Mam 91 lat. Bóg o mnie zapomniał. Proszę, dajcie mi umrzeć!

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Józefa Sawicka na starość została sama jak palec. Mieszka w sądeckim DPS-ie, samotna, schorowana, zmęczona życiem. Twierdzi, że chciałaby mieć prawo do eutanazji.
Józefa Sawicka na starość została sama jak palec. Mieszka w sądeckim DPS-ie, samotna, schorowana, zmęczona życiem. Twierdzi, że chciałaby mieć prawo do eutanazji. fot. Andrzej Banaś
Józefa Sawicka na starość została sama. Mówi, że nie ma już po co żyć. Chciałaby mieć prawo do eutanazji. To rozpaczliwe wołanie o uwagę, czy racjonalny głos osoby pragnącej śmierci? Reportaż Marii Mazurek.

Józefa Sawicka 2 stycznia skończyła 91 lat. To znaczy: tak twierdzi. Bo w papierach ma, że urodziła się dwa miesiące później, w marcu 1924 roku. W tę mroźną zimę dwudziestolecia międzywojennego rodzice Józefy nie mieli pieniędzy, by ochrzcić własną córkę. Dopiero gdy mróz zelżał i do Starego Sącza zbliżała się powoli wiosna, mama Józefy zdecydowała: musimy zgłosić dziecko gdzie trzeba, do księdza iść po chrzest. Jakby to było na Wielkanoc, bez chrztu?

Józefa wspomina to siedząc w swoim pokoiku w sądeckim Domu Pomocy Społecznej. Łóżko idealnie pościelone, na szafce mały telewizor, zielona cerata w stokrotki przykrywa stolik. Mała lodówka, umywalka, ściana w kolorze jajecznicy, a na niej, w ramce, krajobraz - wiejska chata otoczona drzewami, w tle góry. Józefa sama ten haft zrobiła, jak jeszcze była trochę sprawniejsza.
Te kilka metrów kwadratowych to teraz całe życie Józefy. Tu, na stole przykrytym ceratą, codziennie o ósmej rano kładą jej śniadanie. Porcja sera żółtego, porcja szynki, cztery kromki chleba. Kładą też obiad i kolację.

Tylko na te posiłki może czekać. One odmierzają rytm dnia. Wczoraj, dzisiaj i pojutrze. Każdy dzień taki sam. Samotny. I po co mam codziennie otwierać oczy, pyta Józefa. Żeby zjeść swoją porcję żółtego sera?

Józefa wpatruje się w pokryty zieloną ceratą stolik swoimi dużymi, niebieskimi oczami. Potem wzrok przenosi na mnie i mówi powoli: Ja już nie chcę żyć. Chciałabym poddać się eutanazji, a nie mogę. Po co komu moje życie? Nawet mnie ono już całkiem niepotrzebne.

Zawsze byłam obok ludzi
Józefa powtarza, że w życiu zawsze miała pecha. - Wie pani, jak to jest urodzić się pod dobrą gwiazdą? Niektórzy to mają. Od urodzenia towarzyszy im wdzięk, uroda, szczęście. I to życie potem im płynie. Otóż ze mną było wręcz odwrotnie. Niby byłam ładna, wesoła, a jakoś zawsze mi nie szło. Nigdy nie byłam z ludźmi, zawsze obok ludzi - opowiada staruszka.

Jedno wiedziała od dziecka: że w życiu liczy się nauka i ciężka praca. Przed wojną skończyła siedem klas podstawówki w Starym Sączu. Nie skończyłaby nawet tylu, gdyby o to nie walczyła, bo ojciec nie chciał jej do szkoły posłać. Ostatnią klasę zaczęła dopiero w listopadzie - wcześniej, przez dwa jesienne miesiące, płakała i błagała rodziców, by posłali ją do szkoły.

- W końcu ojciec skądś zdobył parę złotych i uszył dla mnie buty, bo był szewcem - opowiada Józefa. O ojcu zresztą staruszka opowiada dość niechętnie. - Nie poczuwał się do odpowiedzialności za rodzinę - ucina. W 1937 roku mama wyprowadziła się z Józefą i jej siostrami od ojca. Zamieszkały w Piwnicznej-Zdroju.

- Po sąsiedzku mieszkała bogata kobieta, prowadząca duży sklep. Jej pani do pomocy wyjechała, bo dostała posadę nauczycielki. Ta kobieta, widząc jak skrupulatnie pomagam mamie, zatrudniła wtedy mnie do pomocy. Miałam 13 lat i pracowałam dzień w dzień, od siódmej rano do siódmej wieczór. Prowadziłam rachunkowość, odliczałam towar, ważyłam, sprzedawałam. Ciężka praca - wspomina.

Potem przyszedł wrzesień 1939 roku. Z matką i siostrami uciekły przed Niemcami z Piwnicznej, ale potem wróciły. Sklepu już nie było. Ale Józefa dostała pracę w spółdzielni Społem.

Jej lata młodości przypadły na czas wojenny. Kobieta myśli sobie, że dlatego rodziny nie założyła, nigdy dzieci nie urodziła. Albo może to wina tej złej gwiazdy, kto wie.

Chciałam uciec od wspomnień
Myślała po wojnie z koleżanką, żeby wyjechać na zachód, na ziemie odzyskane, tam znaleźć pracę, poszukać szczęścia w miłości, jakoś sobie życie ułożyć. Plany były tak daleko posunięte, że Józefa zrezygnowała już nawet z pracy.

Ale koleżanka wyszła za mąż. Nagle. To Józefa została na Sądecczyźnie. Sama, bez pracy, bez środków do życia. Szybko wzięła się w garść - zawsze przecież była silna - i poszła do naczelnika poczty pytać, czy może tu pracę dostać.

Wysłali ją do agencji w Krużlowej, za Grybów, gdzie osiem kilometrów musiała iść do pociągu. Konna furmanka z pocztą przyjeżdżała tam trzy razy w tygodniu. Raz Józefie śniło się, że przyjechała razem z naczelnikiem na kontrolę. Wyszykowała się więc, zrobiła porządek w papierach. I rzeczywiście - kontrola tego dnia przyjechała. A że wyszła dobrze, Józefa poprosiła naczelnika by przeniósł ją gdzieś, skąd łatwiej będzie jej dojeżdżać do mamy.

Dostała do prowadzenia całkiem spory urząd w Żegiestowie. I tam się spodobała, więc zaproponowano jej awans i kolejne przenosiny: tym razem do dyrekcji, do Krakowa, na ul. Wielopole.

To było dla niej okno na świat. W Krakowie skończyła szkołę średnią. W 1962 roku usłyszała od znajomej, że przy ul. Francesco Nullo mieszka pewien pan, po studiach ekonomicznych, dwa lata młodszy od Józefy. Zmarła mu niedawno żona, został sam z 11-letnią córką i szuka kogoś do pomocy przy dziecku. I do życia.

Józefa miała już wtedy 38 lat i nie wierzyła, że kiedykolwiek znajdzie jeszcze prawdziwą miłość. Wiedziała też, że raczej już dzieci mieć nie będzie. Więc pomyślała: może zamiast żyć w samotności, można pomóc sobie, drugiemu człowiekowi, dziecku? Mieć przyjaciela? Będzie to wprawdzie taka posklejana rodzina, jakby udawana, ale może lepsze to niż nic?

Za przyjęcie, na którym znajoma zaaranżowała spotkanie przyszłych małżonków, Józefa musiała jej zapłacić. - Od początku w tym nie było ani odrobiny romantyzmu. I nie było go do końca - opowiada Józefa. Mąż okazał się alkoholikiem. Z pasierbicą też nigdy, ani przez moment, nie była blisko. Kiedy mąż Józefy umarł, jak mówi Józefa - zapił się na śmierć - pochowała go w jednym grobie z poprzednią żoną. Żeby jej pasierbica miała oboje rodziców w jednym miejscu. Mieszkanie w Krakowie, na które uzbierała na swojej książeczce, przekazała przyszywanej córce. To po mężu sprzedała i wróciła do Sącza. A właściwie: uciekła z Krakowa, od złych wspomnień i rodziny męża. Był 1988 rok.

Już bym chciała do małego grobu
Kiedy kupiła mieszkanie w Nowym Sączu, była już emerytką. Początkowo nawet to emeryckie życie jej się podobało. Pojeździła trochę po świecie, zaangażowała się w różne koła seniorów.

Ale potem samotność coraz bardziej doskwierała i zdrowie się psuło. Umówiła się najpierw z wnuczką siostry, że po śmierci dostanie mieszkanie Józefy, jeśli teraz, za życia, będzie jej trochę pomagać. Nic wielkiego - odwiedzić czasem, posiedzieć razem, może przynieść cięższe zakupy. Ale ta dziewczyna, tak twierdzi Józefa, tylko chciała ją wykorzystać.

Podobnie kobieta ze wsi, u której zamieszkała później Józefa, oddając jej swoje oszczędności i comiesięczną emeryturę. - Chciałam odrobinę pomocy na starość, czyjegoś towarzystwa, a czułam, że wszyscy czekają tylko na pieniądze. Aż umrę - mówi.

Nikogo bliskiego nie miała już na tym świecie. Osiem lat temu przeniosła się tu, na ulicę Emilii Plater, do DPS-u. Na początku robiła czasem na drutach albo siadała i tworzyła ozdoby choinkowe, hafty. Od dwóch lat Józefa nie może jednak się poruszać, bo ma dużą ranę na nodze. Zaostrzyły się też alergie. W ramach urozmaicania dni albo słucha radia, albo ogląda telewizję. Tak, w łóżku, mijają kolejne doby.

- Bóg zabiera młodych, potrzebnych ludzi, za którymi rodziny płaczą. A o mnie jakby zapomniał, mimo że nikomu nie jestem potrzebna, obciążam tylko innych. I proszę powiedzieć - jaka to sprawiedliwość? Jak wierzyć w takiego Boga? - pyta Józefa.
I dodaje: w niektórych krajach na Zachodzie to jest już rozwiązane. Ludzie mają prawo do eutanazji. Do tego, by odejść, kiedy chcą. Ja już bym chciała. Malutki grób już na mnie czeka.

Tak jak potrafiła, krzyknęła
Maria Gabryś, dyrektorka DPS-u, w którym mieszka Józefa, kiwa głową: Tak, znamy opinię pani Józefy. Prosiła nas nawet, by pomóc wysłać listy, wnioski o eutanazję.

Maria Gabryś pracuje tu od 16 lat. Kiedy przyszła, założyła specjalny zeszyt z krótkimi informacjami o każdym mieszkańcu. Imię, nazwisko, pesel, miejsce urodzenia, dolegliwości. Gdy któryś z nich umrze, reszta podopiecznych pali za niego świeczkę i modli się, a Maria Gabryś skreśla w swoim zeszycie, granatowym długopisem, jego nazwisko.

Wertuje przede mną zeszyt, pokazując ile zdążyło się w nim nazbierać tych niebieskich przekreśleń. Mnóstwo. - Wiele tu przez 16 lat przeżyłam. Nieraz słyszałam od któregoś z podopiecznych, że chciałby umrzeć. Ale kiedy śmierć już przychodzi, w tych ostatnich momentach większość z nich kurczowo trzyma się życia. Tej ostatniej nitki - opowiada dyrektorka.

Prof. Krzysztof Mudyń, psycholog z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, kiwa głową: Starsi ludzie często nie mają woli życia, bo najzwyczajniej doskwiera im samotność. - Starość i samotność to fatalny duet. Gorszy chyba niż starość i choroba. Bo kiedy następuje śmierć społeczna, człowiek zaczyna się rozsypywać od wewnątrz - tłumaczy psycholog.

A tak naprawdę, dodaje prof. Mudyń, wystarczyłoby, żeby ktoś takie osoby raz w tygodniu odwiedził, poopowiadał, wysłuchał. Wtedy miałyby na co czekać, po co codziennie się budzić. - Takie wolontariaty wprawdzie w Polsce działają, ale to dosłownie kropla w morzu potrzeb - zwraca uwagę prof. Mudyń.

Dr Lucjan Bielas, ksiądz i wykładowca Uniwersytetu Papieskiego w Krakowie, twierdzi, że przy większości parafii działa zespół charytatywny, który zajmuje się między innymi odwiedzaniem starszych, schorowanych, samotnych ludzi. Wystarczy taką prośbę zgłosić do księdza proboszcza.

- I nie chodzi o to, by kogoś ewangelizować, by mówić: cierpienie uszlachetnia. Chodzi o to, by z taką osobą po prostu być, by potrzymać ją za rękę - opowiada ks. Bielas.

Zdaniem księdza, apel Józefy o prawo do eutanazji jest niczym innym, jak rozpaczliwym wołaniem o uwagę. - Tak jak potrafiła, krzyknęła o pomoc. Ludzie deklarują chęć eutanazji głównie na Zachodzie, gdzie zanikają więzi rodzinne, gdzie każdy dom jest twierdzą prywatności, a ludzie zostają później sami - uważa ks. Bielas. - Kiedyś mieszkałem w Monachium i obserwowałem jak do tamtejszej kliniki przyjeżdżają leczyć się schorowani, bogaci Arabowie. Nigdy sami! Zawsze towarzyszy im rodzina. I w tamtym świecie nikomu nie przyjdzie nawet do głowy, by prosić o eutanazję. Bo to świat, w którym liczą się rodzinne więzy, gdzie starszych ludzi darzy się szacunkiem. U nas, idących za zlaicyzowanym Zachodem, drugi człowiek liczy się coraz mniej - opowiada ks. Bielas.

Czy cierpienie jest wartością?
Ksiądz Bielas uważa: Życie jest absolutną świętością. A starość, choroba, cierpienie, wreszcie - odchodzenie, mogą okazać się jego dodatkową wartością.

Ksiądz coś na ten temat wie: Jego ojciec umierał bardzo długo. Przez ostatnich 11 lat życia nie wychodził już z domu. Ksiądz jest jedynakiem, matka już nie żyła. Wprawdzie 12 osób pomagało ks. Bielasowi opiekować się ojcem, ale główny ciężar spadł na niego.
Choć "ciężar" to może nie jest dobre określenie. - Bo wie pani, mnie to bardzo dużo kosztowało. Ale z drugiej strony - żadna szkoła, żaden uniwersytet nie dał mi takiej lekcji życia. Zupełnie przewartościowałem swoje życie. Złapałem dystans do pieniędzy, do kariery. Zrozumiałem, co jest naprawdę ważne - opowiada.

I dodaje: Odkryłem też na nowo mojego ojca, a on mnie. Zbudowaliśmy silniejszą więź, niż kiedykolwiek wcześniej. - Mój ojciec powiedział wtedy do mnie po raz pierwszy w życiu coś, co pewnie wcześniej dawał do zrozumienia i co dobrze wiedziałem, ale potrzebowałem usłyszeć: "Synu, jak ja cię kocham. Synu, będę tam na ciebie czekał".

- Widzi pani, Bóg potrafi każde zło przemienić w dobro - ciągnie ks. Bielas. - Przecież Jezus nie zbawił świata, bo założył świetny bank albo napisał bestsellerową książkę. Zbawił go przez swoje cierpienie - opowiada.

Zupełnie inne zdanie na temat cierpienia i "świętości życia" ma neurobiolog, prof. Jerzy Vetulani. - Mnie te argumenty nie przekonują - kiwa głową. - Uważam, że decyzja, kiedy odejść, to fundamentalne prawo człowieka. I kiedyś będziemy musieli rozważyć tę kwestię i w Polsce. Społeczeństwo się starzeje. Postęp medycyny, i chwała jej za to, sprawił, że ludzie żyją dłużej. Ale jest też druga strona medalu: na starość cierpią na wiele chorób, które odbierają im siłę do życia. Przecież jeśli nasz ukochany pies lub kot cierpi, usypiamy go z miłości. Jestem zdania, że jeśli cierpi nasza babcia czy dziadek, też powinniśmy pozwolić im odejść - argumentuje profesor.

Vetulani, mimo swoich 79 lat, jest wciąż jednym z najaktywniejszych polskich naukowców. Codziennie rano idzie do pracy w Polskiej Akademii Nauk, po południu udziela wywiadów, bierze udział w konferencjach. Dużo podróżuje. Ma mnóstwo przyjaciół i bardzo wypełniony kalendarz. Ale mówi: Lat ubywać mi nie będzie. Za to sił i wigoru - owszem.

- Mam o tyle łatwiej, że jeden z moich synów mieszka w Holandii, gdzie prawo dopuszcza eutanazję. Już wszystko mam z nim umówione: jeśli będzie ze mną naprawdę źle, weźmie mnie do siebie i załatwi, że będę mógł odejść, kiedy zdecyduję - opowiada Vetulani.

Na razie mówi to wprawdzie tonem dość dowcipnym, takim jakim opowiada się anegdoty. Ale jego spojrzenie każe sądzić, że naprawdę tego nie wyklucza.

Eutanazja
Z greki "dobra śmierć". Przyspieszenie śmierci chorego człowieka. W niektórych krajach, także w Polsce, prawo traktuje ją jako zabójstwo; jest nielegalna. Eutanazję dopuszcza prawo w Holandii, Belgii, Luksemburgu. "Samobójstwo wspomagane" (czyli za zgodą chorego) jest zaś legalne w Niemczech, Szwajcarii, Albanii, Kolumbii, Japonii i niektórych amerykańskich stanach.

Przypadek dr Gertruidy Postmy
W 1973 roku holenderska lekarska, Gertruida Postma, odebrała życie swojej chorej matce, na jej prośbę podając śmiertelną dawkę morfiny. Holenderski sąd skazał ją za to na tydzień więzienia w zawieszeniu na rok. Wyrok wywołał ostrą dyskusję w Holandii. Wielu lekarzy napisało wtedy do ministra sprawiedliwości, że są winni takiego samego "zabójstwa". Pod ich naciskami, po długich bataliach, w 1984 roku Holenderski Sąd Najwyższy zakazał wszczynania postępowań w sprawie lekarzy, którzy popełnili tzw. "dobrowolną eutanazję".

Zobacz najświeższe newsy wideo z kraju i ze świata
"Gazeta Krakowska" na Youtubie, Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Mam 91 lat. Bóg o mnie zapomniał. Proszę, dajcie mi umrzeć! - Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl