MMA | Tymoteusz Świątek: Mógłbym umrzeć w klatce [WYWIAD] [VIDEO]

Tomasz Dębek
Tomasz Dębek
Po walce we Wrocławiu Tymoteusz Świątek opuścił klatkoring na noszach
Po walce we Wrocławiu Tymoteusz Świątek opuścił klatkoring na noszach
- Nie oszukujmy się, każdy mężczyzna potrzebuje takich emocji. Imperium Rzymskie krzyżowało chrześcijan, żeby urozmaicić ludziom życie. Mamy taką samą naturę jak wtedy, ale zastąpiliśmy to krwawym mordobiciem - mówi Tymoteusz Świątek, 21-letni zawodnik MMA.

Jak z Pana zdrowiem po brutalnej walce z Victorem Marinho?
Świetnie, czuję się super. Jestem już gotowy do następnej walki. No, może troszkę przesadzam. Psychicznie tak, ale fizycznie muszę się jeszcze podleczyć. Myślę, że za miesiąc będę mógł stoczyć kolejny pojedynek. To chyba najważniejsze - chęci, optymizm i psychika.

MMA | Tymoteusz Świątek vs Victor Marinho

Skończyło się na pękniętym oczodole, żadnych większych obrażeń?
Leciutko pękniętym. Naprawdę nic mi się nie stało. Wyszedłem ze szpitala, opuchlizna schodzi z twarzy, jest świetnie.

Odczuwa Pan już skutki popularności? Bardzo dużo się o Panu ostatnio mówiło, fanów w portalach społecznościowych też przybywa w niesamowitym tempie.
To prawda, jestem z tego powodu szczęśliwy. Spełnia się moje marzenie. Wiele osób dostrzegło moją ciężką pracę, zaangażowanie i serce do walki. O to chodziło. Chyba każdy dzieciak oglądając filmy z Bruce'em Lee czy Jackiem Chanem, był nimi zafascynowany. Mnie udało się coś podobnego wcielić w życie, jestem do nich porównywany.

W porównaniach częściej padało nawet nazwisko Rocky Balboa.
(śmiech) Faktycznie, może bardziej do mnie pasuje. Tak czy inaczej jestem szczęśliwy, kiedy docenia się mój charakter.

Rodzina albo dziewczyna mieli do Pana pretensje o to, że ryzykował swoje zdrowie, narażając się na kolejne serie ciosów?
Rodzice zawsze byli przeciwko mnie, nie chcę w to wnikać. Za to dziewczyna jest moim największym skarbem, cały czas mnie wspierała i bardzo pomogła. Potrafiła ogarnąć sprawy z prezesami, menedżerami, lekarzami, szpital, hotel... Jestem jej megawdzięczny. Walczę za nią i dla niej. I dalej będę.

Myślał Pan o tym, że podczas walki mogło stać się coś złego?
Nie martwię się tym. Zastanawiałem się kiedyś, jak umrę. Ze starości? Zginę w wypadku? Uznałem, że jeśli już, to wolałbym umrzeć w ringu czy klatce. Ale daleko mi do tego, nie mam uszczerbków na zdrowiu, pamięć też mi dopisuje. Po prostu mam bardzo twardą głowę, stworzoną do walki. Mój organizm jest przystosowany do wysiłku, chcę to wykorzystać. Przez przyjmowane ciosy niczego mi nie ubywa. W szpitalu zrobili mi badania, m.in. tomografię. Wyszły idealnie - jestem młodym, zdrowym chłopakiem. Serio, nie trzeba przejmować się moim zdrowiem.

Prawdziwy "Nieśmiertelny". Woli Pan ten pseudonim niż "Omen"?
"Omen" do mnie przylgnął, bo zawsze walczę do końca. Po Berlinie, gdzie pokazałem, że jestem naprawdę twardy, stałem się "Nieśmiertelnym". Który podoba mi się bardziej? Powiem tak, chcę zmienić imię z Tymoteusz Świątek na Omen Nieśmiertelny. (śmiech)

Po walce odzew jest pozytywny, czy hejterzy też dają się we znaki?
Trochę hejtów było, ale nie ma co się nimi przejmować. To niedowartościowani ludzie. W środowisku mam problem tylko z "Jurasem", Łukaszem Jurkowskim. Ale to nie nowość, nigdy mnie nie doceniał, komentując walki. A to nabity rekord, a to słaby trener. Powiedziałem już, że dla mnie on nic sobą nie reprezentuje i powinien przestać mnie oceniać.
Po walce z Marinho rozgorzała dyskusja - nie czy, ale kiedy powinna zostać przerwana. Oberwało się sędziemu, lekarzom, trenerowi...
Cały czas byłem w pełni świadomy. Nigdy nie poddałbym tej walki, nie pozwoliłby mi na to honor. Gdyby ktoś rzucił ręcznik, oskarżałbym go o to, że psuje mi karierę. Za przebieg walki obwiniam wyłącznie siebie, innych będę bronił rękami i nogami. To był mój wybór, nikt nie miał prawa mnie poddać. Trener Tomasz Knap zrobił ze mnie poważnego zawodnika. Współpracuje ze mną od lat. Poświęca czas na indywidualne treningi, pomaga. Kiedy słyszę, że we Wrocławiu nie poddał mnie przez swoją chorą ambicję, nóż w kieszeni się otwiera.

Każdy, kto śledzi Pana karierę, wie, że Pan nie odpuści nawet na skraju nokautu. "Nie myślałem o tym, żeby odklepać. Spokojnie odpływałem. Tylko sędzia, kurczę, zbyt szybko podbiegł i przerwał" - mówił Pan po pierwszej przegranej.
(śmiech) Dokładnie, takim już jestem człowiekiem.

MMA | Tak bije się Tymoteusz Świątek

Od dziecka Pan tak ma?
Tak. Jeśli w coś się zaangażuję, to na sto procent. W życiu też. Sześć lat trenuję w tym samym klubie, Fightman Bochnia. Nie kusi mnie, żeby zmieniać klub, federację czy dziewczynę. Jak coś zacznę, nie odpuszczam.

W końcówce walki z Marinho wierzył Pan, że wygra, czy czekał, aż rywal zrobi swoje?
Wierzyłem. W przeszłości wygrywałem walki, które według niektórych też pewnie powinny być przerwane. W Berlinie skazywali mnie na śmierć, a w trzeciej rundzie udało mi się odwrócić losy pojedynku. Podobnie było w Sopocie. Myślałem, że znów uda się coś podobnego.

Montowałem okna w Anglii, by zarobić na przygotowania. Moje walki łączyłem z pracą na budowach

Myśli Pan o rewanżu?
Dojdzie to niego, to pewne. Zrobię wszystko, żeby tym razem wygrać. Powinno być łatwiej, wiele osób zadeklarowało, że pomoże w przygotowaniach. Żebym zajął się tylko treningami, a nie pracował po 10-12 godzin na budowie, by mieć za co żyć. Zobaczymy, jak to będzie wyglądało. Jeśli będę mógł skupić się na MMA, zdobędę w końcu mistrzowski pas. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem najlepszym technicznie zawodnikiem. Ale kiedy będę miał warunki do rozwoju, nic mnie nie powstrzyma.

W jakim stopniu na przebiegu walki z Marinho zaważyło zbijanie wagi? Podobno w tydzień stracił Pan 15 kilogramów. A na wagę wniósł 61, aż trudno w to uwierzyć.
To prawda. Moim zdaniem to główny powód tego, że skończyło się w ten sposób. Mój mózg był odwodniony, gdybym nie stracił tylu płynów, rywal nigdy by mnie nie znokautował. To nauczka na przyszłość. Trochę zapuściłem się w Anglii, gdzie pracowałem przy montażu okien, żeby sfinansować przygotowania do tej walki. Wydałem na to kupę kasy, prawie wszystko, co zarobiłem.

W Polsce młody zawodnik nie ma szans, by utrzymać się z walk?
Stoczyłem 19 pojedynków, nie jestem żółtodziobem. Ale żeby żyć, a nie wegetować, musiałem pracować. Wszystko kosztuje i żeby wyjść na zero, trzeba dostawać za walki konkretne pieniądze. Albo żyć na garnuszku mamusi, załatwić sobie rentę czy coś. Wegetowanie mnie nie interesuje, nie jestem warzywem. Mam świetną dziewczynę, przecież nie będę oszczędzał na wyjściu z nią do kina, bo za miesiąc mam walkę i zostało mi pięć dych do końca tygodnia. Dlatego pracowałem.
Trudno pogodzić karierę sportową z normalną pracą?
Bywało różnie. Rywale nie byli tak wymagający jak Marinho - czarny pas w ju-jitsu, wysoko notowany. A wcześniej często walczyłem jako zastępstwo. "Juras" albo inni mądrale wygadują głupoty o moim nabitym rekordzie. A ja potrafiłem odebrać telefon od trenera w piątek, usłyszeć, że w Białymstoku wypadł komuś rywal, zwolnić się w sobotę z pracy, zapier... przez pół Polski i wygrać walkę. Finansowo wychodziłem na zero, na takich galach nie płacą kokosów, chodzi o to, żeby się pokazać. Jeśli tak wygląda nabijanie rekordu, to nie mam pytań. Tak czy inaczej udało mi się wszystko pogodzić. Zasłużyłem, by walczyć na wysokim poziomie.

Od początku wiedział Pan, że MMA to coś, co chce robić w życiu?
Myślę, że tak. Walki są dla mnie dowartościowaniem, którego potrzebuje każdy mężczyzna. Jedni myślą, że są fajni, bo założą dres, ogolą głowę na łyso i zabiorą komuś szalik. Inni biją żony, bo równemu sobie przeciwnikowi nie daliby rady. Jestem facetem i potrzebuję od czasu do czasu przyj… komuś w łeb. A kiedy ludzie płacą za to, żeby to oglądać, czuję się w pełni doceniony. To takie dopełnienie mojej męskości. Odnajduję się w MMA, jestem szczęśliwy.

Trudno jest młodemu zawodnikowi przebić się na wielkie gale?
Trzeba robić to co ja - pracować, angażować się całym sercem i inwestować w swoją karierę. Tylko ktoś tak zmotywowany jest w stanie osiągnąć sukces. Innej drogi nie ma. No, chyba że trafi na hojnych sponsorów.

Co Pan sądzi o MMA w Polsce?
Na razie monopol ma KSW. Ostatnio powstała konkurencja, Fight Exclusive Night. Jak wszyscy widzieli, tam są prawdziwe walki, a nie kupowani weterani UFC czy Bellatora. Żeby zdobyć pas, trzeba pokonać kogoś równie zmotywowanego. Rynek raczkuje, ale się rozwija. Właściciele KSW włożyli mnóstwo pracy i pieniędzy, żeby ludzie dowiedzieli się, czym jest MMA. Gdyby nie oni, wielu nie usłyszałoby też o mnie. Niepotrzebnie tylko chcą zniszczyć konkurencję. Zamiast walczyć ze sobą, federacje powinny współpracować. Przecież FEN nie zabierze im fanów, wręcz przeciwnie. Gale nie są co tydzień, jeśli ktoś wkręci się na jednej, będzie chciał obejrzeć inną. Dotknęły mnie wypowiedzi pana Lewandowskiego, który śmieje się, że FEN wypełnia hale na kilka tysięcy osób, a KSW na siedemnaście. Tylko sami przed przyjściem "Pudziana" zapełniali MOSiR-y, i to w połowie.

Na chłodno uważa Pan, że walka z Marinho zrobiła dla polskiego MMA więcej dobrego niż złego?
Dobrego. Zrobiło się trochę szumu, reklamy. Nie oszukujmy się, każdy mężczyzna potrzebuje takich emocji. Imperium Rzymskie krzyżowało chrześcijan, żeby urozmaicić ludziom życie. Mamy taką samą naturę jak wtedy, ale zastąpiliśmy to krwawym mordobiciem.

Jakie ma Pan marzenia?
Już się spełniają. Cieszę się z tego, co mam - ze wspaniałej dziewczyny, świetnego klubu. Jestem rozpoznawany, doceniają mój wysiłek. Każdy o tym marzy.

O UFC Pan nie myśli?
Nie, tam szufladkują zawodników, blokują ich na kilka lat. Ja jestem na to za młody. Na takie wyróżnienie muszę jeszcze zasłużyć, mam na to czas.

Rozmawiał Tomasz Dębek
Obserwuj autora artykułu na Twitterze

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na i.pl Portal i.pl