnioną pracę mieli także dziennikarze. Ochroniarze wpuścili do tzw. strefy mieszanej - czyli sektora, w którym przedstawiciele mediów przeprowadzają wywiady z piłkarzami - chłopców do podawania piłek. Nie dość, że strefa była wyjątkowo mała, to jeszcze trzeba było ściskać się z dziećmi polującymi na autografy swoich idoli. O przeprowadzeniu wywiadu w tym zamieszaniu można było zapomnieć. Jakby tego było mało, na sam koniec ochroniarze nie potrafili otworzyć bramy, którą ze stadionu miał wyjechać autokar z biało-czerwonymi. Udało się dopiero po dziesięciominutowej szarpaninie.
Strach pomyśleć, co by było, gdyby w ten sposób utknęli Słoweńcy, którzy od razu po meczu wracali do swojego kraju. Spóźniony na samolot Matjaz Kek miałby kolejny powód do zdenerwowania. I trudno byłoby mu się dziwić.
Do mistrzostw Europy zostały niecałe cztery lata. Ze stadionami i drogami pewnie zdążymy. Ale czy to dość czasu, by nauczyć się organizowania tak poważnych imprez?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?