Szaleństwo sierżanta

John McCain
Odwaga to nie brak strachu, ale umiejętność pokonywania go w powodzi przerażenia - pisze kandydat na prezydenta USA John McCain w swej książce "Rozważania o odwadze. Droga do śmielszego życia", której fragmenty publikujemy.

To jakiś rodzaj szaleństwa - tak mój przyjaciel, weteran piechoty morskiej z wojny wietnamskiej, opisywał odwagę okazywaną przez bohaterów wojennych, kawalerów Medalu Honoru. - Tego naprawdę nie da się pojąć, nawet jeśli się to widzi na własne oczy. Jedna szalona chwila. Nigdy się nie spodziewasz, że twoi znajomi są zdolni do czegoś takiego. I rzadko kiedy to ci najtwardsi, najodważniejsi, najlepsi żołnierze w twojej kompanii. Sami są potem nie mniej zdziwieni od świadków ich czynów.

Najczęściej, jeśli przeżyją, nigdy potem czegoś takiego nie zrobią do końca życia. Wydaje ci się, że materiałem na bohaterów są ci, którzy w walce zawsze biegną, wystawiają się na kule, krzyczą. Ale to nie oni dokonują najwaleczniejszych czynów, za to zwykle właśnie tacy giną (...).

Starszy sierżant sztabowy sił specjalnych Roy Benavidez był synem teksańskiego rolnika dzierżawcy. Za młodu osierocony, cichy i skromny, co wielu w klasie brało za oznakę opóźnienia i wyzywało go od "meksykańskich ćwoków", zakończył edukację w ósmej klasie podstawówki, by pracować przy zbiorze bawełny. Po ukończeniu dziewiętnastego roku życia wstąpił do wojska. W czasie pierwszej tury bojowej w Wietnamie w 1964 roku wszedł na minę przeciwpiechotną. Wojskowi lekarze orzekli, że będzie inwalidą do końca życia. Mylili się. Nie tylko wyzdrowiał, ale przeszedł morderczą selekcję do zielonych beretów i wrócił do Wietnamu.

W czasie drugiej tury, rankiem 2 maja 1968 roku, wówczas plutonowy Benavidez monitorował łączność radiową między bazą sił specjalnych w Loc Ninh w Wietnamie Południowym a dwunastoosobowym patrolem rozpoznawczym. Trzej żołnierze sił specjalnych, jego przyjaciele i dziewięciu miejscowych górali z Centralnej Wyżyny wyruszyli na rozpoznanie terenu na zachód od Loc Ninh, tuż za przebiegającą w pobliżu granicą Kambodży.

Żaden z pasażerów wiozących ich tego ranka śmigłowców lecących z donośnym klekotem tuż nad zielonym parasolem dżungli nie miał pojęcia, jak niebezpiecznego zajęcia się podjęli. Celem ich patrolu była kryjówka wroga, w której czaiły się potężne siły armii północnowietnamskiej ani myślące się stamtąd ruszyć. Po wylądowaniu dwunastu ludzi zostało niemal natychmiast zaatakowanych, a siły otaczającego ich przeciwnika wkrótce urosły do pełnego batalionu (...).
Silny ogień z ziemi uniemożliwił ewakuację, załogi poniosły poważne straty w ludziach i śmigłowce musiały wracać do bazy.
Gdy w bazie wylądował pierwszy śmigłowiec, Benavidez wskoczył do niego na miejsce rannego strzelca pokładowego, zgłaszając się na ochotnika do udziału w drugiej próbie ewakuacji odciętego patrolu. Kiedy przylecieli na miejsce, okazało się, że żaden z jego członków nie dotarł na wyznaczone miejsce ewakuacji. Czterech, w tym dowódca, już nie żyło, wszyscy pozostali byli ranni na tyle, że nie mogli się poruszać.

Benavidez złapał nóż i apteczkę, przeżegnał się i wyskoczył ze śmigłowca wiszącego dziesięć stóp nad ziemią, po czym przebiegł siedemdziesiąt jardów, które dzieliły go od rannych towarzyszy broni. Zanim tam dobiegł, sam już został ranny w nogę, twarz i głowę. Mimo to podniósł się i pobiegł dalej, po drodze podnosząc karabin jednego z zabitych wrogów.

Kiedy dotarł do kolegów, zaczął opatrywać ich rany, odciągać ich w mniej narażone na ostrzał miejsca, porozdzielał amunicję i przez radio kierował atakami powietrznymi na pozycje wroga. Po kilku nalotach ogień wroga ucichł na tyle, że można było znów spróbować ewakuacji śmigłowcami.

Oznaczył miejsce lądowania kolorowym granatem dymnym i wciągnął na pokład czterech najciężej rannych. Śmigłowiec uniósł się metr nad ziemię i skierował do kolejnej pozycji, skąd miał zabrać resztę rannych, prowadzony przez trzymającego go za płozę Benavideza. Roy załadował wszystkich rannych i większość zabitych, brakowało tylko ciała dowódcy.

Gdy pobiegł po nie - i po tajne dokumenty w jego mapniku - przeciwnik zaatakował ponownie i Benavidez został ponownie ranny, tym razem w brzuch, po czym odłamki granatu rozorały mu plecy. Mimo to zabrał ciało dowódcy i ruszył do śmigłowca. Niestety, w tym czasie także śmigłowiec znalazł się pod ogniem, który śmiertelnie zranił pilota. Pozbawiony kontroli śmigłowiec natychmiast utracił stabilność i przewrócił się na plecy, doszczętnie się rozbijając.

Benavidez pomógł rannym opuścić płonący wrak, rozdał im broń, przydzielił stanowiska obronne i pokierował obroną. Znów poprowadził ataki uzbrojonych śmigłowców na pozycje przeciwnika na tyle skutecznie, by pokusić się o kolejną próbę ewakuacji. Ciężko ranny Roy Benavidez bez przerwy krążył między obrońcami, przynosił im wodę i amunicję, opatrywał, dodawał otuchy, by wytrwali. Kilka kolejnych postrzałów i ran odłamkami, które w tym czasie odniósł, nie były w stanie go powstrzymać. Benavidez walczył nadal. Przez sześć godzin.
Kiedy wylądował kolejny śmigłowiec, podprowadzał do niego rannych, pojedynczo lub parami. W czasie drugiej z tych wypraw z tyłu podbiegł do niego nieprzyjacielski żołnierz. Benavidez odwrócił się do przeciwnika wymachującego karabinem z bagnetem i stoczył z nim - gołymi rękami - zwycięską walkę, choć odniósł kolejną ranę.

Mimo to doprowadził do śmigłowca resztę rannych i gdy byli już na pokładzie, samotnie powrócił po pozostawione na ich pozycji obronnej tajne dokumenty dowódcy, po drodze wdając się w walkę ogniową z przeciwnikiem. Odniósł kolejne dwie rany postrzałowe, zabił jeszcze dwóch Wietnamczyków, zanim wreszcie ostatkiem sił wdrapał się na pokład śmigłowca i padł na podłogę uznany przez sanitariusza za poległego.

Wojskowi lekarze w Loc Ninh raz jeszcze nie docenili woli życia Benavideza. Gdy broczącego krwią, z wnętrznościami wypływającymi z rany brzucha, pakowano go do worka na ciało, zbyt słaby, by się ruszyć i mówić, Roy zrobił jedyne, co jeszcze zdołał - naplułw gębę zasuwającemu worek sanitariuszowi.

Przewieziony samolotem na operację do Sajgonu jakimś cudem przeżył to wszystko i rozpoczął długi rok tułaczki po szpitalach, w czasie którego dochodził do siebie po siedmiu postrzałach, dwudziestu ośmiu ranach odłamkami i ranach kłutych od bagnetu na obu ramionach (...).

Uczy się nas rozumieć - i całkiem słusznie - że odwaga to nie brak strachu, ale zdolność do podejmowania działania pomimo obaw. Czy ktokolwiek ma w sobie dość śmiałości, by wyobrażać sobie, że jest zdolny podjąć racjonalne działanie w tej powodzi przerażenia, która zalewa każdego z nas na myśl o znalezieniu się w podobnie beznadziejnej sytuacji co Roy Benavidez? Ja w każdym razie na pewno nie.

I nie znam nikogo takiego, choć miałem w życiu okazję poznać paru naprawdę odważnych ludzi. Zresztą sam Roy Benavidez pewnie też by nie myślał, że da radę. Każdemu, kto po przeczytaniu opisu tamtych wydarzeń wyobraża sobie, że byłby w stanie do tego stopnia zapanować nad swoim strachem, musi brakować piątej klepki.

Czegoś takiego nikt się po nikim nie spodziewa. Żadna odwaga świata nie jest w stanie zapanować do końca nad strachem, zachowując kontrolę nad umysłem i ruchami. Do tego trzeba by całkowicie wyrugować strach - a do tego zdrowy na umyśle człowiek nie jest zdolny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl