Kiedy szkielet i przestrzelona czaszka dostają imię, nazwisko. I całe życie [ŻOŁNIERZE WYKLĘCI]

Katarzyna Kaczorowska
Agata Thannhäuser i Łukasz Szleszkowski.
Agata Thannhäuser i Łukasz Szleszkowski. Pawe£ Relikowski / Gazeta Wroc£Awska
[ŻOŁNIERZE WYKLĘCI] Antropolog i lekarz medycyny sądowej. Agata Thannhäuser i Łukasz Szleszkowski. To oni zidentyfikowali "Inkę", sanitariuszkę "Łupaszki" i wiele innych bezimiennych szkieletów z czasów stalinizmu.

Czyż nie wiesz, że z poległych braci / Kreon jednemu wręcz odmówił grobu? Że Eteokla, jak czynić przystoi, / Pogrzebał w ziemi wśród umarłych rzeszy, A zaś obwieścił, aby Polinika / Nieszczęsne zwłoki bez czci pozostały, By nikt ich płakać, nikt grześć się nie ważył; / Mają więc leżeć bez łez i bez grobu, Na pastwę ptakom żarłocznym i strawę".

11 września 2014 r. Ciepły, słoneczny dzień. Poprzedniego popołudnia Łukasz Szleszkowski i Agata Thannhäuser jeszcze byli w Warszawie, na powązkowskiej Łączce, gdzie trwały ekshumacje. W czwartkowy poranek weszli na cmentarz garnizonowy w Gdańsku, by zacząć kolejne poszukiwania. Na zdjęciu zrobionym kilka godzin później widać wąski chodnik i płytką dziurę, wokół której jest kilka osób w jasnych kombinezonach. Ktoś robi zdjęcia. Ktoś inny stoi pochylony, bo w dole leżą szkielety.

Cztery. Bez szczątków trumien. Wrzucone kiedyś tak po prostu, bezładnie, byle szybciej przysypać je ziemią. 13 września media podały informację, że na cmentarzu w Gdańsku odkryto grób ze szkieletem młodej kobiety z przestrzeloną czaszką.

- Właściwie, jak wyjeżdżaliśmy z Gdańska, to prawie byliśmy pewni, że znaleźliśmy Danutę Siedzikównę, czyli słynną "Inkę", sanitariuszkę od "Łupaszki", czyli majora Szendzielarza - przyznaje Łukasz Szlesz-kowski, 40-letni biegły medyk sądowy. A młodsza od niego o osiem lat Agata Thannhäuser, antropolog, jeden z trzech ekspertów w Polsce specjalizujących się w identyfikacji ludzi m.in. z monitoringu, dodaje:- Tak naprawdę do momentu wbicia szpadla w wyznaczone do ekshumacji pole nigdy tej pewności mieć nie będziemy. I dlatego najpierw zawsze robimy profil osoby, której szukamy.

Co wiedzieli o "Ince"? Wcale nie musieli wiedzieć, że jej ojciec - leśniczy - wywieziony przez Sowietów w lutym 1940 r. podczas pierwszej wielkiej deportacji Polaków z Kresów wschodnich, jako żołnierz gen. Andersa dotarł do Teheranu, ale już pod Monte Cassino nie było dane mu walczyć, bo zmarł w Iranie w czerwcu 1943. Nie musieli też wiedzieć, że kilka miesięcy później, tego samego roku, we wrześniu, dziewczyna, której szukali, straciła matkę. Zamordowało ją gestapo. Za współpracę z polskim podziemiem. I nie musieli jechać do Gdańska z wiedzą, że po śmierci matki Danka Siedzikówna z siostrą Wiesią wstąpiła do AK i została sanitariuszką.

Owszem mogli zabrać ze sobą jedną kartkę, bo tyle zajmuje wydrukowany opis krótkiego życia dziewczyny, której szukali, i przeczytać w drodze, że: "Po przejściu frontu podjęła pracę kancelistki w nadleśnictwie Hajnówka. Wraz z innymi pracownikami nadleśnictwa została w czerwcu 1945 r. aresztowana za współpracę z antykomunistycznym podziemiem". Ale przecież nie musieli wiedzieć, że z konwoju odbił ją patrol wileńskiej AK pod dowództwem Stanisława Wołoncieja "Konusa", podkomendnego "Łupaszki". Do niczego nie przydałaby im się też informacja, że przez krótki czas jej dowódcą w lesie był porucznik Leon Beynar "Nowina", zastępca majora Szendzielarza, znany później jako Paweł Jasienica - autor "Polski Piastów" i "Polski Jagiellonów".

I nic by im w procesie identyfikacji nie dała informacja o tym, że w ręce UB Danuta Siedzikówna wpadła rankiem 20 lipca 1946 r., w mieszkaniu przy ul. Wróblewskiego 7 w Gdańsku-Wrzeszczu, w jednym z lokali kontaktowych V Brygady Wileńskiej, bo ten adres zdradziła złamana w śledztwie Regina Żylińska-Mordas, łączniczka Szendzielarza.

Ważne było to, że "Inka" była młoda. Że miała 17-18 lat. Bo szkielet tak młodego człowieka jest inny niż u dorosłego. Wciąż się zrasta. Widać to na przykład na kości długiej, która składa się z dwóch nasad i trzonu. Jeśli na szkielecie antropolog znajdzie fragment linii nasadowej albo jeszcze lepiej - nasadę oddzieloną od trzonu kości - to wtedy ma pewność, że należała ona do młodej osoby.
- Ale wiedzieliśmy też, że "Inka" miała unikatową cechę anatomiczną, widoczną wyraźnie na zdjęciach asymetrię po lewej stronie twarzy. Że najprawdopodobniej może być w jednej jamie grobowej z ok. 40-letnim mężczyzną, bo tyle lat miał "Zagończyk" rozstrzelany razem z nią. Znaliśmy jej wzrost, ubytki w uzębieniu - wylicza dr Szleszkowski i wychodzi z niewielkiego pokoju na ostatnim piętrze Katedry Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu. Wraca po chwili z kolorową kserokopią z akt Danuty Siedzikówny.

To opis osoby więźnia, z miejscem na fotografię lub odcisk kciuka prawej ręki. Fotografii nie ma. Jest odcisk niewielkiego kciuka.

Z tego opisu wykonanego do dyspozycji Wojskowej Prokuratury Rejonowej w Gdańsku dowiadujemy się, że więźniarka Danuta Siedzikówna miała 17 lat i 160 cm wzrostu. W punkcie 3 opisującym postać podkreślono dwa wyrazy: wątła i wysmukła. Punkt 4 to włosy. "Inka" miała je gęste, wijące się i ciemne (ale autor charakterystyki wylicza też inne możliwości wyboru: rzadkie, na jeża, z przedziałem, do góry...). Zaskakująco szczegółowy opis zarostu młodej dziewczyny nie dotyczy, ale twarzy już tak.

Była blada i podłużna. Punkt 7, czoło: wysokie. Punkt 8: oczy. Piwne. Wypełniający tę charakterystykę nie podkreślił ani "skośne", ani "małe", ani "głęboko osadzone" czy choćby "wyłupiaste". Może uznał, że wystarczy sam kolor oczu "Inki"? W punkcie 9, brwi, podkreślono "rzadkie" i "ciemne". Kolejny był nos: mały, cienki i prosty. Jedenaste były uszy: małe i normalne.

Dwunaste usta. Małe, o grubych wargach. Punkt 13 to zęby. Stwierdzono brak jednego. Kolejna była broda. Wąska. Ręce uznano za małe, dłoń za wąską. Nogi małe, wysokie na podbiciu. Postawa i chód: podkreślono "prosty" i "normalny". Punkt 18 to wymowa. "Inka" mówiła normalnie. Za to dwoma językami (punkt 19): polskim i rosyjskim. W punkcie 20 opisu osoby więźnia należało "podać dokładnie członki i miejsce tatuowania za wskazaniem formy i treści". Zamiast opisu tatuaży, których 17-letnia Danuta Siedzikówna nie miała, wpisano "koło lewego ucha operowana". Nie zaznaczono w kolejnym punkcie żadnych znamion szczególnych. Z przedostatniego punktu opisu więźnia dowiadujemy się, że "Inka" miała średnie wykształcenie. W ostatniej rubryce "własnoręczny podpis więźnia" nie ma jednak podpisu Danuty Siedzikówny, ale Zalewskiej Iny.

Laik, patrząc w płytki dół wykopany na gdańskim cmentarzu, nie rozpoznałby, który z czterech szkieletów to "Inka". Laik na ostatnim piętrze wyremontowanego budynku z przełomu XIX i XX wieku będzie się zastanawiał, czy ludzie, po szkieletach i cechach indywidualnych rozpoznający tożsamość nieżyjących, kiedy rozmawiają z żywymi, też widzą szkielety. I usłyszy: no tak się właśnie przyglądam i muszę powiedzieć, że ma pani bardzo kobiece czoło.

W ten sposób laik dowie się, że kobiece czoło różni się od męskiego: jest wypukłe, mocno wysklepione. A więc jednak medyk sądowy widzi najpierw czaszkę, a dopiero potem żywego człowieka.

Ale wtedy, 11 września, razem z antropologiem najpierw przystąpili do badania in situ, czyli w miejscu położenia szczątków. I już po wstępnych oględzinach byli właściwie pewni, że wśród tych czterech ludzi wrzuconych byle jak do byle jakiego grobu jest "Inka". Ale prawie pewność to nigdy nie jest pewność stuprocentowa. Żeby mieć tę absolutną, potrzebne są badania genetyczne.

- Nigdy nie strzelamy w ciemno. Nie wysyłamy całego zestawu kości i materiału genetycznego. Nie robimy loterii. Zawsze gdy jest to możliwe, robimy staranne typowanie. Tak było i tym razem - opowiada dr Agata Thannhäuser.

Bo oprócz typowania był też materiał genetyczny. Pobrany od siostry "Inki", nieżyjącej już Wiesławy. I od siostrzenicy. To do niej zadzwonił prof. Krzysztof Szwagrzyk, by dowiedziała się, że szkielet wykopany na gdańskim cmentarzu 11 września 2014 r. ma imię, nazwisko i swoją historię. Bo w Szczecinie biegli po zrobieniu badań genetycznych potwierdzili: tak, Danuta Siedzikówna wróciła do żywych. I po zakończeniu śledztwa będzie można ją pochować. Po prawie 70 latach od śmierci.
- Jak to jest znaleźć człowieka? - zastanawia się głośno dr Łukasz Szleszkowski i kiwając się lekko w dużym, biurowym fotelu, zaczyna opowiadać. - Pamiętam, jak ekshumowaliśmy Stefana Półrula, marynarza pochowanego w bezimiennym grobie na największym wrocławskim cmentarzu, na Osobo-wicach. Zginął 9 kwietnia 1953 r., zabity strzałem w potylicę. Znaleźliśmy go 2 czerwca 2008 r. I tak po prawdzie nie wiedziałem nic. Wiedziałem tylko, że szukamy jakiegoś człowieka. I wtedy zadzwonił Krzysiek Szwagrzyk, że podrzuci mi coś do przeczytania.

Tak szkielet i przestrzelona czaszka Stefana Półrula, który żył 10 lat dłużej od "Inki", przestały być zbiorem ludzkich kości. Stały się człowiekiem. Z jego historią. Marzeniami. Strachem. I bólem.

- Krzysiek zapytał, czy nie pojechałbym z nim na uroczysty pogrzeb do rodzinnej miejscowości tego marynarza. I dopiero tam, w niewielkim Młodojewie, dotarło do mnie, że w tej małej społeczności są ludzie, dla których ten mężczyzna był bohaterem, i tacy, dla których wciąż jest bandytą. A kiedy ksiądz w kościele w czasie mszy żałobnej, po 55 latach od anonimowego pochówku o świcie, opowiadał o Stefanie Półrulu, przypomniał mi się Mickiewicz i spowiedź Jacka Soplicy z "Pana Tadeusza". Ja wiem, że to może brzmi literacko czy sentymentalnie, ale dopiero tam dotarło do mnie, że to, co robimy w czasie tych ekshumacji, jest naszym zobowiązaniem wobec żyjących, którzy, mając nieodnalezionych i niepochowanych ojców i braci, nie mogą zamknąć jakiegoś rozdziału swojego życia - Szleszkowski poważnieje i po chwili, patrząc na czubki swoich butów, dodaje: - Mój dziadek ze strony mamy był więźniem Starobielska. Zginął w Piatichatkach koło Charkowa. I wiem, patrząc na mamę, co to znaczy nie móc pójść na grób najbliższej osoby.

Agata Thannhäuser przygląda się uważnie swojemu koledze. Ona pracę przy ekshumacjach ofiar wyroków wojskowych sądów stalinowskich zaczęła w 2011 r.

Na początku obojętna na kontekst. Wstawała bladym świtem, by na cmentarzu być już o 7 rano. Układała kolejne kości wyciągnięte z dołu, dawała im kolejne numerki i panowała nad tym, by w te ponumerowane kości nie wkradł się chaos. I tak było do pierwszego pogrzebu, na którym były rodziny ekshumowanych. - Wtedy dotarło do mnie, że każdy ułożony przeze mnie w całość szkielet to nie jest bezimienny ktoś, kogo zidentyfikowaliśmy. Że są ludzie, dla których jest to ktoś z imienia i nazwiska, bliski, utracony, komu w końcu mogą zapalić świeczkę. Bez strachu. Na prawdziwym, a nie domniemanym grobie - mówi Agata Thannhäuser i choć razem z Łukaszem Szleszkowskim kilkakrotnie podkreślają, że w ich pracy najważniejszy jest profesjonalizm, w którym nie ma miejsca na emocje, że składając czyjeś kości do niewielkiej trumienki, nie personifikują ich, a już na pewno ludzie, których po śmierci przywrócili żywym, nie śnią im się, w końcu przyznają, że emocje, wyłączone na cmentarzu, dają o sobie znać. Wtedy, kiedy ktoś z rodziny podchodzi, by im podziękować. Albo wtedy, gdy na uroczystości w Pałacu Prezydenckim głos lekko więźnie w krtani, a oczy tak bardzo nieprofesjonalnie się szklą.

Czy wtedy, kiedy się wie, że gdyby nie własny upór (a może lenistwo czy strach innych), nigdy nie udałoby się zidentyfikować majora "Łupaszki", czyli Zygmunta Szen-dzielarza, dowódcy "Inki", zastrzelonego8 lutego 1951 r. w Warszawie.

- Ekshumacja miała miejsce wiosną 2013 r. Ale jego córka, Barbara, zmarła rok wcześniej. Wiedzieliśmy, że jej ciało jest w jednym z warszawskich zakładów pogrzebowych. Musieliśmy pobrać z niego materiał genetyczny i nagle się okazało, że nikt nie może za nas tego zrobić. Nikt nie mógł lub nie chciał pojechać tam i pobrać wymazu z wewnętrznej strony policzka. A przecież to czynność, którą może wykonać każdy - opowiada Agata Thannhäuser.

W końcu, po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań, to ona pojechała do Warszawy. - Dojechała na miejsce, pobrała materiał do badań porównawczych, a dwie godziny później odbyła się kremacja - mówi Łukasz Szleszkowski.

- Gdybym nie zdążyła, "Łupaszka" nigdy nie zostałby zidentyfikowany i byłby tylko zbiorem kości z przestrzeloną czaszką - dodaje Agata Thannhäuser, przekładając papiery na biurku z jednej kupki na drugą.
Doktor Thannhäuser, która antropologiem została, bo podglądała (rodzice zabraniali) przez szparę w drzwiach program "997" na ekranie telewizora, a jej ulubioną książką na dobranoc był "Zamek Sinobrodego" (czytała obowiązkowo mama, a pani antropolog do dziś pamięta rysunek z tej książki - ostatni pokój i wiszące na ścianach żony Sinobrodego), przyznaje, że na tych kilku cmentarzach, na których przyszło jej pracować, czuje się maleńkim trybikiem w dziele znacznie ważniejszym niż jej naukowa ciekawość. I że zdarzają się tam rzeczy, które w miejscu pełnym śmierci przypominają o życiu.

- No tak, są przyjaźnie - uśmiecha się Thannhäuser i przyznaje, że na warszawskiej Łączce taką wyjątkową dla całej pracującej tam ekipy osobą jest pan Mieszkowski. - Przychodził codziennie, punkt 12.30, z pasztecikami. I jak któregoś dnia się nie zjawił, to nagle się okazało, że wszyscy są piekielnie głodni, a potem wystraszeni, że coś się stało. A po tygodniu pan Mieszkowski powrócił z pasztecikami i powiedział nam, że był na wakacjach.

- To niezwykły człowiek. Gdzieś na Łączce pochowany był jego ojciec, komandor Mieszkowski. I on go szukał. Po 1989 r. pisał podania o zgodę na ekshumację. Gdzie się dało i do kogo się dało. I przez tyle lat po upadku komunizmu wciąż trafiał na mur milczenia - mówi Szleszkowski i dodaje: - Tak jak nie byłoby całego projektu ekshumacji, gdyby nie Krzysiek Szwagrzyk, jego upór, i wrocławskie Osobowice, gdzie wszystko się zaczęło, tak bez pana Mieszkowskiego nie byłoby prac na Łączce. Wbrew pozorom jeden człowiek naprawdę może dużo.

Ludzki szkielet właściwie mieści się w pudełku. W takim pudełku jak na damskie kozaki, bo najdłuższa kość ma 40-50 centymetrów długości. No i jest jeszcze czaszka z jej wypukłościami, więc pudełko powinno być nieco wyższe niż przeciętne.
Czaszka "Inki" była w kawałkach. Łukasz Szleszkowski poskładał ją i uzupełnił. Razem z Agatą Thannhäuser wiedzą, jak wyglądała egzekucja 17-letniej Danki i 40-letniego Feliksa Selmanowicza "Zagończyka". Nie powiedzą tego, bo trwa śledztwo i zobowiązuje ich tajemnica. Kilka dni temu prokurator pionu śledczego Instytutu Pamięci Narodowej ogłosił, że w ciągu miesiąca dochodzenie powinno zostać zamknięte i wtedy będzie można opowiedzieć o tym, co się rozegrało w gdańskim więzieniu 28 sierpnia 1946 r.

"(…) ocalałeś nie po to, aby żyć / masz mało czasu trzeba dać świadectwo / bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny / w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy / a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze / ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych / niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda / dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają / pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę / a kornik napisze twój uładzony życiorys / i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy / przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie / strzeż się jednak dumy niepotrzebnej / oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz / powtarzaj: zostałem powołany - czyż nie było lepszych (…)".

Bezimienny grób "Inki" i "Zagończyka" znajdował się pod chodnikiem prowadzącym do symbolicznego nagrobka Danuty Sie-dzikówny. Nikt, kto szedł tym chodnikiem przez cmentarz garnizonowy w Gdańsku na grób swoich bliskich czy ze świeczką dla "Inki", nie wiedział, że idzie po jej czaszce, dłoniach, stopach…

W tekście wykorzystałam fragmenty "Antygony" Sofoklesa i wiersza Zbigniewa Herberta "Przesłanie Pana Cogito".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl